Broszkiewicz Jerzy - Mój księżycowy pech.txt

(352 KB) Pobierz
Jerzy Broszkiewicz
Mój księżycowy pech

Ilustrował: Włodzimierz Terechowicz
Nasza Księgarnia Warszawa

Okładka: Zbigniew Rychlicki
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz
Fotografia autora: Jerzy Borowiec

PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy ,,Nasza Księgarnia”
Warszawa 1975. Wydanie II
Nakład 50 000+277 egzemplarzy
Ark. wyd. 12.0, Ark. druk. 15
Papier druk. sat. kl. V, 65 g, 82x104/32
Oddano do składania w lipcu 1974 r.
Podpisano do druku w lutym 1975 r.
Druk ukończono w marcu 1975 r.
Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Zam. nr 2278/A/74, Cena zł 17.—


Taśma pierwsza

Ach, ten dzień!
Od razu muszę stwierdzić, że właściwie do nikogo nie mogę mieć żalów czy pretensji. Oczywiście zawsze można wytknąć kogoś palcem — powiedzieć „nie ja, tylko on". Ale prawda jest prawdą: to właśnie ja zawaliłem. A potem już cała historia tego dnia i mojego księżycowego pecha zaczęła się rozkręcać coraz szybciej, bujniej i lepiej — tak że w końcu chwilami nie wiedziałem już, czy to świat jest taki okrutny, czy też po prostu ja sam uległem atakowi ciężkiego zidiocenia.
Cała sprawa była przecież wiadoma i zaklepana z góry. Bo choć szkolna wycieczka na Księżyc to nic wielkiego, i każdy z naszej klasy przynajmniej raz w życiu już tam był, to jednak szkolna wycieczka ma swój program.
Z okazji owego dnia, o którym tu mówię, należało się spodziewać klasówki. Po co zresztą pleść o jakimś „spodziewaniu się"?
Wiadomo, jak to się dzieje. Opiekun klasy daje ogólne założenia głównemu szkolnemu komputerowi, a ten dopiero urządza sobie zabawę w konkretne szczegóły. Tym
sposobem sztuczny mózg układa taki program wycieczki, że cała klasa, czyli dwadzieścia sześć dość młodych i całkiem niesztucznych mózgów, musi się mocno potem namęczyć nad możliwie dokładnym i rzeczowym opisem jej przebiegu. Nie chcę przy tym twierdzić, że cała sprawa jest niesłychanie trudna i zawikłana. Można na przykład brać ze sobą kieszonkowe kamery filmowe i nakręcać poniektóre ciekawsze albo trudniejsze fragmenty wycieczki. Po prawdzie jednak niewiele to pomaga. Takie notatki z natury rzeczy urywkowe są i pobieżne. Istotna bowiem trudność wyżej wspomnianej klasówki polega na możliwie najdokładniejszym, najbardziej szczegółowym i najbardziej osobistym opisie całości. Co gorsza: wszystko to trzeba opowiedzieć metodą całkiem przedpotopową — wprost na taśmę magnetofonu. Trzeba opowiedzieć nie tylko, co się widziało, ale także i to, co się czuło, o czym się myślało i jakie ogólniejsze wnioski z tego wszystkiego się nasuwają. Jednym słowem, każdy z szanownej wycieczki ma obowiązek przedyktowania na taśmę czegoś w rodzaju dużego reportażu albo małej powieści. Potem taśmy idą do szkolnej drukarni, gdzie głos przetwarza się na druk, i dopiero wtedy zaczyna się cała zabawa jakby na nowo: wszyscy czytają wszystkie te (za przeproszeniem) „dzieła literackie", następnie na zasadzie głosowania wybiera się pięć najlepszych, potem każdy pisze z nich recenzję i w końcu profesorowie przyznają nagrody za najlepszą powieść i najlepszą recenzję.
Każdy mi przyzna, że z tego wszystkiego można dostać ciężkiego szumu w szarych komórkach, a nawet czkawki w szyszynce.
Nic dziwnego, że już za szkolnych czasów moich rodziców odzywały się głosy przeciw tym literackim udręczaniom biednej młodzieży — i podobne głosy odzywają się po dziś dzień. Ale i tak nic z tego. Zarówno zespoły komputerów, jak Główne Rady Szkolne stale się upierają przy owym obyczaju.
Jeśli chodzi o mnie, narzekać, narzekam, ale z zasady nie krzyczę. Ostatecznie program szkolny jest po to, żeby go wykonywać, nie zawsze z zachwytem, ale po prostu ku swemu pożytkowi. I to możliwie najdokładniej. Ja w każdym razie jestem najgłębiej o tym przekonany.
Mówię: ja — a jeszcze się nie przedstawiłem ani nie wyjaśniłem, kim w istocie jestem. Czas na to.
Otóż nazywam się Paweł Kostal, mam lat czternaście, wzrost metr sześćdziesiąt siedem, dużo piegów na nosie i w okolicy, oczy niebieskie, twarz pociągłą, włosy nieco rudawe, dość dobrą kondycję, szóstą klasę rakietowego pilotażu oraz zamiłowania matematyczne. W swojej klasie utrzymuję się zazwyczaj w pierwszej piątce zarówno w matematyce i cybernetyce, jak w sporcie i geologii, ale tylko w tych przedmiotach. Jestem w klasie dziewiątej i mam przed sobą jeszcze około dwóch lat szkolnej harówki — oczywiście w zależności od tempa składanych egzaminów. Potem — kiedy ukończę lat szesnaście, pójdę do Instytutu Matematyki albo przejdę od razu do pracy zawodowej jako technik cybernetyczny. Rzecz jasna — wolałbym to pierwsze. Muszę jednak na Instytut uczciwie zapracować i jeszcze przed ukończeniem szkoły udowodnić, że potrafię być w przyszłości samodzielnym pracownikiem naukowym.  Jak na razie, nie idzie mi najgorzej i pewne szanse już teraz się rysują. W ciągu ostatniego roku napisałem i wydałem trzy samodzielne (wykraczające poza program szkolny) prace, z których dwie Instytut przyjął, dając im całkiem niezłą punktację. Mam jednak przed sobą jeszcze dwa lata solidnej roboty, bo bez dziesięciu  samodzielnych  prac nie  mam  nawet  co  marzyć o przyjęciu do Instytutu. Co dalej?
Mieszkam w Jaśminach. Miasto jest młode i nieduże — wszystkiego dwieście lat i pół miliona mieszkańców. Połowa drogi między Krakowem a Wrocławiem. Oczywiście nie mieszkam sam. Mieszkam z rodzicami, których zaliczam do ekstraklasy tego gatunku, a jeszcze do zeszłego roku był też z nami mój starszy brat, Lutek. Muszę przy tym stwierdzić, że Lutek to też w gruncie rzeczy osobistość raczej wyjątkowa. W piętnastym roku życia przeskoczył końcowe egzaminy szkolne, potem wygrał środkowoeuropejską olimpiadę fizyki kosmicznej i od razu wysłano go na Marsa, do Głównego Instytutu Wielkich Wypraw.
Dobrze jest mieć takiego brata, którym można się pochwalić we wszystkich środowiskach i we wszystkich miejscach kuli ziemskiej. Ale każda zasada ma dwa końce. Ów drugi, gorszy, koniec polega na tym, że mam kilkoro takich rozkosznych krewnych, przyjaciół i znajomych, którzy od czasu do czasu z niewinnym spojrzeniem i bardzo słodziutkim głosem powiadają: tak, prawda, oczywiście, Lutek to wspaniały facet! Ale... ale co z tobą? Potrafisz choć w części być taki jak on? Potrafisz mu dorównać?
Oczywiście rodzice są za dobrzy, za mili i za mądrzy na takie niby-metody niby-wychowawcze. Mam jednak ze dwóch wujów i ze trzy kuzynki, którzy zaletami i talentami Lutka na pewno zbyt często wykłuwają mi oczy. I gdybym Lutka tak nie lubił, jak go lubię — to przy ich troskliwej pomocy dostawałbym pokrzywki na sam jego widok.
Mówiąc między nami, sam Lutek (starszy ode mnie o pięć lat) potrafi mi też dać czasem niezłą szkołę.
Do końca życia nie zapomnę, jak kilka dobrych lat temu skonstruował całą bandę cybernetycznych krasnoludków i wypuścił ją na mnie. Skończyłem wtedy piąty
rok życia i wiedziałem już coś niecoś o robotach i cybernetyce.
A mimo to dałem się nabrać na całego:
Chodziło za mną dziesięciu takich piętnastocentymetrowychw czerwonych czapkach, z białymi po pas brodami — i wygadywali jakieś całkiem niepojęte historyjki:
o sierotce Marysi, o królewnie Śnieżce, o Kopciuszku i  szklanym pantofelku, i wiele innych bredni. A ja na całe pół dnia uwierzyłem, że są to importowani mieszkańcy Saturna, którego jeszcze w pełni nie zbadano, i że są właśnie tacy: malutcy, brodaci i ciężko zapóźnieni w rozwoju. Dopiero kiedy rodzice wrócili z pracy, sprawa się wyjaśniła, a śmiechu było ponad całomiesięczną normę. Prawda, że więcej się śmiano z tych maluchów niż z mojej biednej naiwności — ale i tak zaprzysiągłem sobie, że przyjdzie jeszcze czas, kiedy odegram się na kochanym moim braciszku. W ciągu ostatnich dwóch lat rozpocząłem już niejakie próby, nie bardzo mi to jednak wyszło.
Jak ogólnie wiadomo, Lutek trochę zanadto lubi wysokie blondynki o zielonych oczach. Postanowiłem więc, że skonstruuję mu takie jasnowłose cudo — oczywiście na mikrotranzystorach i z odpowiednim programem postępowania. Że on ją na przykład czule bierze za rękę, a ona go... łaps! za nos. Mogłaby to być piękna scena, godna szerokiej reklamy.
Próbowałem już co nieco w tej mierze, ale nic z tych prób nie wyszło. Mocno jeszcze muszę się podkształcić w robotyce, bo jak na razie do takiej blondynki, na którą Lutek dałby się nabrać, bardzo mi daleko.
Jeśli chodzi o rodziców, powtarzam: jest to klasa najwyższa. Jak wiadomo, nie ma na świecie ani we wszechświecie idealnych ideałów. Dla mnie jednak rodzice zaliczają się do rzędu najwyższej jakości,
Ojciec ma niewiele czasu i bywa w domu tylko przez cztery dni  w tygodniu,  bo pracuje na  dnie  Atlantyku, w  okolicach   Wielkiego   Rowu,   gdzie   stworzył  hodowlę świetlistych ryb głębinowych. Są tacy, dla których zajęcie to pachnie niejakim dziwactwem, ale tata zawsze lubił rzeczy niezwyczajne.  Poza tym sam czytałem kilka fachowych artykułów bardzo wychwalających rozwój owej hodowli. Może ona bowiem stać się niezwykle przydatna w   badaniach   największych   głębin   oceanicznych,   które w końcu znamy o wiele słabiej niż cztery najbliższe planety słoneczne.
Mama od czasu do czasu daje mi do zrozumienia, że trochę ją denerwują warunki ojcowskiej pracy, że wyczerpująca jest i dość nawet niebezpieczna. Ojciec sam — i to nie tak dawno — przyznał się, że był o krok od katastrofy, kiedy jego głębinowy traktor wpadł w rozpadlinę i buksował w mule niemal do utraty energii. Mimo to mama, szczególnie przy ojcu, bardzo chwali jego zajęcia i głębinomorskie zainteresowania. Czasem jednak bywa mocno przygaszona, kiedy ma trudności z radiowizyjnym połączeniem w dniach nieobecności ojca.
Sama pracuje jako projektantka w Głównych Zakładach Upiększania Ziemi.  Jest zawsze bardzo  spokojna, śliczna i zadbana. A choć marzyła kiedyś o pracy pilota Wielkich Wypraw, od dobrych kilkunastu lat (jak sama twierdzi) bardzo przywiązała się do swojej roboty. Wygrała kil...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin