Tych cieni oczy znieść nie mogą 1.0.docx

(355 KB) Pobierz

1

 

Alan Bradley

Tych cieni oczy znieść nie mogą

 

Z angielskiego przełożył Jędrzej Polak

 

Dla Shirley

 

Wiernego serca brak czasami
Pani na Shalott.

Lecz swym arrasem wciąż się cieszy,

Wplatać magiczne sceny spieszy,

Bo w noc samotną nieraz słyszy:

Z ognia, w żałobie idą piesi

Z muzyką hen, do Camelot.

Gdy księżyc świecił nocą błogą,

Kochanków para szła tą drogą,

,,Tych cieni oczy znieść nie mogą”,

Westchnęła Pani z Shalott.

 

Alfred, Lord Tennyson Pani z Shallot*

 

 

 

 

Jeden

Kosmki zimnej wilgotnej mgły unosiły się nad lodem niczym niepocieszone duchy wyzipnięte przez umierających. Lodowate powietrze zamieniało się w mglisty wijący się opar. 

Prułam w tę i z powrotem po długiej galerii, a srebrzyste ostrza łyżew zgrzytały jękliwie jak rzeźnicki nóż ostrzony żwawo na osełce. Spod zamarzniętej wody wyzierał ułożony w misterne wzory dębowy parkiet, nawet jeśli jego walory chromatyczne straciły nieco przez dyfrakcję.

Migotały szaleńczo od wzniecanej przeze mnie wichury dwa tuziny świec rąbniętych z lokajskiego kredensu i nadzianych na zabytkowe kandelabry. Raz dokoła, raz dokoła pędziłam, a potem w tę i znowu z powrotem. Zachłystywałam się kłującym powietrzem, wydmuchując z ust srebrzyste trąbki pary.

Kiedy wreszcie zahamowałam z poślizgiem, okruszki lodu pofrunęły wysoko niczym stado mieniących się wszystkimi kolorami diamencików.

 

Zalanie wodą galerii portretowej nie było trudne. Wystarczyło wsunąć przez uchylone okno leżący na tarasie gumowy wąż i odkręcić wodę na całą noc – to załatwiło sprawę. To oraz siarczyste mrozy, które od dwóch tygodni trzymały całą okolicę za gardło.

Ponieważ nikt nigdy nie wchodził do nieogrzewanego wschodniego skrzydła Buckshaw, nie bałam się, że odkryją moje zaimprowizowane lodowisko; nie odkryją go przynajmniej do wiosny, kiedy lody puszczą. O lodowisku wiedzieli tylko moi wymalowani olejnymi farbami przodkowie, spozierający na mnie gniewnie rząd za rzędem z portretów w ciężkich ramach. W ich oczach kryła się lodowata dezaprobata dla tego, co zrobiłam.

Dmuchnęłam im prosto w nos głośną, odbijającą się echem po galerii malinową tartą i znów puściłam się poprzez zimną mgłę, zgięta wpół jak panczenistka. Mieszałam prawą ręką powietrze, fruwały za mną warkocze, a lewą dłoń położyłam na plecach, jakbym spacerowała sobie od niechcenia w niedzielę po okolicy.

„Jakże by to było cudownie”, pomyślałam, „gdyby jakiś znany fotograf, na przykład Cecil Beaton, pojawił się przypadkowo w galerii z aparatem i uwiecznił tę chwilę”.

„Rób to, co robisz, moja droga”, powiedziałby do mnie. „Nie zwracaj na mnie uwagi”. A ja pędziłabym jak wiatr poprzez bezkres zabytkowej, wyłożonej boazerią portretowej galerii, a mój przejazd utrwalałby raz po raz dyskretny pstryk i błysk flesza.

A potem po tygodniu lub dwóch znalazłabym się na stronach „Country Life” albo „The Illustrated London News” uchwycona w locie, uwieczniona na zawsze w zdecydowanym wymachu albo w zapatrzonej w przyszłość łyżwiarskiej jaskółce.

Demonicznai delikatna… de Luce” głosiłby podpis pod zdjęciem. „Jedenastoletnia łyżwiarka to czysta poezja ruchu”.

„Dobry Boże!”, wykrzyknąłby tata. „Toż to Flawia!”

„Ofelia, Dafne!”, zawołałby, wymachując czasopismem nad głową jak papierową flagą, a potem znów wbiłby wzrok w fotografię, jakby nie wierząc własnym oczom. „Chodźcie szybko! Musicie zobaczyć Flawię, waszą siostrę!”

Na myśl o siostrach jęknęłam mimochcący. Do tej pory nie zwracałam uwagi na chłód, a teraz mróz chwycił mnie w szpony jak atlantycki szkwał. Jakbym stała na pokładzie płynącego w konwoju okrętu, czując na policzkach przenikliwie, kłujące, paraliżujące zimno – chłód podmorskiego grobu.

Zadrżałam od stóp do głów i otworzyłam oczy.

Wskazówki mosiężnego budzika wskazywały kwadrans po szóstej. 

Zsunęłam nogi z łóżka i odszukałam palcami pantofle, a potem zawinąwszy się w pościel – prześcieradło, kołdrę i wszystko – wstałam ciężko i powędrowałam zgarbiona jak korpulentny karaluch ku oknu.

Na dworze, ma się rozumieć, było jeszcze ciemno. O tej porze roku słońce wschodzi dopiero za jakieś dwie godziny.

Sypialnie w Buckshaw tak wielkie jak place defilad – zimne, puste przestrzenie, po których hula wiatr i których granice nikną gdzieś na horyzoncie – a z nich wszystkich moja, położona w odległym południowym rogu wschodniego skrzydła, wydawała się najodleglejsza i najbardziej opuszczona.

Wskutek długotrwałego i zajadłego sporu między mymi dwoma przodkami, Antonym i Williamem de Luce, w kwestii skuteczności pewnych operacji taktycznych na polach bitewnych wojny krymskiej, Buckshaw podzielono na dwa zwalczające się obozy za pomocą czarnej linii przecinającej środek domu, począwszy od westybulu. Każdy z wojujących ze sobą de Luce’ów zabronił drugiemu przekraczania granicy. Zatem z różnych przyczyn – najczęściej nudnawych, choć też i najprzedziwniejszych – gdy za panowania króla Jerzego V odnawiano część domu, wschodnie skrzydło pozostało nieogrzewane i summa summarum zapomniane.

Dotyczyło to również wyjątkowego laboratorium chemicznego mego przedwiecia Tarquina, czy jak kto woli Tara de Luce, wybudowanego i wyposażonego przez ojca tegoż, a potem zapomnianego i zaniedbanego, póki go nie odkryłam wraz ze znajdującymi się w nim skarbami i nie przejęłam na własność. Dzięki starannym notatkom wuja Tara oraz mej nieokiełznanej miłości do chemii, którą zapewne po nim odziedziczyłam, stałam się, śmiem twierdzić, mistrzynią w aranżowaniu i przearanżowywaniu tego, co nazywam podstawowymi elementami składowymi wszechświata.

„Mistrzynią?”, pytam sama siebie. „Tylko mistrzynią? Nie bądź taka skromna, droga Flawio. Jesteś cholerną primadonną chemii i dobrze o tym wiesz!”

Większość chemików – bez względu na to, czy się do tego przyznają czy nie – ma swój ulubiony kącik naukowy, w którym nieustannie grzebie. Moimi ulubionym kącikiem naukowym są trucizny.

Co prawda nadal mam wielką uciechę, przypominając sobie, jak to pewnego razu ufarbowałam majtadany siostry mej, Ofelii, na prześliczny kolor żółci malajskiej, gotując je w roztworze cukru ołowianego, a następnie dusząc w płukance chromianu potasu, wszak serce me raduje się najbardziej, kiedy wspomnę, jak wyprodukowałam na podorędziu całkiem użyteczną truciznę, zeskrobując jasnozieloną śniedź z miedzianej kuli zamykającej odpływ w zbiorniku wody wiszącym nad jednym z wiktoriańskich waterklozetów w Buckshaw.

Ukłoniłam się sobie w lustrze, wybuchając radosnym śmiechem na widok tłustego, białego pomrowa, który odkłaniał mi się w zwierciadle.

Wskoczyłam w zimową odzież, wbijając się na samym końcu w porozpychany, szary, rozpinany sweter, który pożyczyłam sobie z dolnej szuflady ojcowskiej komody. To gruzłowate wełniane monstrum – pokryte płowo-kasztanowo-cynamonowo-ziemisto-żółtymi oraz rdzawoczerwonymi rombami jak przypieczony na słońcu grzechotnik – było dziełem cioci Felicity, która zrobiła je na drutach i podarowała swemu bratu w prezencie na poprzednie Święta.

Dziękuję, że się o mnie zatroszczyłaś, Lissy – powiedział wtedy tata, zręcznie unikając pochwał dla upiornego blezera. Kiedy przekonałam się w sierpniu, że ani razu nie włożył go na siebie, doszłam do wniosku, że może mi się przydać, a odkąd nadeszły chłody, sweter służył mi znakomicie.  

Oczywiście w ogóle na mnie nie pasował. Nawet po podwinięciu rękawów przypominałam w nim worek z kartoflami. Ale moim skromnym zdaniem, ciepło, jakie daje wełna, przebija modny wygląd każdego mroźnego dnia.

Co roku uparcie odmawiałam zamawiania nowej garderoby u Świętego Mikołaja. Ponieważ Święty Mikołaj zawsze przynosi ubrania czy się tego chce, czy nie, po co marnować życzenia?

W zeszłym roku poprosiłam Świętego Mikołaja o bardzo mi potrzebne naczynia laboratoryjne, zadałam sobie nawet trud sporządzenia szczegółowej listy kolb, zlewek i menzurek z podziałką, którą następnie ukryłam z drżącym sercem pod poduszką. I niech mnie licho, jeśli Święty Mikołaj nie przeczytał tej listy! Bo przyniósł mi wszystkie naczynia do ostatniej probówki!

Fela i Dafi nie wierzą w Świętego Mikołaja i właśnie z tej przyczyny dostają od niego same buble: pachnące mydełka najczęściej, a jeszcze szlafroki i kapcie, które wyglądają tak, jakby je wycięto z tureckich dywanów.

Święty Mikołaj, powtarzają mi niestrudzenie siostry, jest dobry dla dzieci.

– To okrutna mistyfikacja popełniana przez rodziców obsypujących prezentami wstrętne bachory tylko po to, by nie mieć z nimi w ogóle do czynienia – upierała się w zeszłym roku Dafi. – To bajka. Możesz mi wierzyć na słowo. Jestem od ciebie starsza i znam się na tym i owym.

Czy jej uwierzyłam? No, nie wiem… Kiedy znalazłam się sama i opanowałam łzy napływające mi do oczu, postanowiłam rozwiązać tę zagadkę za pomocą mych niemałych umiejętności dedukcyjnych, po czym doszłam do wniosku, że me siostry kłamią. Ktoś przecież przyniósł mi te wszystkie naczynia laboratoryjne, prawda?

Spośród znanych mi osób, tylko pięcioro mogło być darczyńcami. Mój tata, pułkownik Haviland de Luce, nie miał grosza przy duszy, więc nie wchodził w grę. Podobnie jak moja mama, Harriet, która zaginęła podczas wspinaczki w górach, kiedy byłam niemowlęciem.

Dogger, nasz ogrodnik, ojcowski lokaj i złota rączka, nie dysponował wystarczającymi zasobami umysłu, ciała i portfela, by roznosić potajemnie po nocach luksusowe podarunki dla mieszkańców pełnej przeciągów, rozpadającej się wiejskiej rezydencji. Dogger był jeńcem wojennym na Dalekim Wschodzie, gdzie wycierpiał tak wiele, że jego mózg trwale powiązał się z tamtymi okropieństwami jakąś niewidzialną, elastyczną żyłką, którą szarpie od czasu do czasu okrutny Los – zazwyczaj w najbardziej nieodpowiednich chwilach.

– One wszystkie musiały tam jeść szczury! – powiedziała mi kiedyś w kuchni pani Mullet z szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. – Szczury! Wyobraź sobie! I musiały je smażyć!

Pozostali mieszkańcy naszego domostwa nie mogli być darczyńcami z mniej lub bardziej oczywistych względów, pozostawał zatem tylko Święty Mikołaj.

Do tegorocznej wizyty Świętego Mikołaja pozostał mniej niż tydzień, chcąc więc rozstrzygnąć kwestię jego istnienia raz na zawsze, od dawna przemyśliwałam nad zastawieniem nań pułapki.

Naukowej.

 

Ptakołapkę, czy jak mówią praktykujący chemicy „lep na ptaki”, daje się z łatwością uzyskać poprzez gotowanie kory wtórnej jemioły przez osiem do dziewięciu godzin, zakopanie jej pod kamieniem na dwa tygodnie, a następnie – po ekshumacji – przepłukanie produktu w bieżącej wodzie, sproszkowanie go i pozostawienie do fermentacji. Substancja ta była używana od stuleci przez handlarzy ptactwem, którzy smarowali nią gałęzie, żeby schwytać ptaki śpiewające, sprzedawane potem w mieście.

Wielki sir Francis Galton opisał metodę uzyskiwania lepu w dziele Sztuka podróżowania albo fortele i sztuczki stosowane w dzikich krajach. Podpisany przez autora egzemplarz Sztuki… znalazłam wśród jego innych, mocno zaczytanych i mocno popodkreślanych dzieł w bibliotece wuja Tara. Zastosowałam się do instrukcji sir Francisa co do joty i w połowie lata przyniosłam do domu naręcza jemioły porastającej wielkie dęby w Lesie Gibbet. Połamaną jemiołę gotowałam w rondlu pożyczonym – bez jej wiedzy – od pani Mullet nad bunsenowskim palnikiem. A na ostatnim etapie dodałam do sproszkowanej żywicy kilka chemicznych wynalazków mego własnego pomysłu, aby uczynić substancję jeszcze bardziej lepką. Teraz, po upływie pół roku, mój klej był tak mocny, że zatrzymałby w biegu goryla z Gabonu, zatem święty Mikołaj – jeśli istnieje – nie ma z nim żadnych szans. A jeśli mój rumiany i brodaty darczyńca nie podróżuje z buteleczką eteru etylowego – (C2H5)2O – pod ręką, żeby rozpuścić lep, przylepi się na zawsze do naszego komina, a przynajmniej do czasu, kiedy go nie uwolnię.

Mój plan był tak błyskotliwy, że nie musiałam się zastanawiać, dlaczego nikt jeszcze na niego nie wpadł.

Wyjrzałam zza kotary na dwór. Ciągle padał śnieg. Gnane północnym wiatrem białe płatki wirowały szaleńczo w świetle z kuchennego okna na parterze.

Ciekawe, kto wstał o tak wczesnej porze? Pani Mullet z pewnością nie zdążyła jeszcze dojść do swego królestwa z Bishop’s Lacey.

I nagle sobie przypomniałam!

Dziś zjeżdżali z Londynu nieproszeni goście! Jakże mogłam o tym zapomnieć.

Wszystko zaczęło się ponad miesiąc temu, 11 listopada, który był szarym wyciszonym dniem, podczas którego wszyscy mieszkańcy Bishop’s Lacey wspominali w milczeniu tych, których straciliśmy w obu wojnach. Tego dnia tata wezwał nas do salonu, żeby przekazać nam najgorsze wieści.

– Obawiam się, że stało się to, co nieuniknione – powiedział po długim milczeniu, kiedy wreszcie odwrócił się od okna, przez które znękany myślami wyglądał przez poprzedni kwadrans.

– Nie muszę wam chyba przypominać o naszym niepewnym położeniu finansowym…

Wypowiadając te słowa, zapomniał zapewne, że codziennie, a czasem nawet dwa razy dziennie, przypominał nam o naszych kurczących się zasobach. Buckshaw było własnością naszej mamy, a kiedy Harriet zniknęła, nie zostawiwszy testamentu (bo kto mógł przypuszczać, że osoba tak żywotna przepadnie bez wieści w górzystym Tybecie), zaczęły się kłopoty. Już od dziesięciu lat tata stawiał niepewnie kroki „tańca śmierci” (sam tak go nazywał), do muzyki odgrywanej przez myszowatych dżentelmenów z Urzędu Skarbowego Jego Wysokości.

Mimo coraz większego stosu niezapłaconych rachunków, rosnącego na stole w foyer, i wbrew coraz częstszym telefonicznym groźbom ponawianym grubiańsko przez osobników wydzwaniających z Londynu, do tej pory tata wiązał jakoś koniec z końcem.

Kiedyś – ze względu na znaną fobię taty na punkcie „instrumentu”, jak nazywał telefon – zdarzyło mi się podnieść słuchawkę, zanim zdążył zbliżyć się do aparatu. Dzwonił jakiś bezczelny i arogancki typ. Zakończyłam rozmowę, udając, że nie mówię po angielsku.

Po minucie telefon zadzwonił ponownie. Podniosłam słuchawkę natychmiast, a palcem drugiej ręki zaczęłam raz za razem przyciskać gwałtownie widełki.

– Halo? – wrzeszczałam. – Halo? Halo? Nic nie słyszę. Przykro mi. Fatalne połączenie. Proszę zadzwonić kiedy indziej.

Za trzecim razem, podniosłam słuchawkę z widełek i naplułam do mikrotelefonu, który natychmiast zaczął niepokojąco trzeszczeć.

– Pożar – powiedziałam znudzonym, monotonnym głosem. – Dom się pali… zajęły się już ściany i podłoga. Obawiam się, że muszę się rozłączyć. Strażacy właśnie wyrąbują okna.

Windykator nie dzwonił więcej.

– Byłem w urzędzie w sprawie podatku spadkowego – mówił tata. – Na nic się to nie zdało. Jesteśmy skończeni.

– Ale ciocia Felicity! – wykrzyknęła Dafi. – Ciocia Felicity na pewno…

– Wasza ciotka Felicity nie ma ani możliwości, ani chęci ulżenia nam w tej sytuacji. Obawiam się, że…

– Przyjedzie na Święta! – przerwała tacie Dafi. – Możemy ją zapytać!

– Nie – odpowiedział przygnębiony tata i pokręcił głową. – Wszystko zawiodło. Taniec dobiegł końca. Zostałem zmuszony do wyrzeczenia się Buckshaw…

Wypuściłam głośno powietrze.

Fela zgięła się wpół, marszcząc brwi. Obgryzała paznokieć – rzecz niesłychana u tak próżnej osoby jak moja starsza siostra.

Dafi przymknęła oczy i zapadła się w siebie jak zawsze.

– …które przejmie pewna wytwórnia filmowa – kontynuował tata. – Przyjadą tu tydzień przed Świętami. I pozostaną tak długo jak będzie trzeba.

– A co z nami? – zapytała Dafi. – Co się z nami stanie?

Pozwolono nam zostać na miejscu – odpowiedział tata. – O ile będziemy się trzymać naszych kwater i nie przeszkadzać w produkcji. Wybaczcie mi, ale nic lepszego nie zdołałem wynegocjować. W zamian za to otrzymamy wynagrodzenie, który pozwoli nam nie zatonąć… przynajmniej do Zwiastowania*.

Powinnam była się tego spodziewać. Kilka miesięcy wcześniej nawiedziło nas dwóch młodych mężczyzn w szalikach i flanelowych garniturach. Przed dwa dni fotografowali Buckshaw od zewnątrz i od wewnątrz pod każdym możliwym kątem. Kazali do siebie mówić Neville i Charlie, a tata był przesadnie tajemniczy co do ich zamiarów. Myślałam, że to kolejna para żurnalistów z „Country Life” i wkrótce o nich zapomniałam.

Tata znów stanął pod oknem i wyjrzał na naszą nieszczęsną posiadłość.

Fela wstała i podeszła niedbale do lustra. Pochyliła się przed nim, studiując swoje odbicie.

Wiedziałam, co jej chodzi po głowie.

– Czy wiadomo już o czym będzie? – zapytała nieswoim głosem. – Mam na myśli film…

– Jakiś kolejny przeklęty obraz z życia arystokracji, jak sądzę – odpowiedział tata. – Zapomniałem zapytać.

– W gwiazdorskiej obsadzie?

– Jeśli tak, to ja nie znam tych gwiazd – mruknął tata. – Ten ich agent powtarzał w kółko nazwisko Wyvern, ale ja nigdy go nie słyszałem.

– Phyllis Wyvern! – wykrzyknęła przejęta Dafi. – Naprawdę Phyllis Wyvern?

– Owszem – odrzekł tata, który jakby się rozchmurzył, ale za bardzo. – Phyllis. Użył tego imienia. Zapamiętałem je, gdyż przewodnicząca Towarzystwa Filatelistycznego Hrabstwa Hampshire ma również na imię Phyllis. Tylko że ona… – dodał po chwili – …nazywa się Phyllis Bramble, a nie Wyvern.

– Ale Phyllis Wyvern to największa gwiazda filmowa na świecie! – zachłysnęła się Fela. – W całej galaktyce!

– W całym wszechświecie – dodała poważnym tonem Dafi. – W Córce dróżnika grała Minę Kilgore, pamiętasz? A potem Anna ze stepów… Miłość i krew… Śmiertelny całun… Sekretne lato. Miała zagrać Scarlett w Przeminęło z wiatrem, ale dzień przed zdjęciami próbnymi o mało nie udławiła się pestką brzoskwini i nie mogła wykrztusić ani słowa.

Dafi była na bieżąco z najnowszymi doniesieniami i plotkami ze świata filmu, gdyż posiadła umiejętność szybkiego czytania, którą wykorzystywała z powodzeniem w wiejskim kiosku z gazetami.

– Naprawdę przyjedzie do Buckshaw? – dopytywała Fela. – Phyllis Wyvern?

Tata wzruszył lekko ramionami i wrócił do wyglądania przez okno.

 

Zbiegłam na dół wschodnią klatką schodową. Jadalnia była pogrążona w ciemnościach. Kiedy weszłam do kuchni, Dafi i Fela uniosły skrzywione oblicza znad korytek z owsianką.

– Och, jesteś już, słodziutka – powitała mnie pani Mullet. – Właśnieśmy miały posyłać po ciebie ciupasem, żeby sprawdzić, czy żyjesz. Zbieraj się! Te gwiazdory filmowe staną tu, zanim się obejrzysz. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin