Alexandra Reinwarth - Pieprzyć to! Jak przestać spełniać cudze oczekiwania, a zacząć własne.pdf

(1248 KB) Pobierz
WPROWADZENIE
Zaczęło się od tego, że powiedziałam do Kathrin: „Pieprz się!”. A  trzeba
wiedzieć, że zwykle tak do nikogo nie mówię. Zasadniczo nie szastam na lewo
i  prawo zaproszeniami do współżycia płciowego. Zwłaszcza gdy jadę
samochodem.
Jednak Kathrin – o  czym też trzeba wiedzieć – jest jedną z  tych osób, które
zawsze ci dają poczucie, że zrobiłaś coś nie tak i teraz jesteś im coś winna. Znasz
ten typ, prawda? Ludzi, którzy bez przerwy narzekają, ale nigdy niczego nie
zmienią? Którzy wysysają z ciebie energię jak dziecko oranżadę z woreczka?
Kathrin przeżywa nieustanną gehennę. Gdyby ją traktować poważnie, można
by pomyśleć, że cierpi na depresję. Z czasem jednak zrozumiałam, że Kathrin nie
dopadła depresja, tylko zwyczajnie jest głupią krową.
Mogłoby się wydawać, że życie stale daje jej  w  kość: praca do kitu, związek
z  Jean-Claude’em w  ruinie, rodzina zwala jej wszystko na głowę, przyszłość
maluje się czarno – i biedaczka w ogóle już nie wie, co począć. I kiedy zaczynam
się o nią martwić, ona pływa sobie luksusowym wycieczkowcem po morzu, wydaje
przyjęcia i wychodzi za Jean-Claude’a.
A  jednak kiedy znowu mnie udręczyła („To koniec! Moje małżeństwo to
fikcja!”), a potem wybrała się z Jean-Claude’em na wycieczkę do Wenecji (to mój
pomysł: „Zróbcie razem coś fajnego!”), zajęłam się jej psem, podlewałam jej
kwiatki i dosypywałam soli do basenu z morską wodą. Chociaż jej dom wcale nie
stoi za rogiem. A przy okazji: dom Kathrin jest ogromny, nowoczesny i luksusowo
wyposażony – mimo tych wszystkich finansowych ciężarów, które spoczywają na
jej wątłych barkach. Bo Kathrin, jak sama twierdzi, jest za dobra dla ludzi. Kiedy
na przykład normalnie płaci hydraulikowi, zamiast go miesiącami zwodzić
i w końcu zapłacić połowę tego, co mu się należy. Bo przecież tak też się da.
–  Ale wtedy sobie myślę: może on też ma rodzinę? – mówi z miną Matki
Boskiej z obrazka.
Kiedy spotkałyśmy się po jej powrocie z  Wenecji, trochę się spieszyła –
musiała jeszcze odebrać Jean-Claude’a  z  masażu, bo łóżka w  hotelu, który im
poleciłam, były ka-ta-stro-fal-ne. A  wycieczka okazała się do niczego, choć
dzielnie wycisnęli z niej, co się dało.
Podczas następnego spotkania okazało się, że jej matka jest chora – Kathrin
powiedziała to takim głosem, jakby mamusia miała następnego dnia kopnąć
w  kalendarz. Znowu potworny cios, po którym nie sposób się podnieść.
Tymczasem mamusię boli głowa albo ma wodę w kolanie.
Rozumiesz już, o  czym mówię? Ciągle jest to samo: cały świat Kathrin kręci
się wokół Kathrin. Dlatego któregoś dnia stwierdziłam w  końcu, że ja nie mam
ochoty kręcić się wokół Kathrin, bo nie jestem jej satelitą.
Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie kazałam jej iść w diabły. L. – mój TŻ
– pytał mnie o  to wiele razy, ale naprawdę nie wiem. Z  początku nie zdawałam
sobie chyba sprawy, że Kathrin mnie wykorzystuje, a  potem po prostu unikałam
otwartej konfrontacji. Kiedy jednak przy okazji „Projektu »Szczęście«”
*
postanowiłam zrobić coś ze swoim życiem, doszłam do oczywistego wniosku:
Kathrin musi odejść.
Nigdy wcześniej nie zerwałam żadnej przyjaźni. Zwykle przebiega to tak, że
ludzie przestają się rozumieć, coraz rzadziej się spotykają i w końcu kontakt sam
się urywa. Koniec, kropka. Ale ktoś, kto wysysa cię jak pijawka, nie odpuści tak
łatwo. Nie wiedziałam więc, jak to załatwić – przede wszystkim jak to zrobić, by
się nie zachować jak suka.
L. jak zwykle uraczył mnie praktyczną radą:
– Po prostu idź do niej i powiedz: Kathrin, wkurzasz mnie i nie chcę cię więcej
widzieć!
A potem zastanowił się chwilę i dodał:
– Ty głupia krowo.
L. nigdy nie przepadał za Kathrin.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin