Umarli mówią.doc

(893 KB) Pobierz
CZCIONKAMI DRUKARNI S

CZCIONKAMI DRUKARNI S.A. „OSTOJA” w POZNANIU

WŁADYSŁAW KONOPCZYŃSKI

UMARLI MÓWIĄ

Książkę tę
Młodzieży Wszechpolskiej

poświęcam.

p o z n a ń

WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA
KAROLA RZEPECKIEGO

1929


Przedmowa.

Był czas, kiedy nazwę „warstw historycznych” dawano arystokracji i szlachcie dla odróżnienia od warstw „niehistorycznych”, mieszczan, chłopów i robotników, którzy na dzieje dawnej Polski, jako pozbawieni praw politycznych, nie mieli zapewnionego wpływu. Im uważniej przyglądamy się przeszłości, tym powierzchowniejszym się okazuje powyższe rozróżnienie. Mają swoją historię i tradycję historyczną również plebejusze. Za to nasuwa się inny podział czynników społecznych na „historyczne” i „niehistoryczne”. Pierwsza nazwa należy się tym, którzy z ojcami i dziadami moralnie współżyją, druga ludziom, którzy się do przeszłości w życiu praktycznym odwracają tyłem.

Jeżeli niedokształconym żółtodziobom, jak owej lilii wodnej z bajki Lemańskiego, „tam najlepiej, gdzie najdalej od łodygi rodzicielki”, to takie zaślepienie można wyrozumieć i przeboleć. Dziwniejsza, jeżeli wśród ludzi poważnych, nawet znających dzieje, niekiedy nawet rozmiłowanych w dziejach, spotkać się można z radą: niechaj nauka stroni najdalej od polityki. Innymi słowy: niech historia butwieje w kurzu na półkach bibliotecznych, a życie niech na oślep pędzi ulicą. Niech ojciec, nieskazitelny mędrzec, zamyka się w gabinecie, a jego synek niech hałasuje w sali wiecowej.

Pozwolimy sobie – z powołaniem na wzór Józefa Szujskiego, profesora i parlamentarzysty, oraz stu innych historyków-obywateli – nie iść za taką wskazówką. Kto uważa to za rzecz zdrożną, gdy historyk kładzie rękę na polityce, ten rozdziera zdrową więź między ojcami i synami, dziadami i wnukami, ten pomnaża zastęp warstw „niehistorycznych”. Parafrazując słynne określenie Arystotelesa powiedzieć można, że człowiek jest zwierzęciem historycznym. Już August Comte wyznaczał granicę między społeczeństwem ludzkim a stadem zwierząt według tego, czy dana zbiorowość przekazuje tradycję następnym pokoleniom. Najprostszym tedy obowiązkiem naszym jest pamiętać, pamiętać dobro i zło, nie tylko przy szkolnym egzaminie albo na obchodzie jubileuszowym, ale w całej powszedniej pracy publicznej. Niejeden z tych, co sobie wmawiają, że wszystko jest względne, bo zmienne, przy tym żywiołowo zdeterminowane, i że on sam za nic nie odpowiada, bo wszystko zrobi zań rząd lub los, odnajdzie w sobie odpowiedzialnego twórcę przeznaczeń, gdy w zwierciadle dziejowym ujrzy Temistoklesów i Efialtesów, oczywistych sprawców narodowego szczęścia lub nieszczęścia. Z głębi też serca kładzie Wyspiański w usta Kazimierzowi Wielkiemu słowa:

I zrozumiałem, co chciałem uczynić,
Czerpając wody – ...zapomnieć: zawinić!

Dziś oprócz zapomnienia grozi nam inna wina. Są ludzie, którym zależy na tym, by głos historii zakłamać.

Kiedy się słyszy, dajmy na to, w sali sejmowej, jak przykład braci Grakchów (podział gruntów państwowych między byłych żołnierzy) ma uzasadniać wywłaszczenie prywatnych właścicieli ziemskich bez odszkodowania; jak Żółkiewski wzywany jest zza grobu na obronę zasady, iż wolno zza węgła strzelać do polskich ułanów, albo że w naszych warunkach obrona prawowitego rządu płynęła z pobudek targowickich, to historykowi nie pozbawionemu poczytalności politycznej nie pozostaje nic innego, jak zejść na chwilę z katedry, wyjść na spotkanie Życia, i pogadać o przeszłości i teraźniejszości z owego życia przeciętnym przedstawicielem.

Takiej pobudce zawdzięczają byt niniejsze szkice. Powstawały one przygodnie w okresie od 1915–1928 r. Wychodziły prawie wszystkie w różnych czasopismach lub gazetach, o czym bliższe dane znajdzie czytelnik w spisie rzeczy. Poczęły się raczej z ducha obywatelskiego, niż badawczego. Wszystkie szukają związku między tym, co było wczoraj lub zwłaszcza onegdaj (przed rozbiorami), a tym, co nas czeka dziś lub jutro, jakkolwiek nie wszystkie palcem na ów związek wskazują. Różnią się od podobnych rozmyślań niektórych innych pisarzy, czynnych na pograniczu historii i polityki, że autor ich nie wygłasza swych nauk życiowych ex cathedra, togi profesorskiej nadużywać nie myśli, i chociaż nic tu nie podaje wbrew swemu naukowemu sumieniu, jednak czytelnika łaknącego teoretycznej, a nie stosowanej wiedzy, do właściwych prac naukowych odsyła.

Nasz sposób ujmowania związku między przeszłością i teraźniejszością jest niewątpliwie trochę podmiotowy; nie chodzi też o zaszczepienie go wszystkim, jako jedynej autoryzowanej wykładni „mistrzyni życia”, chodzi o to, by inni żywi też zdali sobie sprawę, że umarli mówią.

Władysław Konopczyński.


Nasi wielcy ludzie.

Czy widziałeś kiedy, czytelniku, wielkiego człowieka? Bluźniercze pytanie, nieprawdaż? Pewno ci się przypomina lord Byron, który rzucił wyzywające słowa: „I want a hero”? On szukał bohatera, gdy Anglia miała już Wellingtona, inne kraje – swoje patentowane wielkości, szukał tak długo, aż sobie upatrzył Don Juana....

Otóż, co do mnie, szczerze wyznam, że nie wiem, czy widziałem chodzącą wielkość. Ale pamiętam doskonale objawy kultu wielkiego człowieka, które pozostaną faktem rzeczywistym i ważnym bez względu na to, czy historia zatwierdzi owym ludziom dyplomy wielkości, czy też je skasuje. Widziałem dnia 8-go listopada 1916 r. pochód na Wawel, idący ulicą Grodzką, w nim jak zwykle, chorągwie, napisy, „szpice”, cechy, municypalność, młodzież, delegacje, – lecz obok tych niemożliwie wyblakłych rekwizytów każdego krakowskiego obchodu, była tam osobliwość, która nie co rok się powtarza – widok człowieka w szarobłękitnej maciejówce, niesionego na rękach uczniów i podkomendnych. Szło coś jakby tchnienie wielkości wąską ulicą – poczułem na sobie jego powiew, i zdało mi się, że dla Polski lepiej będzie, gdy wszyscy weźmiemy udział w uczczeniu śmiałka, który Rosję wyzwał na udeptaną ziemię.

Pamiętam potem, jak 16-go maja 1918 r. w Pradze, przez umajony, tysiącem barw ludowych jarzący Plac św. Wacława wniosły tłumy do Panteonu męża, który też za swój naród cierpiał, o mało karku nie skręcił, a jednak nieustraszony, już pewny zwycięstwa, wiódł swoją falangę na rozbicie strupieszałej Austrii. To był człowiek dla nas niekoniecznie sympatyczny, dzisiejszy nasz wróg – Karol Kramarz: a jednak trudno było nie cieszyć się i nie klaskać razem z tymi, co go witali... Słowianami.

Później jeszcze jedno podobne widowisko, Aleje Jerozolimskie w Warszawie w nocy z 1 na 2 stycznia 1919 r. Czarny, zbity tłum kołysze się jak ocean. Środkiem płynie kordon pochodni. W tym kordonie w otwartym powozie, w asystencji angielskiego pułkownika, człowiek o rozwichrzonej złotej grzywie, żywy symbol naszego wówczas braterstwa z triumfującą koalicją. Sto tysięcy wyległo dziękować mu za to, że pomógł podłożyć żagiew pod gmachy pruskiego ucisku w Poznańskiem; sto tysięcy serc wezbrało otuchą, że on zjednoczy nas wszystkich, i wydobędzie z nas ten ton najgłębszy, którego nie chcieli słyszeć uzurpatorzy, narzucający się krajowi na przodowników....

Czy się tłumy nie pomyliły, sypiąc tym wybrańcom kwiaty pod nogi, przyszłość osądzi. To pewna, że teraźniejszość błądzi nieraz jeszcze inaczej, a to, gdy nie docenia naprawdę wybitnych współczesnych. Czyż Schiller nie nazwał przez usta Karola Moora wiekiem rzezańców tej epoki, która wydała Waszyngtona i Pitta, Kanta i Laplace'a, Kościuszkę i Napoleona, Goethego i samego Schillera? A Słowacki, jak potraktował w prologu do „Kordiana” świt XIX wieku? Wiedźmy pitraszą w tyglu przyszłych działaczy listopadowych i emigracyjnych, każdemu dając na pośmiewisko sprzeczne z naturą nazwisko... Gdyby też jedna pierś, jak pierś Memnona, nie według miary krawca lecz Fidiasza...

Nie przeczuwały wiedźmy, że z tego kotła wyłoni się dla Polski wiek Mickiewicza i Lelewela, i Chopina, i Mochnackiego i samego Słowackiego. Jednym słowem, opinia poetów podobnie jak opinia tłumów nie jest kompetentna do kwalifikowania współczesnych gwiazd, gdyż brak jej perspektywy dziejowej. A myśliciele, uczeni, czyż i oni nie dadzą sobie rady z tym zadaniem? Myśliciele, jak przysłało na uczonych podzielili się na szkoły. Jedni, jak Carlyle, Wiktor Cousin, Emerson, skłaniają się do poglądu, że wielki człowiek, czyli bohater, czyli geniusz, tworzy wszelką historię, a więc i kulturę, i prowadzi ludzkość gdzie zechce. Drudzy, liczniejsi, jako to Spencer; Lamprecht; Tołstoj, Bourdeau, poniekąd i Taine, próbują mniej więcej zgodnie przekonać świat, że wielki człowiek to tylko żołnierz w szeregu tysiąca podobnych, to twór społeczeństwa i epoki, to po prostu kogut, który ogłasza nadejście nowego dnia, ale go nie wywołuje, ani nawet nie przyśpiesza. W gruncie rzeczy bowiem gromada, to prawdziwy wielki człowiek, a wielki człowiek to gromada. Kolektywiści wywodzą się przeważnie ze szkoły filozofii pozytywnej; trafiają oni do mózgów wykształconych, bo piszą językiem naukowym i starają się wytłumaczyć wystąpienie wybitnej jednostki jakimś prądem zbiorowym, przy czym jednostka ginie w prądzie bez reszty, z niego czerpie całą treść, rozkłada się na atomy. Jakkolwiek bądź i ci, co wierzą w wielkich ludzi, i ci co w nich nie wierzą, dalecy są od chęci metodycznego zgłębiania problemu: czym jest i skąd się bierze wielki człowiek. Kolektywiści go po prostu nie chcą widzieć, indywidualiści, zamiast ściśle badać, padają na kolana, że przypomnimy tylko superlatywy Carlyle'a i dytyramby Emersona.. Do wyjątków należą pisarze, którzy coś trwałego dorzucili do nauki o wybitnej indywidualności; należą tutaj zdaniem naszym, mimo wszystkich swych jednostronności Türck, Lombroso, Weininger; należy, gdy chodzi o analizę ducha znakomitych uczonych – Ostwald.

O wielkich ludziach można mówić dwojako. Albo poetycznie, strzeliście, wzniośle, olśniewająco – albo trzeźwo, jasno, logicznie – lecz za to prozaicznie i banalnie. Wybieramy tę drugą mowę, jako jedynie nam i większości czytelników dostępną, i zalecamy sobie oraz czytelnikowi ostrożność.

Jednym ze sposobów, pour êpater le bourgeois, jest wynajdywanie tożsamości tam, gdzie zachodzi najwyżej podobieństwo. Kto mówi, że prawda i piękno, albo piękno i dobro są jednym i tym samym, sprawia wrażenie głębokości, gdy naprawdę jest tylko mętnym. Tak samo genialne wydaje się pomieszanie pojęć bohatera, geniusza i wielkiego działacza. Trzeźwym okiem dostrzegamy od razu, że pierwszy spełnia jakieś arcydzieła woli, drugi króluje swą myślą lub w ogóle twórczością ducha, trzeci łączy zalety charakteru (tj. woli) i umysłu. Olbrzymów uczucia, Werterów i Gustawów, możemy zostawić na boku, jeżeli bogactwo ich serc nie wyraziło się ani w twórczości artystycznej, ani w potężnych czynach społecznych. Bohaterem według powszedniego rozumienia, a nie w sensie carlyle'owskim, jest człowiek, który poświęca życie dla wyższej idei, taki Mucjusz Scewola, Winkelried, Pułaski; ani rozumu, ani daru artystycznego, ani nawet wielkiej, stałej energii ducha od bohaterów się nie wymaga. Carlyle do herosów zaliczył, jak wiadomo, Buddę, Mahometa, Cromwella, Miltona, Napoleona, ale przy tym nie obeszło się bez rażącego rozciągnięcia terminu: „bohater” na geniuszów i wielkich działaczy. Geniusz przeciwnie. Platon, Leonardo, Szekspir, nie musi być bohaterem, mógłby być nawet tchórzem... Wielki człowiek czynu: Mojżesz, Hannibal, Karol Wielki, miewa chwile bohaterstwa, pomaga sobie talentem i wiedzą, ale bez właściwego geniuszu obywa się wybornie: dość gdy posiada niezłomną wolę i pewne quantum satis inteligencji. Zresztą nie tylko przeciętny „człowiek z ulicy” dostrzega te różnice między bohaterem, geniuszem i wielkim działaczem, które Carlyle usiłował zatrzeć: ściśli teoretycy historii także obstają przy różnych dystynkcjach. Prof. A. D. Xenopol np., bardzo ostrożny w uogólnieniach, reasumuje swe wywody tak (Les princepès fondamentaux de 1'histoire 160): 1) „Wszelka osobistość (personnalitè) ludzka nakłada na ruch, który wywołuje znamię swej indywidualności; znamię to jest tym wyrazistsze, im osobistość jest potężniejsza. 2) Czynność geniuszu, o ile streszcza w sobie dążenia epoki, przyśpiesza rozwój; o ile działa w duchu przeciwnym - opóźnia go. 3) Geniusz naukowy przyśpiesza jedynie odkrycie prawdy; nauka nie może mieć podpisu (signature) osobistego”.

Inny sposób olśniewania czytelnika polega na określeniach jaskrawo jednostronnych. Weźmy pierwsze z brzegu głębsze czy płytsze formuły dotyczące wielkich ludzi, mniejsza o to, kto je zredagował. Staszic mierzy wielkość rozległością oddziaływania; młodziutki Krasiński (w liście do H. Reeve'a z 19-go grudnia 1831 r.) upewnia, że „aby być wielkim człowiekiem, trzeba mieć posłannictwo od Boga... trzeba wstrzymać słońce, jak Jozue, albo wstrząsnąć ziemią, jak Napoleon, ująć całą opokę”. Poseł Ignacy Daszyński (Wielki człowiek w Polsce) zamiast definicji ogólnej, którą uważa za niemożliwą, widzi znamię wielkiego człowieka na dziś – w jego samotności. Jeszcze inni każą wielkiemu człowiekowi wyprzedzać epokę, cierpieć (gènie est synonyme de souffrance) itd. Henri Berr (La synthèse en histoire) przychyla się do obiektywnego, zewnętrznego ujęcia w duchu Staszica. Wszystko to brzmi bardzo interesująco, ale nas do jądra sprawy nie zbliża.

Wróćmy lepiej do popularnego rozróżnienia bohaterów, geniuszów i wielkich ludzi czynu.

Że we wszystkich trzech tych kierunkach jednostka ludzka może wybujać ponad przeciętny poziom, to rzecz jasna. Chodzi tylko o to, jak dalece ona góruje nad otoczeniem, co daje z siebie i co zawdzięcza ogółowi. Otóż zarówno wielki myśliciel, jak wielki działacz stanowią fenomena społeczne, ale gdy pierwszy współżyje ze społeczeństwem jedną stroną swego bytowania, drugi – zawdzięcza mu o wiele więcej. Myśliciel z pewnością dużo zawdzięcza społeczeństwu i to nie tylko w znaczeniu negatywnym, gdy mu nie przeszkadzano myśleć, gdy umożliwiono pracę umysłową – lecz również w znaczeniu dodatnim, gdyż wiele impulsów lub pomysłów poddało mu otoczenie. Lecz wielkość myśliciela nie zależy zupełnie od tego, co o nim trzyma ogół: niejeden może nawet pracuje tym lepiej, im mniej się liczy z opinią przeciętnej publiczności. Już nieco inaczej geniusz-artysta: ten potrzebuje oddźwięku, choćby w najgórniejszej strefie bratnich duchów, choćby w tym wymarzonym przyszłym pokoleniu, dla którego tworzy. Natomiast wódz, polityk, założyciel religii jaśnieje nie tylko własnym swoim blaskiem, ale i pewną łuną, utkaną z westchnień, okrzyków, łez uwielbienia, a nawet pospolitych pochlebstw. Te dwa współczynniki wielkości działaczy praktycznych musimy odróżniać bardzo wyraźnie. Proporcja ich może być bardzo rozmaita. Jedni zawdzięczają swe imię w historii w równej mierze własnej zasłudze i opinii; innych wpływ i rola urosły wbrew opinii z własnego wysiłku i zdolności, jeszcze innym posłuszne, skłonne do uwielbień społeczeństwo dało dziesięć razy więcej znaczenia, niżby go mieli bez takiego poparcia.

Rozpatrzmy pokrótce oba te współczynniki wielkości: właściwy dźwięk sam przez się i rezonans. W obrębie pierwszego najwprawniejsze ucho nie rozróżni, co stanowi ściśle nagromadzony kapitał społeczny, a co – indywidualny dorobek jednostki. Gdyby dać wiarę skrajnym kolektywistom, jednostka jest niczym w porównaniu ze społeczeństwem, społeczeństwo robi duchową składkę na wielkich ludzi.... Wynalazca nie robi większego kroku naprzód, niż setki jego bezimiennych poprzedników, których wysiłki, chociaż nie uwieńczone powodzeniem, nie poszły wcale na marne. Dantego, Galileusza, Kartezjusza, Newtona, Kanta, Goethego stworzyły pokolenia przodków, zapłodniły tysiące czujących i myślących współczesnych. Twierdzenie w swoim czasie modne i na pozór bardzo pozytywne, a jednak na wskroś metafizyczne. Bo, że Newton miał pewne dziedziczne dane, które mu pozwoliły zostać Newtonem (choć może w innych warunkach zostałby, dajmy na to, Colbertem) i że te dane zawdzięczał całej piramidzie przodków – w pierwszym pokoleniu dwojgu rodzicom, w drugim – dwóm parom dziadków, w dziesiątym – 1024 osobom – to w świetle ustalonego, choć nie dość zbadanego zjawiska dziedziczności, wygląda wcale naturalnie. Ale żeby tak samo działały kształtująco na twórcę tysiące ludzi, wysilających mózgi bez powodzenia, żeby z tych tysięcy początkujących matematyków powstawał jakiś prąd, który raptem wybuchnie w górę Newtonem – to jest hipoteza na niczym nie oparta. Ghibellini włoscy mogli wytworzyć we Florencji takie nastroje monarchistyczne i przeciw-papieskie, które ogarnęły młodego Dantego i zrobiły go Ghibellinem, ale nie zrobiły go Dantem. Tłum wiecowy z Palais Royal, oklaskujący Kamilla Demoulins, podniecił go z pewnością do działalności rewolucyjnej, ale go nie zrobił Dantonem: właśnie ten fakt, że Danton był kolosem, a np. Saint Just, wychowanek tej samej ulicy, człowiekiem przeciętnym, świadczy, jak mało zawdzięcza wielki człowiek otaczającej masie liliputów. Zauważono wprawdzie, jak łatwo w chwilach masowych poruszeń ludowych budzą się w duszach na pozór pospolitych niepospolite talenty i energie: właśnie o bohaterach Rewolucji Francuskiej powiedziano słusznie, że w innych czasach pozostaliby oni niczym. Ale to właśnie każe nam tym krytyczniej odróżniać rzeczywistego wodza opinii od takiego prowodyra, co sobie mówi po cichu: „je suis leur chef, done je dois les suivre”. Fala rewolucyjna niesie na swoim grzbiecie obok ludzi wybitnych różne pospolitości; stopniowo dopiero wyodrębniają się z ich grona jednostki z iskrą Bożą, która to iskra niezaprzeczenie zatliła się dzięki rozpalonej atmosferze przewrotu.

  *    *

Ze wszystkiego, cośmy powiedzieli o sile własnej i sile zapożyczonej wielkich ludzi, spróbujemy wysnuć parę ostrożnych wniosków, dotyczących kwestii: skąd się wielcy ludzie biorą. Aby zostać wielkim człowiekiem w sferze czynu – bo nimi się tutaj zajmujemy – trzeba przede wszystkim stać się jednostką wybitną; jeżeli dopisze szczęście i zręczność życiowa, to wybitność spotęguje się do wielkości. A skąd się biorą ludzie wybitni? To zagadka dotychczas czekająca na rozwiązanie. Na razie wiemy mniej więcej, w jakich warunkach wybitna siła nie może powstać, ale nie wiemy, kto z ludzi nie upośledzonych, że tak powiem: ludzi niemałych, wybije się nad przeciętny poziom. Nie bez wpływu na to pozostaje samo urodzenie danego osobnika. Ludzie nie rodzą się równi, to rzecz jasna. Ptak ptakowi nie wyrówna. Bywają różne energie i kalibry ludzi. Przypuszczalnie są nawet rasy poniekąd z góry powołane do wytwarzania wybitnych jednostek; bodajże taki przywilej mają pewne rasy mieszane, np. anglosaska, której przedstawiciele najwyraźniejszą oznaczają się indywidualnością. A indywidualność jest chyba dla człowieka czynu pierwszym warunkiem odegrania dominującej roli. Bez silnego kręgosłupa, bez pewnego trzonu psychicznego może się obejść artysta-odtwórca, od biedy nawet kompozytor, plastyk, poeta, ostatecznie uczony i filozof, ale nie reformator ludzkiego ducha i świata, nie hetman, ani leader rządu.

Jak ugruntować ten pion psychiczny i rozwinąć na usługi przewodniej dążności dostateczną ilość talentów, to znowuż tajemnica niedocieczona. Sadzę, że indywidualność rośnie przez szczęśliwe (nie lada jakie) uwarstwienie wpływów różnych środowisk. Kto od maleńkości do wieku dojrzałego jest wciąż grzecznym synkiem swej rodziny, ten pozostanie istotą sztywną o ciasnych widnokręgach. Kto zatraci tradycję domową w otoczeniu koleżeńskim, łacno zamieni się w giętką trzcinę. Dopiero, ten, kto szczęśliwie zgromadzi w sobie wszystkie zasoby, jakimi darzy młodzieńca dom rodzinny, kościół, szkoła, kobieta, klasa społeczna, obóz polityczny, ten dopiero zahartuje swą indywidualność i stanie między rodakami jak dąb wśród brzeziny i osiczyny. Powiedziałem „zgromadzi szczęśliwie”, – bo nie zdecydowałem się powiedzieć: „umiejętnie”. Istotnie o celowym samowychowaniu indywidualności trudno myśleć. Z pewnością nie każda metoda wzrostu wewnętrznego jest tutaj jednakowo dobra. Można się poddawać sugestiom otoczenia biernie, albo je chwytać i przyswajać dobrowolnie, mniej lub więcej świadomie (samowiedza nie posunięta do granic rozkładowej autoanalizy w stylu Płoszowskiego znaczy tu pewno bardzo dużo); można przeżycia trawić lub po prostu przez nie przemykać; budować sobie jedne piętra nad drugimi, albo bez końca niszczyć według nowego wzoru to, co się zbudowało uprzednio; chłonąć wszystko, co nowe i tak spalać się wewnętrznie, albo dobierać, chociażby instynktem, jedynie to, co cenne i dostojne. Istny labirynt możliwości, wśród których ledwie jakiś geniusz wychowawczy znalazłby drogę dla dorastającego obywatela; on sam dopiero od pewnej chwili uświadomi sobie własny szlak rozwoju i wyjdzie na tym lepiej, niż gdyby przed czasem próbował siebie musztrować według obcego wzoru: tęgim żeglarzem będzie ten, kto puszcza się na odkrycia w niezbadaną dal, a nie ten, co z góry upatrzył sobie port na mapie.

Ze wszystkich czynników kształtujących wybitną indywidualność najwyraźniej może oddziaływa społeczeństwo. Są kraje i formy społeczno-polityczne, przyczyniające się do produkcji wybitnych ludzi, i są środowiska wrogie tym ostatnim. Kogo wykształciła sobie dawna Moskwa od Iwana III-go do Piotra Wielkiego, poza jednym krwawym potworem na tronie, Iwanem Groźnym? Czy w Brandenburgii, a potem w Królestwie Pruskim Hohenzollernów, uchował się od początków aż do epoki napoleońskiej choćby jeden – poza rodziną panującą – wybitny polityk lub wódz z Bożej Łaski? Tam wszystkich schłopił car samodzierżca, tu wszystkich wytresował despotyczny Fryderyk lub Wilhelm. Na odwrót, jaka mnogość w tychże czasach wybitnych Anglików, a nawet i Francuzów. Bo, nie mówiąc już o samorządnej i praworządnej Anglii, Francja Bourbońska potężniała nie tyle strachem, ile miłością i ubóstwieniem swych poddanych, dlatego ozdobili ją Sully, Richelieu, Mazarin, Colbert, Pomponne, Louvois, Vauban, Tureniusz, Kondeusz, Villars.

Były czasy, kiedy „wielkość” stanowiła monopol monarchów. Tylko oni wyciskali swe znamię na losach narodów, kto ich zaćmiewał, ten albo odbierał im zarazem władzę, jak majordomus frankoński lub Emir al Omra w Bagdadzie, albo nawet detronizował i sam siadał na ich miejscu, albo się buntował i dążył do samodzielności państwowej (Henryk Lew). Wyjątkowi tylko monarchowie przeszli do historii z tytułem Wielkich. Był w starożytności Sezostrys Wielki (Egipt), był Aleksander (Macedonia), Kostantyn (Rzym); na początku Wieków Średnich papieże Leon i Grzegorz, którzy zresztą, podobnie jak ich następcy jako słudzy sług Bożych, pretensji do Wielkości nie zgłaszali; Teodoryk król Ostgotów, Justynian (Bizancjum), Karol (Frankońsko-Rzymski), Symeon (Bułgaria), Alfred (Anglosaski), Otton (Niemiecko-Rzymski), Włodzimierz (Ruski), Kanut (Duński), Stefan (Węgierski), Waldemar (Duński), Piotr (Aragoński), Kazimierz (Polski), Ludwik (Węgierski) Stefan (Mołdawski), Iwan (Moskiewski), Jan (Portugalski), Sancho (Portugalski). W czasach nowożytnych Abbas (Perski), Piotr (Rosyjski), Fryderyk (Pruski), Katarzyna (Rosyjska), Wilhelm (Niemiecki). Przeciętnie – jeden lub dwóch „Wielkich” królów na każdy naród.

Niekiedy tytuł Wielkiego konkurował z innym bardziej specjalnym: np. Chrobry obywa się bez zasłużonego tytułu Wielkiego, ponieważ jest Chrobrym. Sułtan Soliman wolał być Wspaniałym, humanista Medycjusz Wawrzyniec – Wspaniałomyślnym. Rzecz szczególna, że trzej znakomici synowie de la Grande Nation nie utrzymali się przy tytule Wielkich: Henryk IV, Ludwik XIV i górujący nad całym światem nowożytnym Napoleon: widocznie do wielkości potrzebne jest szczęście, tymczasem Henryk doczekał się sztyletu Ravaillaca, Ludwik – szeregu klęsk, Napoleon – katastrofy. Bo też tytuł „Wielkiego” nadają wprawdzie swym władcom za życia senaty, rady miejskie – ale zatwierdza je dopiero pośmiertna historia.

Ma się rozumieć, że „wielkość” królów ma w sobie coś konwencjonalnego i niezupełnie odpowiada temu znaczeniu, w którym my wyróżniamy najtęższych przedstawicieli ludzkości. Jedną z oznak średniowiecznej niewoli i nowożytnego wyzwolenia jest fakt, że na dwudziestu tytułowanych „Wielkich” królów średniowiecznych przypada tylko pięciu nowożytnych. Wprawdzie przyczyniła się do tego okoliczność, że Wieki Średnie w ogóle chętnie dawały przydomki swym panującym; z drugiej strony w czasach nowszych monarcha zajął stanowisko tak górujące nad całym krajem, że w jego „majestacie” po prostu zatraciła się indywidualna wielkość. Wszak ludzie, stojący u podnóża pagórka, nie mogą ocenić go porównawczo z innymi górami. Jakkolwiek bądź dopiero dzieje nowożytne po renesansie wykazują szeregi znakomitych talentem administratorów i polityków, którzy nawet, gdy najwierniej służą swym panom – spychają ich w cień, a liczba takich przodowników społeczeństw rośnie w miarę postępów konstytucjonalizmu!

Pierwszym tedy, historycznie stwierdzonym warunkiem wyrobienia się wybitnych ludzi czynu jest to, aby ich nie tłumiły jednostki, stojące u szczytu władzy, na co nawiasem mówiąc, łatwiej się zdobyć dziedzicznemu konstytucyjnemu monarsze, niż zakochanemu w sobie prezydentowi republiki, dbałemu o poklask tłumów; warunkiem owym jest tedy w pewnych granicach wolność polityczna.

Drugim warunkiem jest niewątpliwie równość obywatelska, może nie ta bezwzględna, dzisiejsza, pięcioprzymiotnikowa, ale w każdym razie taka, która umożliwia wrodzonym darom konkurencję z przywilejami społecznego stanowiska. Arystokratyzm ducha może się rozwijać dopiero na gruzach arystokratyzmu ciała; ten ostatni wprawdzie prowadzi do pewnej selekcji kulturalnej i stwarza ogniska wyższej cywilizacji, ale niemniej często zagradza drogę do wpływu zdolnym synom gminu, zaś wielkich panów i paniczów rozleniwia, osłaniając ich przed walką o byt.

Trzecim wreszcie warunkiem, i może najistotniejszym jest napięcie energii twórczej w społeczeństwie: bohater jest zawsze bohaterem jakiejś sprawy, mąż stanu nabiera rozpędu w pewnym określonym kierunku. Dlatego to wiek XVI, okres walk religijnych, szczyci się największą liczbą wydatnych jednostek, chociaż nie wykazuje w Europie ani jednego monarchy, obdarzonego tytułem „Wielkiego”. Bo też tytularna, patentowana „wielkość” królów jest namiastką wielkości istotnej: im silniejsze przeciwieństwa i walki przekonaniowe w narodzie, tym trudniej bywa królowi zaimponować swoją wielkością, ale tym wyżej wznoszą się wówczas wolni obywatele.

 

*    *    *

Przenieśmy teraz wzrok na Polskę, a dostrzeżemy łatwo, kiedy i jakie wybitne siły mogły w niej najpierw wyrabiać się wewnętrznie, a potem osiągać urok wielkości. Nasza wolność polityczna zakasowała wszelkie wolności europejskie; nic dziwnego, że w oczach zachwyconego tym spostrzeżeniem poety „dusze się niektóre do swojej wielkości poczuły i z krajem całym zrównały”. Coś podobnego miało miejsce w okresie wywalczania coraz to nowych zdobyczy na rzecz szlachty kosztem króla, kiedy każda generacja zdobywała dla obywateli Rzeczypospolitej szersze pole działalności, skojarzonej z coraz szerszą odpowiedzialnością za losy państwa, kiedy humanizm wyzwalał, prąd reformacyjny ośmielał i zapładniał duchy sarmackie. Później ta wolność, przepełniwszy kadry państwowe poczuła, że jej się zaczyna robić ciasno. Im więcej mogła tamować swoim sprzeciwem, tym trudniej było coś zdziałać. Indywiduum polskie rozrosło się jednostronnie, w kierunku negacji życia państwowego oraz afirmacji prywaty.

Przedtem jeszcze rozlała się po całym narodzie powódź równości. Mądrzy i głupi, kompetentni i niekompetentni, ofiarni i samolubni napełnili sejmiki z równym prawem głosu albo krzyku. Ów krzyk coraz: częściej zawierał się w niepozwalaniu na coś, coraz rzadziej czegoś chciał pozytywnie. Weszło w nieprzemijającą modę zamiast argumentowania i głosowania, szukanie jednomyślności za wszelką cenę, aż doszło do tego, że każdy, kto nie chciał rozpruwać sejmiku lub sejmu swoim odrębnym zdaniem, musiał milczeć wbrew przekonaniu i dostrajać się do haseł oraz poglądów, w które nie wierzył. Parlamentaryzm, który przy umiejętnym rozgraniczeniu dyskusji i wotowania, kształcił i kształci zwartą jednostkę, stwarza kadrę wybitnych ludzi, a od czasu do czasu nawet daje człowieka wielkiego, u nas obrócił się w wielkie „naufragium ingeniorum”, arenę, gdzie masa znęca się nad jednostką. Dodajmy, do tego niwelujący wszystko brak haseł postępowych, brak współżycia z Zachodem, niski stan oświaty, tresurę charakterów w szkole jezuickiej. Dodajmy zupełne skażenie pierwotnej (powstałej w XVI wieku) równości obywatelskiej, które po części wynikło z utopienia indywidualności w masie, a po części samo przyczyniło się do zatamowania rozwoju prawidłowych form obradowania. Postać rządu pozostawała demokratyczna, ale istotna władza skupiła się w rękach oligarchów, z którymi szlachcic średniej miary w żaden sposób nie mógł się zrównać; jeżeli mimo wszystko talentem swym wdzierał się do sfery magnackiej, jak Stanisław Poniatowski, to najpierw wywoływał w niej wściekły opór, potem wsiąkał w nią bez śladu i w dalszym ciągu władał Polską nie bystry rozum, ale fortuna materialna. Posłuchajmy tylko, jak się wyraża o przodownikach arystokratycznego senatu nawet młody Konarski: dla niego „wielki człowiek” jest niemal synonimem magnata, a jego przykładem Szembek, Szaniawski, Chomętowski, Humiecki – cztery zera ideowe, bez których Polska, augustowska wybornie się mogła obejść.

Jeżeli w takich warunkach wybitna jednostka wyjątkowo tylko mogła się wychować, to dalsze jej wzniesienie na poziom wielkości było już z góry wykluczone. Urok zdobywał ten, kto lepiej schlebiał anarchicznym instynktom tłumu; fetyszem szlachty wielkopolskiej był ów Rafał Leszczyński, ojciec króla Stanisława, co to wolał periculosam libertatem quam quietum servitium i dlatego wciąż podgryzał królewskie rządy; po nim wielkim republikaninem wydał się (nawet Konarskiemu) Jan Tarło, wojewoda sandomierski, wieczny malkontent, pod koniec życia warchoł i esprit catilinaire, według słusznej oceny Michała Czartoryskiego; po Tarle rekord popularności zdobyli fanatyczny intrygant biskup Sołtyk i rozpijacz szlachty litewskiej ks. Panie Kochanku. Innych senatorów, zwłaszcza oddających się pozytywnej pracy odnowicielskiej, brać szlachecka po prostu nie rozumie, niedocenia, nawet nie cierpi: na nich to głównie skrupia się ów demokratyczny zwyczaj „cenzurowania” senatu, na który skarżył się Jan Stanisław Jabłonowski. Toteż pozostali w pamięci ziomków pomniejszeni, zohydzeni, z wszelkiego uroku obdarci.

W rezultacie dwie tylko kategorie ludzi odegrały w naszych dziejach rolę tak potężną, jaka przystoi „wielkim ludziom” w syntetycznym znaczeniu, obejmującym i ponad normalne siły podmiotowe i refleks ich w uczuciach ogółu. Byli to mimo wszystko królowie i hetmani. Wprawdzie M. Bobrzyński z boleścią wyraża się o braku wybitnych monarchów na tronie Piastów i Jagiellonów, że w czasach, kiedy Francja posiadała Franciszka I, Henryka IV, Ludwika XIV; Anglia – Henryka VIII i Elżbietę; Hiszpania – Karola V i Filipa II; Austria – Ferdynandów; Szwecja – Gustawa Wazę, Karola Sudermańskiego i Gustawa Adolfa; Rosja nareszcie – Iwana i Piotra, my jedni mieliśmy same miernoty. „Jest to złowrogie fatum, jakiego nigdzie nie wskazują dzieje”. Echa tych słów zawędrowały aż nad Tyber i nad Tamizę, tu i tam, przyjęte za dobrą monetę. Tymczasem rzadko kiedy sąd historii wypowiedział wątpliwszą prawdę. Z pewnością nie dotrzymali kroku nasi królowie szwedzkim Wazom i pruskim Hohenzollernom. Ale czyż ten korowód monarszych postaci od Jagiełły do Poniatowskiego, w którym znaczna większość przedstawia się stosunkowo dodatnio, gdzie jest taki Kazimierz Jagiellończyk, Zygmuntowie I i II, Batory, Władysław IV, Sobieski, gdzie zresztą i Jagiełło, i Zygmunt III, i Jan Kazimierz, i August II okazują przy bliższym wejrzeniu oblicze wcale niepowszednie, naprawdę ma się wstydzić porównania z królami angielskimi albo carami Moskwy? Czyż to ich wina, że ich los postawił bezbronnych oko w oko z rozkiełznanym żywiołem szlacheckim, gdy koledzy wschodni i zachodni mieli w rękach ostre narzędzie rządu? Czy w tym wypadku nie zgrzeszył właśnie sędzia dziejopis nieumiejętnym wymiarem odpowiedzialności za zły obrót spraw publicznych? Stanowczo, wybitnych królów mieliśmy pod dostatkiem; do wielkości zabrakło im tylko społecznego rezonansu.

Za to oddźwięk mieli i korzystali zeń obficie wodzowie staropolskiej jazdy, dragonii, piechoty. Tarnowski, Zamoyski, Żółkiewski, Chodkiewicz, Koniecpolski, Czarniecki, Sobieski – to nasi najwybitniejsi ludzie czasów nowożytnych; ci widzieli przed sobą bezmiar możliwego zwycięstwa, wiedzieli, że ku nim biją serca dziesiątków tysięcy, więc się naprawdę „do swej wielkości poczuli” – i skrzydła im urosły husarskie! A nasi mężowie stanu? Niejeden ratował swój rozmach życiowy przez to, że opuszczał sprawę publiczną, i biegł za własną gwiazdą prywatną. Trudno zaprzeczyć, że Mikołaj Zebrzydowski, Janusz Radziwiłł i Jerzy Lubomirski zaważyli ciężko na losach kraju, ale przez zdradę i bezprogramowy rokosz do wielkości nie doszli. Zaś ci wybitni, co wytrwali w służbie publicznej, wsławili się każdy cichą lub głośną tragedią. Zamoyski, najbujniejsza indywidualność, jaką Polska wydała, póty zwyciężał w polityce, póki płynął z prądem; kiedy spróbował narzucać swój rozum zbłąkanemu ogółowi, przegrał. Sobieski zdobył krótkotrwałe wawrzyny, puściwszy się na fale popularnej polityki anty-tureckiej, ale żadnego powodzenia nie miał w bardziej przewidującej polityce bałtyckiej. Hartowni Czartoryscy – najtężsi Polacy zaprzeszłego stulecia – przeżyli swój wiek wśród ciągłego borykania z większością narodu; a przed śmiercią widzieli załamanie się wszystkich swoich planów. Synowie doby następnej: Adam Krasiński, Ignacy Potocki, Kołłątaj podzielili los tylu innych, od Hannibala począwszy, obrońców sprawy przepadłej. Koniec końcem, jedynym Polakiem, co wielkość swą budował skutecznie w zgodzie z narodem, a nie wbrew narodowi, był i pozostał przed rozbiorami przezorny budowniczy Polski średniowiecznej – ostatni Piast na tronie. Następnym – już w ogniu rozbiorów – obcą złamany przemocą, Kościuszko.

*    *    *

Dziś zmartwychwstała z grobu Rzeczpospolita wodzi niespokojnym okiem po swoich synach i pyta, gdzie nasze wielkości?

Słychać gorzkie skargi na brak wybitnych ludzi w sejmie i rządzie – powtarza się ten sam fakt ślepoty powszechnej ludzi współczesnych na to, co zasługuje na cześć i posłuszeństwo. Jest w tym dziennikarskim wołaniu o wielkich ludzi coś z faryzejskiej modlitwy: „dzięki ci Panie Boże, iżeś nie stworzył mnie i moich przyjaciół takimi pigmejczykami, jak są tamci”. Przyszłość orzeknie z perspektywy, czy i kogo ze współczesnych nie doceniono, a można obawiać si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin