Blazen wkracza na scene - Alan Gordon.docx

(10530 KB) Pobierz
Błazen wkracza na scenę


Okładka


Alan Gordon

Błazen wkracza na scenę

Dla moich rodziców, Anity i Louisa Gordonów,

Za to, co mi przekazali,

czym mnie obdarzali,

co wokół mnie stworzyli,

i za muzykę

 

Stultus. Człek, któremu nie dostawa

mądrości naturalnej,

idiota.

Thomas Cooper

Bibliotheca Eliotae (1559)

 

Głupiec. Matoł, dureń, cymbał, gapa, gamoń, osioł,

baran, głuptak, niedojda, prostaczek.

R. Cotgrave Dictionary oj French and Hnglish

Tongues (1611)

 

Głupiec. Osoba, która działa na polu spekulacji intelektualnej i krąży kanałami aktywności moralnej. Jest wszechstwórczy, wszechupostaciowiony, wszystkoprzenikający, wszechwiedzący, wszechpotężny… Żyje między wiecznościami -tak jak oglądał brzask stworzenia, tak błaznuje teraz. O poranku czasu śpiewał na młodych wzgórzach, a w południe egzystencji wiódł pochód stworzeń. Jego babcinie ciepła dłoń okrywa do snu zachód cywilizacji, a o zmierzchu szykuje człowiekowi wieczorny posiłek kaszki moralności i opuszcza pokrywę wszechświatowego sarkofagu. I po tym, jak cała reszta uda się na spoczynek w noc wiecznego niebytu, on zasiądzie do napisania historii cywilizacji ludzkości. (Wyróżnienie moje, AB).

Ambrose Bierce Devil’s

Dictionary (1911)

Rozdział I

Co powiesz Malwolio? Czy ten błazen nie robi postępów?

Wieczór Trzech Króli, akt I, sc. 5,

William Szekspir

przeł. S. Barańczak

 

Leżąc nad brzegiem rzeki, patrzyłem, jak słońce unosi się nad siodłem, które płynące wody wyryły w górskim łańcuchu. Zaledwie parę miesięcy temu modliłem się do Boga 0 jeszcze jeden wschód słońca. Wysłuchał tej prośby, a także kilku innych, obdarowując mnie hojniej, niż zasługiwała na to moja sytuacja, ale takie są Jego drogi. Bynajmniej nie roszczę sobie pretensji do tego, aby ogarnąć je rozumem, ale przeżywszy tamtą koszmarną noc, przysiągłem oglądać od tej pory każdy wschód słońca, gdy tylko będzie to możliwe. 1 nadal się modlę. Nie, nie za siebie, nie myślcie sobie. Obdarowano mnie tak szczodrobliwie, że mogę się modlić za resztę świata. Tak nakazuje zwykła uczciwość.

Kiedy ciepło słonecznych promieni przegnało z moich członków nocny chłód, przyciągnąłem do piersi prawe kolano i trzymałem w tej pozycji, powoli licząc do dziesięciu. Następnie zrobiłem to samo z lewym, chociaż tym razem cała noga gwałtownie zaprotestowała przeciwko równie obcesowemu traktowaniu. Wściekły ból hulał w niej żywiej niż krew, dopadając kostki, sunąc z powrotem do biodra, i tak w kółko, póki jej nie puściłem. Ciężko się zadyszałem. Powtórzyłem ćwiczenie, nie czując dolegliwości w prawym kolanie, czując w lewym.

Usiadłem, wyprostowałem prawą nogę i powoli ją uniosłem, aż paluch wskazał niebo. Opuściłem ją i popatrzyłem na lewą, jakby należała nie do mnie, lecz do kogoś innego, kto dopiero musi zasłużyć na zaufanie. Niechętnie ją ująłem i zacząłem unosić.

Nie dałem rady dźwignąć jej do pionu i musiałem się ukontentować tym, że utworzyła z ziemią kąt czterdziestu pięciu stopni. Niemal słyszałem chrzęst pękającej blizny, ale to pewnie była tylko gra wyobraźni. Dałem sobie spokój z gimnastyką i wstałem.

W otaczających miasto gospodarstwach darły się koguty. Rozebrałem się do bielizny i rzuciłem do rzeki, zaciekle młócąc nogami fale. Woda spływała prosto ze śnieżnych połaci, wciąż okupujących odległe górskie szczyty, i przystawała w drodze do Adriatyku, aby mi zamrozić szpik w kościach. Dotarłem do przeciwległego brzegu i zawróciłem. Pięć razy po dwakroć pokonałem chłodny nurt, zanim lewa noga dała za wygraną. Wypełzłem na brzeg równie zgrabnie, jak by to zrobił wymiętoszony przez morze rozbitek. Nie jest źle, pomyślałem. Minęły zaledwie cztery miesiące od momentu, w którym bełt z kuszy przyszpilił mnie do ściany, a już potrafiłem kuśtykać bez szczudeł. Na szczęście miałem na czym stać.

Wytarłem się, nałożyłem pstry błaźni strój i rozsmarowałem na twarzy mazidło z mąki i kredy, aż przybrała normalny, makabryczny wygląd. Antymon na brwi i powieki, róż na wargi i policzki, malachit pod dolne powieki. Kilka pacnięć opuszką palca i pod każdą wyrosło maleńkie zielone karo. Wreszcie czapka z dzwoneczkami na łeb i znów byłem gotów stawić czoło światu.

- Dzień dobry, błaźnie - usłyszałem kobiecy głos za ple cami.

Niemal podskoczyłem. Ale odwróciwszy się, odetchnąłem spokojniej i złożyłem ukłon.

- Dzień dobry, szlachetna pani - przywitałem się. - Ufam, że dobrze spałaś.

- Całkiem dobrze, dziękuję, Feste - odparła Wiola. - Jestem gotowa do lekcji.

Rozejrzała się wkoło, sprawdzając, czy jesteśmy sami. Dopiero wtedy podeszła, objęła mnie za szyję i złożyła pocałunek na ustach.

- No proszę, zjawiasz się i rozmazujesz mi makijaż - za protestowałem. Przyznaję… bynajmniej nie od razu. Wiola cofnęła się i oceniła szkody.

- Podejrzewam, że część pozostała na mnie - stwierdziła.

Skinąłem głową. Wyjęła chusteczkę i otarła twarz, podczas gdy ja dokonałem remontu mojego oblicza.

- Tym grozi całowanie błazna - zauważyła. - Nie miałam pojęcia, że kochanie człowieka tak niskiej kondycji, może spowodować tyle komplikacji. Jak dzisiaj twoja noga?

- Coraz lepiej. Nadal słaba i sztywna, ale mniej niż wczoraj. A teraz, mój uroczy terminatorze, sprawdźmy, czy poczyniłaś jakieś postępy.

Wyjęła z torby trzy kule i zaczęła nimi żonglować. - Dobrze. Drugą ręką.

Zmieniła rękę wyrzucającą i kierunek ruchu.

- Dobrze. Dwie i jedna. Odwrotnie. Po kole. Doskonale. Teraz łapanie nachwytem. Próbowałaś chwytać, przekładając rękę pod kolanem?

- W pokoju - powiedziała skupiona na rytmie. - Ale w sukni to niemożliwe. O rety.

Kula wypadła jej z dłoni i potoczyła się na brzeg. Złapałem ją, zanim wpadła do wody, i oddałem Wioli.

- Czemu tam poleciałaś? - surowo zapytała rekwizyt. - Bo tam ją rzuciłaś - odparłem. - Od nowa.

Westchnęła i posłała je w powietrze.

- Kiedy zacznę z czterema?

Rzuciłem jej kolejną. Nie spodziewała się tego. Za późno ją złapała i trzy z czterech kul zastygły u jej stóp.

- Kiedy opanujesz żonglerkę trzema - powiedziałem surowo.

- Tak jest, mistrzu.

Wróciła do żonglerki, podczas gdy ja - do rozciągania. - Wiesz, drugi raz ten numer ci się nie uda - rzekła, wyrzucając kulę za plecami i łapiąc ją nad przeciwległym ramieniem.

- O to chodzi w dzisiejszej lekcji - odparłem. - Dobry błazen jest zawsze przygotowany na wszystko. Jutro zaczniemy z czterema kulami. A na razie przejdź do maczug. Kiedy będziesz gotowa, popracujemy nad żonglerką w parze. - Przerwałem i wytężyłem słuch. - Słyszałaś?

Kiwnęła głową, wyjmując z torby trzy pomalowane na wesołe kolory maczugi.

- Ktoś śpiewa - powiedziała. - Zbliża się od strony miasta. - To nie jest ktoś zwyczajny.

W gildii błaznów uczy się nas, jak mamy nawiązywać ze sobą kontakt. Oczywiście, najzwyklejsza metoda to podanie hasła i odzewu, ale jest użyteczna tylko wtedy, kiedy mniej więcej wiesz, kogo szukasz. Jednakże poza tym w szerokim świecie sygnalizujemy kamratom swoją obecność na wiele innych sposobów; specyficzny ptasi świergot, klaskanie w szczególnym rytmie, piosnki z cechowego repertuaru.

Ten ostatni sygnał nasi trubadurzy nazywają tenso. To rymowana rozmowa; wezwanie i odpowiedź, śpiewany dyskurs na dowolny temat, chociaż przeważnie tyczący miłości. Podczas konkursów w domu cechowym i wielkich turniejów w Prowansji, gdzie na wysokim palu czeka na zwycięzcę krogulec, takie improwizowane śpiewy potrafią się ciągnąć godzinami.

Ale ta szczególna pieśń kierowała się do każdego członka cechu, prosząc o utrzymaną w tym samym stylu odpowiedź. Strofka i wyczekiwanie. Dalszy kawałek drogi i znów to samo. Melodyjny, wspomagany delikatnymi dźwiękami lutni tenor nucił z oddali:

 

Jak słodko witać stary świt,

Gdy jeszcze cały śpi świat.

Żegnaj, Filomelo, iść muszę.

Czeka mnie drogi szmat.

 

Odchrząknąłem i zaśpiewałem, stojąc twarzą w kierunku nieznanego przyjaciela:

 

Lecz błagam, zostań, śliczny Faunie,

Nie odtrącaj mej miłości.

Słońce się wyniesie i opadnie,

Jutrzejszy świt niech nas ugości.

 

Czy to nie kobieta powinna śpiewać drugą strofkę? - zapytała Wiola, prowadząc wzrokiem tańczące nad jej głową maczugi.

- Kiedy się trafi - odparłem. - A teraz cyt, terminatorze. Tantalo wyłożył mi kiedyś, że sztuka bycia trubadurem zasadza się na tym, by śpiewać, grać na lutni i wspaniale się prezentować w długim płaszczu, siedząc na grzbiecie godnie kroczącego rumaka. I oto się pojawił, wcielenie własnej definicji, dosiadając wspaniałego karego ogiera kastylijskiej krwi, który drobił w dół wzgórza. Zarówno wierzchowiec, jak i jeździec mieli na sobie jedwabie w czarno-czerwone pasy. Jego beztroska mość prowadził konia tylko łydkami i piętami, rękom pozostawiając opiekę nad lutnią, która dźwięczała daleko milej niż pod moimi paluchami. Przysiągłbym, że ogier kroczy w zgodzie z rytmem piosenki. Kiedy się do nas zbliżyli, zatrzymał się, a Tantalo przerzucił prawą nogę nad łękiem siodła i lekko zeskoczył na ziemię, na chwilę nie przestając grać.

- Musisz mnie nauczyć tej sztuczki - powiedziałem. - Pozazdrościć tak czystego głosu tego poranka.

- Tego, jutrzejszego, wczorajszego i przyszłego - odrzekł. - Ty wszakże zdajesz się chrypieć.

- To od pływania w zimnej wodzie. - Nie mam pojęcia, czemu się tłumaczyłem.

Odwrócił się, zerwał z głowy czapkę z piórami, skłonił się Wioli i znów zwrócił ku mnie.

- Bądź tak miły i przedstaw mnie twojej uroczej towarzyszce.

- Wiolo, to jest Tantalo, stary przyjaciel. Tantalu, oto mój terminator, Wiola.

- Terminator? - powtórzył zaskoczony. - Wydaje się nieco w leciech jak na ucznia, nie uważasz?

Wyciągnąłem rękę i złapałem maczugę cal przed jego czołem.

- Ojej! - słodko zagruchała Wiola, prawą ręką podrzucając pozostałe dwie maczugi.

Odrzuciłem jej nieposłuszną trzecią. Zręcznie ją złapała i kontynuowała ćwiczenie.

- Jak na trubadura to wielki niedostatek galanterii komentować wiek damy - skarciłem go.

- Och, damy, mówisz? Wybacz mi. Wziąłem ją za terminującego błazna. Jako członek cechu mam prawo i obowiązek rugać terminatorów, a ich powinnością jest odpowiadać dowcipnie i uszczypliwie.

- Niepoważnie wyglądasz, a twój koń cuchnie! - zawołała Wiola.

- W porządku, ten element wymaga dopracowania - powiedziałem pośpiesznie. - Ale ona nie jest zwykłym uczniem. Płynnie mówi dziewięcioma językami, przecudnie śpiewa, gra na instrumentach i jest znakomitą aktorką oraz mimem. Mogę przysiąc.

- No cóż, skoro tak mówisz - rzekł z powątpiewaniem. -

Zresztą to nie moja sprawa.

- A z jaką sprawą przybywasz?

Wyprostował się i nadął.

- Teofilu, przybyłem z domu cechowego do Wenecji, przepłynąłem z Wenecji do Capodistrii, a następnie udałem się wybrzeżem Adriatyku do tego pięknego miasta, Orsyna, aby zadać ci jedno tylko pytanie: Jak twoja noga?

- To tak prywatnie czy oficjalnie?

- I tak, i tak.

- Prywatnie to ci powiem, że dokucza jak diabli. Oficjalnie mówiąc, nie potrafię już zrobić najprostszego salta w tył i kuleję jak dziad przykościelny, ale poza tym wróciłem do mojej dobrej starej formy.

- Znakomicie - powiedział, kiwając głową. - Raport o twoim sukcesie został doceniony. Ojciec Gerald był tak zachwycony, że, jak zauważono, podskoczył z radości. To wszystko, na co było stać tak wiekową personę. Ale wróciłeś do łask.

- Niezmiernie się cieszę. Czego chce ode mnie gildia? - No, no, najpierw plotki, potem poważne informacje.

Znasz zasady.

Zastanawiałem się w duchu, czy mam ochotę złapać następną rzuconą w jego kierunku maczugę. Wyjął ogromną chustę, rozwinął ją pełnym gracji ruchem i rozłożył na ziemi. Po tych ceremoniach usiadł na niej i pochylił się ku mnie.

- Nigdy nie zgadniesz, przyjacielu, kto ostatnio się pojawił na dworze w Haguenau.

- Lata całe nie byłem w Niemczech. Ty mi powiedz. - Aleksy.

- Co za Aleksy?

- Aleksy z Konstantynopola. Syn odsuniętego od władzy i oślepionego Izaaka, byłego cesarza. Bratanek Aleksego Trzeciego, obecnego cesarza, który odsunął od władzy i oślepił jego ojca. Aleksy, który stara się zostać następnym cesarzem, Aleksym Czwartym.

- Co będzie nie lada sztuką, zważywszy, że tatuś i stryjek nadal żyją. Kiedy uciekł?

- Wydaje się nam, że jesienią.

- I to nie była robota gildii?

- Na lirę Dawida, nie. Nie ma interesu w obalaniu tronu bizantyjskiego. Rezultaty takich działań są zbyt nieprzewidywalne, a poza tym miejscowi sami świetnie sobie z tym radzą. Ucieczkę zorganizowali pizańczycy, ale podejrzewamy, że za wszystkim stoi Irena, siostra uciekiniera. Wiesz, żonka Filipa Szwabskiego.

- Aleksy pryska, jedzie na północ, do siostry, i od razu ma wstęp na niemiecki dwór. Jaki to ma związek z cechem?

- No cóż, jest pewien drobiazg. Krucjata zbierająca się w Wenecji.

- Która według Domina wybiera się do Konstantynopola.

Wzruszył ramionami.

- Może. Domino od zawsze jest starszym błaznów w Wenecji i zwykle wie, skąd wiatr wieje. Ale nie wszyscy w gildii uważają, że Konstantynopol jest zamierzonym celem tej tak zwanej krucjaty. Wielu francuskich i flamandzkich rycerzy przysięgło wyzwolić Ziemię Świętą i tylko ją. Są też tacy, którzy pragną wpierw najechać Egipt, jako że jedno pogańskie terytorium jest równie dobre jak inne. Tak więc większość uważała, że Konstantynopol to tylko cel pozorny. Ale afera z młodym Aleksym komplikuje sprawy. Wiesz, kto jeszcze był w Haguenau? Bonifacy z Montferratu. Podczas gdy cech wyłazi ze skóry, żeby powstrzymać krzyżowców od mordowania chrześcijan, ich wódz spotyka się z głównym pretendentem do bizantyjskiego tronu.

- Co gildia robi w tej sprawie?

- To co zwykle. Trubadurzy są w niewygodnej sytuacji. W przeciwieństwie do was nie możemy swobodnie pałętać się po świecie i wyśmiewać naszych dobroczyńców. My jesteśmy od wychwalania pod niebiosa. I jeśli jakiś możny pan przywdziewa szatę krzyżowca i przysięga, że przyprowadzi ze sobą wojska, my mamy podbijać im bębenka. No więc podbijaliśmy. Ale podbiwszy, próbujemy ostudzić ich zapał. Wpierw pialiśmy peany o szlachetnym celu wyprawy, teraz opłakujemy żałość pięknych pań, które zostaną samiuteńkie. Niektórzy nasi galanci zaczynają tęsknić za domem, zanim jeszcze postawią stopę na pokładzie.

- Bardzo dobrze.

- Podejmujemy również działania w przeciwnym kierunku. Wzniecamy ich zapał do takiego stopnia, że nie potrafią usiedzieć na miejscu i muszą natychmiast wyruszać za morze. Kilka setek rycerstwa szerokim łukiem ominęło Wenecję i na złamanie karku popędziło do Apulii, która robi niezły interes, wysyłając ich dalej. Wylądują w zbyt marnej liczbie, żeby zagrozić mahometanom. Z kolei zastępy pozostawione w Wenecji i uszczuplone o liczbę zapaleńców nie osiągną obiecanego stanu. Mamy nadzieję, że będą zbyt małe, aby krucjata miała szanse powodzenia. W samej Wenecji rozsiewamy plotki, jakoby cel wyprawy wypaczono i stała się ona narzędziem w rękach Wenecjan. Ci krzyżowcy, którzy przybyli tam w świętym celu, już grzmią o zdradzie i pakują manatki.

- Dobra robota. Ale to na nic. Wenecja za dużo własnych środków włożyła w tę wyprawę. Jak ich nie odzyska… i to z nawiązką… nie będzie zadowolona.

- Zgoda. I właśnie kiedy mieliśmy nadzieję, że wszystko się pięknie rozleci, bach! przybywa mały Aleksy z wielkimi pretensjami. Och, powinieneś usłyszeć, jak łkali dorośli płci obojga, wysłuchując relacji z jego wypraw i trudów. Na szczęście Rzym nie udzieli mu wsparcia. Może Innocenty jest jednym z największych intrygantów wśród papieży ostatnich lat, ale takiej inwazji nie udzieli rozgrzeszenia. Niestety, wydarzenia nabrały własnego rozpędu i dlatego gildia chce, żebyś płynął do Konstantynopola.

Spodziewałem się tego, czekałem na to, a jednak spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Jak cios obuchem.

- Konstantynopola…? Ja… Teraz…?!- prawie krzyczałem.

Popatrzył na mnie i smutno pokręcił głową.

- Teosiu, musisz się bardziej postarać, jeśli chcesz zachować reputację inteligentnego błazna, więc przestań zadawać pytania w tym stylu. Ale dla ułatwienia odpowiem ci podobnie: tak, ty, teraz.

- Ale czy cech nie ma na miejscu już kilku ludzi? - Miał.

Nagle poczułem zimno na plecach.

- Co się z nimi stało?

- Nie wiemy - odparł powoli. - Właśnie dlatego cię wysyłamy. Żebyś znalazł odpowiedź na to pytanie. Zniknęli. Wszyscy.

- Zabici?

- Nie wiemy. Dostaliśmy wiadomość z Tesaloniki, od Grubego Bazylego. Trubadur na trasie konstantynopolitańskiej zgłosił, że wszyscy błaznowie zniknęli i nikt nie wie dlaczego. Wyjechał z miasta, obiecując rozwikłanie zagadki. Od tej pory słuch o nim zaginął.

- Kiedy to było?

- Pół roku, no, siedem miesięcy temu.

- Kogo tam mieliśmy?

- Braci karłów na dworze cesarza - mówiąc, liczył na palcach. - Talię na dworze cesarzowej. Tyberiusz i Demetriusz pracowali na ulicy, hipodromie i w Wielkim Pałacu. Trubadur to był Ignacy.

- Mówisz o nich w czasie przeszłym. Wszyscy byli moimi przyjaciółmi.

- W takim razie mam nadzieję, że znów ich zobaczysz. Talia była twoją bliską przyjaciółką, prawda?

Niektórzy trubadurzy nie powinni wychodzić poza rymowanki. Kiedy zaczynają kłapać prozą, pakują innych w kłopoty. Obejrzałem się na Wiolę, ale była kawałek dalej i zajęta żonglerką.

- Kiedy możesz wyruszyć? - spytał Tantalo.

- Jest komplikacja - powiedziałem.

- Co znowu?

- Ożeniłem się - wyjaśniłem, wskazując Wiolę. - Poznaj księżną panią.

- Ożeniłeś się? - Mało się nie udławił ze śmiechu. - No, co ja słyszę! Jest czego gratulować, jak sądzę. - Obejrzał się na Wiolę. - I tobie, terminatorze. - Skinęła głową i wrócił spojrzeniem do mnie. - Pewnie… - Nagle kompletnie osłupiał, odsłaniając się po raz pierwszy podczas naszej rozmowy. - Kiedy powiedziałeś: księżna, mówiłeś… Dobry Boże, Teosiu, dołączyłeś do arystokracji!

- Raczej ściągnął mnie do swego poziomu - poprawiła go Wiola.

Poderwał się na równe nogi i zrywając kapelusz z głowy, złożył nadzwyczaj dworny ukłon.

- Szlachetna pani, błagam o wybaczenie. Nie wiedziałem, że osoba o takiej pozycji zadaje się z człekiem równie marnego stanu.

- Tak czy siak, niepoważnie wyglądasz i twój koń wciąż śmierdzi - odparła, dygając.

- Ha, ha, bardzo śmieszne, szlachetna pani - powiedział, przewracając oczami. - Hmm, to bezcenna wiadomość. Za coś takiego będę przez miesiąc miał bezpłatne obiady w domu cechowym.

- Nam to nie przeszkadza, byłeś tylko nie rozgłaszał jej zbyt szeroko tutaj. Jak pewnie podejrzewasz, wzięliśmy ślub potajemnie.

- Jestem tego pewien. Z tego, co ostatnio słyszałem, ona była świeżo upieczoną wdową, a ty przykutym do łóżka kaleką. Czy to jej opieka przywróciła ci zdrowie?

- I zakochałeś się, i wzięliście cichcem ślub. Ale granda! - Byłaby jeszcze większa, gdybyśmy ślubu nie wzięli - stwierdziłem. - A kochaliśmy się od dawna. Tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

- Teraz jest twoim uczniem. Ile jej opowiedziałeś o cechu? - Kim jesteśmy. Co robimy.

Westchnął.

- To wszystko? Po tylu latach wydajesz nasze tajemnice za miłość?

- Ponieważ ufam mojej żonie i ponieważ w stosownym czasie zostanie członkiem cechu.

- Ale to wymaga lat ćwiczeń, Teosiu.

- Jak powiedziałem, nie zaczyna od zera. Potrzeba jej tylko repertuaru, żonglerki i przewrotek, a będzie gotowa do inicjacji.

- Wyobrażam sobie, że pewnie mogłaby cię uraczyć kilkoma sztuczkami z osobistego repertuaru, gdyby miała ochotę - szepnął Tantalo, obleśnie się uśmiechając. W tej samej chwili się odwrócił i złapał kolejną wymierzoną w jego mózgownicę maczugę.

- Rety, znowu! - krzyknęła Wiola.

Tantalo podrzucił ćwiczebnie maczugę, a potem odesłał jej, wysoko nad głowę. Cofnęła się, patrząc w górę i podrzucając jedną ręką dwie maczugi. W ostatniej chwili wyrzuciła je znacznie wyżej niż poprzednio, zrobiła fikołka w tył i złapała wszystkie trzy. Tantalo i ja zaklaskaliśmy.

- Niech będzie, ma pewne zadatki - przyznał niechętnie. - Na razie złożyła przysięgę terminatorską i dotrzymuje jej - powiedziałem.

- Ile tak naprawdę wie o tobie? - spytał cicho. - Więcej niż ty. Zna moje prawdziwe imię. Musiałem je podać pustelnikowi, który związał nas węzłem małżeńskim. - Proszę, proszę. - Był pod wrażeniem. - Ale to ledwie okruch wiedzy na twój temat.

- To prawda. Obiecałem jedną tajemnicę na każdą rocznicę ślubu.

- W takim razie, szlachetna pani, życzę ci długiego i szczęśliwego życia pospołu - powiedział, składając kolejny ukłon.- Inaczej nie poznasz wszystkich sekretów tego osobnika.

- Och, mam kilka własnych - odparła.

- Nie wątpię, nie wątpię. No cóż, Teosiu, miałeś rację. Faktycznie jest komplikacja.

- Niekoniecznie - rzekła Wiola.

Przyjrzałem się jej dłużej.

- Wybaczysz nam na chwilę? - spytałem Tantala. Ukłonił się i odszedł na stronę. Odwróciłem się do mojej ukochanej. - Co ci chodzi po głowie?

- Dobry błazen jest zawsze gotowy na wszystko - odparła. - Odpowiedź jest prosta. Ruszam z tobą.

- Niemożliwe.

- Dlaczego?

- Bo to niebezpieczne. Nie masz pojęcia, w co się pakujesz.

Spochmurniała. Wyraźny sygnał ostrzegawczy, chociaż zwykle zbyt późno brany pod ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin