Na emeryturze - Kelley Armstrong.pdf

(1319 KB) Pobierz
Kelley Armstrong
Na Emeryturze
Jeffowi
PODZIĘKOWANIA
Wielkie dzięki należą się mojej agentce Helen Heller za wyrazy otuchy, którymi
mnie wspierała, kiedy powiedziałam, że chciałabym spróbować czegoś nowego.
Wdzięczna też jestem moim wydawcom: Anne Groell z Bantama, Anne Collins z
Random House Canada i Antonii Hodgson z Little Brown za ich zgodę na to, bym
spróbowała czegoś nowego.
Dziękuję także Alicii Hilton za nieocenioną pomoc w kwestiach związanych z
FBI i ochroną prawa.
Za wszystkie błędy i przeoczenia odpowiadam ja sama.
1
MARY
Mary Lee otworzyła drzwi sklepu, a do środka wtoczyło się wilgotne i ciepłe
powietrze. Kolejny gorący wieczór w Atlancie, gdy jesień ani myślała stać się odrobinę
chłodniejsza.
Ogarnęła wzrokiem ciemną ulicę, na tyle wolno, aby zdradzało to uwagę, ale nie
zaniepokojenie. Dalej niż kilkanaście stóp widziała już tylko rozmazane kształty. Dzieci
wręczyły jej na gwiazdkę czek na operację katarakty. Nie przyjęła.
Zostawcie na coś ważniejszego, powiedziała. Na wnuki, studia, wesele. Jak długo
była w stanie przeczytać poranną gazetę i poznać klientów po drugiej stronie lady, taka
operacja to tylko strata pieniędzy.
Co do reszty świata, wystarczało jej to, co zobaczyła. Nie zmieniał się. Jak dziś
wieczorem widok od drzwi sklepu. Nie potrafiła rozpoznać twarzy nastolatków stojących
na rogu, ale znała ich sylwetki, nazwiska, znała rodziców, gdyby były jakieś kłopoty. A
tych nie będzie; jak psy, nie będą brudzić na swoim terytorium.
Kiedy kładła przy krawężniku torbę ze śmieciami, jedna z rozmazanych postaci
podniosła rękę; Mary też pomachała.
Zanim zdążyła wycofać się do sklepu, ze spożywczaka wyszedł pan Emery.
Na twarzy miał charakterystyczny uśmiech świętego Mikołaja, który sprawiał, że
wielu klientów rezygnowało ze skarg na czerstwy chleb albo śmietanę kupioną kilka dni
po okresie przydatności do spożycia.
– Wcześniej dzisiaj pani kończy, pani Lee? – spytał.
– Nie, nie.
Wielkie brzuszysko uniosło się w głębokim westchnieniu.
– Kiedyś w końcu trzeba przestać się tak przejmować, pani Lee. Już nie jesteśmy
młodzieniaszkami. Kiedy ostatni raz zamknęła pani i wróciła do domu, jak się należy?
Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami... i zanotowała w pamięci, żeby jutro
wcześniej wynieść śmieci, dzięki czemu uniknie ciągle tych samych pogawędek.
Mruknęła panu Emery’emu „Dobranoc” i umknęła do wnętrza.
To był jej czas. Wreszcie bez klientów, za zamkniętymi drzwiami mogła trochę
się odprężyć i coś jeszcze zrobić. Pogłośniła radio.
Poszukała za ladą miotły, podczas gdy
Johnny B. Goode
ustąpił miejsca
Love Me
Tender.
Pomrukując do wtóru Elvisowi, przeciągnęła czystą ścieżkę między
niewyraźnymi śladami stóp.
Coś błysnęło z lewej i pomknęło ku skroni niczym atakujący komar. Kiedy
podniosła rękę, by go rozgnieść, poczuła chłodne, niemal mroźne ukłucie w krtań.
Raptowny ból, po nim chlust ciepła. Zrazu tylko fala zdziwienia; mózg
podpowiedział, że to kolejna dolegliwość wieku, zasilająca i tak spory już repertuar.
Potem straciła dech.
Krztusząc się, poderwała ręce do gardła. Lepka, ciepła struga. Krew? Czemu
miałaby z szyi... Gdy nachyliła się, w szklanej pokrywie chłodziarki z lodami, nad swoim
odbiciem zobaczyła męską twarz. Bez wyrazu. A raczej: cierpliwą.
Otworzyła usta, żeby krzyknąć.
2
Ciemność.
Powoli opuścił ciało kobiety na podłogę. Zewnętrznemu obserwatorowi mogło się
to wydać delikatnym gestem, w istocie było już tylko nawykiem. Lepiej by ciało nie
padało z łomotem. Nie, żeby ktoś mógł usłyszeć. Nawyk, nic więcej.
Podobnie jak wyłączenie kamery, chociaż oglądając wcześniej sklep, dostrzegł, że
nie ma taśmy w nagrywarce.
Zostawił drut na szyi kobiety. Normalny drut, do nabycia w każdym sklepie
metalowym, obcięty najnormalniejszymi cęgami. Dwa, a nawet trzy razy sprawdził
papierowe osłony na butach, czy czasem nie wdepnął w kałużę krwi i nie zostawił
odcisku. Butów rano już nie będzie, ale tak czy owak sprawdził. Nawyk.
Trzydzieści sekund zabrało mu upewnienie się, że nie ma żadnych śladów.
Potem dłoń w rękawiczce wydobyła z kieszeni plastikowe opakowanie, z którego
po rozerwaniu wyciągnęła złożoną kartkę papieru. Teraz mężczyzna nachylił się,
wyciągnął połę koszuli ofiary i wsunął papier za pasek.
Raz jeszcze obrzucił wzrokiem całą scenę, a potem mijając kasę, pękatą torbę z
wieczornym utargiem, kartony papierosów i pudła z alkoholem, poszedł do drzwi.
JEDEN
Zanurzyłam widelec w placku jagodowym, marząc, by była to szarlotka.
Nigdy nie przepadałam za jagodami, nawet świeżymi i prosto z lasu. Te były
prosto z puszki.
W karcie Barry’s Diner reklamował się jako „miejsce z najlepszym w Nowym
Jorku plackiem jagodowym”, ale na zewnątrz informował jedynie: „Nagroda za najlepsze
ciasto domowe”, dlatego weszłam w nadziei na kawałek świeżej szarlotki. Tymczasem
znalazłam się między pożeraczami jagód. Jabłecznik był rzecz jasna także w karcie, ale
nie mogłam się wyróżniać, zamawiając coś innego od reszty. Do tego musiałam zamówić
kawę bezkofeinową, po czym odniosłam wrażenie, że z rana zaparza się jeden dzban, a
potem trzyma się go na małym ogniu.
Skoro oszczędzona miała mi być dziś kofeina, zadowoliłam się zapachem kawy,
dziobiąc widelcem w placku. Dobrze, że przynajmniej domowy. Poruszyłam się w
pokrytym winylem fotelu, który energicznie pode mną zaskrzypiał. Odgłos zaginął w
zgiełku lokalu: brzęku sztućców i naczyń, nieprzerwanym szmerze rozmów
przerywanych śmiechem i okrzykami. Drzwi za mną otworzyły się z dźwiękiem
dzwonka, do środka ze strugą październikowego powietrza wdarł się zapach spalin,
zabijając aromat kawy.
Facet w zakurzonej czapce baseballowej z trzaskiem ułożył na ladzie obok
mojego talerzyka pudełko śniadaniowe.
– Dopadł wczoraj następną. Czwartą. Policja właśnie potwierdziła.
Zerknęłam na wypadek, gdyby zwracał się do mnie. Oczywiście nie. Byłam
niewidzialna... przynajmniej na tyle, na ile niewidzialna jest antybohaterka, zwłaszcza że
występowałam w najlepszym kobiecym przebraniu: żadnego agresywnego makijażu i
3
trzydzieści pięć funtów nadmiarowych sztucznych fałd.
– Kogo tym razem? – spytał barman, stawiając kawę przed nowo przybyłym.
– Małą chińską staruszkę. Udusił ją drutem.
– Garota – odezwał się mężczyzna siedzący dalej.
– Garo... co?
Tamten z szelestem złożył gazetę.
– Garota. Kiedy dusisz kogoś nie rękami, lecz czymś innym. Kiedyś Hiszpanie
tak wykonywali egzekucję.
Przyjrzałam się mówiącemu. Szpakowaty, w garniturze, manikiurowane palce
spoczywały na „Wall Street Journal”. Nie wyglądał na kogoś, kto wie, skąd się wzięła
„garota”. Potem widzisz w telewizji sąsiada, jak mówi: „A to był taki miły facet”.
Zaczęli rozmawiać, co starałam się ignorować. Nie miałam innego wyjścia, bo
przecież miałam robotę do wykonania i nie mogłam się rozpraszać.
Nie było łatwo. Nacierały na mnie słowa i frazy. Morderca. Ofiara. Policja.
Śledztwo. Żadnych śladów. Wysiliwszy się, mogłam blokować słowa, upominając
siebie, że to wszystko bez związku ze mną, ale trudniej było z głosami. Pełne
podniecenia, jak gdyby wszystko zobaczyli w kinie, a ofiary były jedynie aktorami,
którzy po skończeniu sceny powstaną, zmyją fałszywą krew i zapalą papierosa przed
powrotem do domu.
Helter Skelter. [Ang. Na łapu-capu, bałagan, chaos] Nawet ksywa chwytliwa,
jakby żartobliwa. Założę się, że był z niej dumny. Wynurzył się z bezimiennego tłumu i
teraz był już kimś. Morderca Helter Skelter. Wyobraziłam sobie, jak siedzi w podobnym
barze, słucha podobnych rozmów, a serce mu przyspiesza, ilekroć słyszy swoje nowe
imię. Zacisnęłam rękę na widelcu, krawędź wbiła się w skórę; nie puszczałam, aż ból
przywołał myśli do porządku.
Nic mnie to nie obchodzi. Jak kraj długi i szeroki dziesiątki morderców planują
zbrodnie równie bezwzględne. Nic na to nie można poradzić, szczególnie że nie mogłam
już nawet próbować.
Łyk kawy. Gorzka, przepalona, ostra na języku, kwaśna w żołądku.
Następny łyk jeszcze głębszy, niemal do końca opróżniłam filiżankę, którą
odsunęłam wraz z niedojedzonym plackiem, zsunęłam się z fotela i wyszłam.
Stałam na stacji metra i czekałam na Deana Morettiego.
Moretti był fanfaronem mafijnym, małym złodziejaszkiem z nieważnymi
kontaktami w rodzinie Tomassini. Trzy miesiące temu uznał, że czas najwyższy iść na
swoje i poszedł na układ z siostrzeńcem lokalnego barona narkotykowego.
Rozkręcili interes w sąsiedniej dzielnicy, jak dotąd nieruszanej, może dlatego, iż
chroniła ją rodzina Riccio.
Gdy ci się zorientowali, poszli do Tomassinich, a potem wspólnie udali się do
barona, który uznał, że nie może pozwolić na takie poczynania. Jego siostrzeniec wsiadł
do pierwszego samolotu lecącego do Ameryki Południowej i teraz najprawdopodobniej
żywi się rybkami i korzonkami w lesie tropikalnym.
Moretti jeszcze się nie zaszył, co bardziej świadczyło o niedostatkach inteligencji
niż o silnych nerwach.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin