Wieczor gorzkiej mgly - Alexander Gutsche.pdf

(1021 KB) Pobierz
Alexander Gütsche
Wieczór gorzkiej mgły
Wieczór gorzkiej mgły
wpierw trzeba odejść, żeby móc powrócić
trzeba nic nie mieć, by chcieć swój los odwrócić
kto raz oszukał, kto raz choć był uczciwy
na sztos rzuciliśmy swój życia los, ludzie żywi
Kazik Staszewski
Sztos
(fragment)
To
był
wieczór
gorzkiej
mgły,
żółtawego
oparu
pokrywającego całą Warszawę co kilka tygodni, zwłaszcza
jesienią. Ta mgła pozostawia na języku gryzący posmak
smogu i samotności. Na Wspólnej stoją wtedy tylko
najstarsze dziwki, te sześćdziesięcioletnie weteranki
kosmicznych wojen, a po ulicach jeżdżą tylko wąsaci
taksówkarze i nocne autobusy, stare, dzwoniące szybami
jelcze, których wnętrza przesiąknięte są fetorem ropy i
brudu.
Wyszedłem z pracy późnym wieczorem, strażnicy musieli już
specjalnie dla mnie otwierać furtkę w bramie Uniwersytetu;
chwilę musiałem się dobijać do wartowni, zanim któryś z
nich obudził się i wyszedł do bramy.
Szedłem opustoszałą Świętokrzyską, na wysokości Pomnika
Poległych zatrzymałem się na chwilę. Przy zniczu pełnił
wartę samotny, zmarznięty trep, nadstawiający się plecami
do koksownika. Pokazałem mu nocną przepustkę, machnął
tylko ręką; zasalutowałem mu do kapelusza i wszedłem w
odrobione
z
czarnego
kamienia
ruiny.
Pomiędzy
wytrawionymi w ścianach cieniami sylwetek odszukałem
swoich rodziców. Na ostatniej ścianie, razem z innymi
nazwiskami z pierwszego uderzenia.
Gorzka mgła coś ze mnie wyciąga.
Później poszedłem do Marszałkowskiej, do wielkiej płyty
zeszklonego gruzu. Spowity pomarańczową mgłą statek
Obcych był tylko wielką, opuszczoną, kanciastą rakietą.
Dookoła niego zasieki, pancerki kordonu, kontenerowate
alubaty polowego wydziału Instytutu, osłonięty falistą blachą
tunel dla stalkerów prowadzący do głównego włazu.
Zatrzymałem się przy przystanku na obrzeżu szorstkiej
plamy, spojrzałem na zegarek. Stał, ciągle zapominam go
nakręcić. Nakręciłem i ustawiłem na oko. Na przystanku
czekało kilka osób, coś zaraz powinno jechać. Wyjąłem
carmeny, zapaliłem.
Marszałkowską przejechała rozklekotana warszawa z
napisem MILICJA i migającym niebieskim światłem. Za nią,
prawie bezgłośnie, sunęły nad powierzchnią jezdni trzy obłe
transportery z merkińskimi rejestracjami i oznaczeniami
poselstwa.
Po
drugiej
stronie
ronda
jakiś
samochód
zamiótł
reflektorami, przez sekundę wydało mi się, że przez czarne,
pancerne szkliwo transportera widzę cienie jednej czy dwóch
wielkogłowych
sylwetek.
Kawalkadę
zamykał
drugi
samochód milicyjny. Ludzie na przystaniu odwrócili wzrok;
mówiło się, że dłuższe patrzenie na pojazdy Merkinów jest
szkodliwe przez promienie atomowe. Wiedziałem, że to
nieprawda, ale też odwróciłem wzrok. Konwój skręcił w
Aleje,
w
stronę
lądownika-habitatu
naprzeciwko
Centralnego.
*
Autobus trząsł i ogłuszająco dzwonił poluzowanymi szybami,
siedzisko z popękanego skaju w kolorze starego gówna lepiło
się do ortalionu mojej kurtki. Wysiadłem przy Magistrackiej,
chodnikiem z połamanych betonowych płytek dotarłem do
swojego bloku. Przed klatką potknąłem się o kępę zielska
rosnącego w szczelinach spękanej trylinki, z której ktoś
dawno temu niechlujnie poukładał podjazd. Ślepą klatką
schodową wspiąłem się na drugie piętro, otworzyłem drzwi
do mieszkania. Z pokoju starszych Górnych dochodziły
dźwięki telewizora. Po cichu rozebrałem się, w kuchni
zrobiłem sobie trzy kanapki i herbatę, poszedłem do siebie.
W drzwiach do mojego pokoju tkwiła złożona kartka.
Zapaliłem górne światło w pokoju, postawiłem kolację na
biurku, zamknąłem się, rozwinąłem kartkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin