Z tamtej strony dolara - Ross MacDonald.pdf

(996 KB) Pobierz
Ross Macdonald
Z tamtej strony dolara
Przełożyła Kalina Wojciechowska
Rozdział 1
Był sierpień i nie powinien padać deszcz. Może deszcz to za mocne
określenie dla mokrej mgiełki, która zamazywała krajobraz i utrzymywała
w stałym ruchu wycieraczki na szybie mego wozu. Znajdowałem się mniej
więcej w połowie drogi pomiędzy Los Angeles i San Diego, jadąc w kierunku
południowym.
Szkoła położona była w bok od drogi, po mojej prawej stronie, na
własnym dużym terenie, rozciągającym się wzdłuż wybrzeża. Bliżej morza
zauważyłem smętne błyski kałuży, której miejscowość zawdzięczała swą
nazwę, Laguna Perdida. Błękitna czapla, maleńka z tej odległości, stała jak
nieruchoma figurka na brzegu pomarszczonej wody.
Wjechałem na teren szkoły przez bramę, która automatycznie uniosła się
w górę. Siwy mężczyzna w mundurze z granatowego sukna wynurzył się
z budki i szedł kulejąc w moją stronę.
- Ma pan przepustkę?
- Doktor Sponti chce się ze mną zobaczyć. Moje nazwisko Archer.
- W porządku, mam tu zanotowane pana nazwisko. - Z przedniej kieszeni
kurtki wyjął listę napisaną na maszynie i wywijał nią przed moimi oczyma,
jak gdyby chciał się pochwalić, że umie czytać. - Może pan zaparkować przed
budynkiem administracyjnym. Biuro pana Spontiego jest na wprost, w głębi. -
Zrobił ruch ręką, wskazując otynkowany budynek położony sto jardów dalej,
przy drodze.
Podziękowałem mu. Zaczął kuśtykać z powrotem do budki, potem
przystanął, odwrócił się i uderzył po nodze.
- Paskudne kolano, pierwsza wojna światowa!
- Nie wygląda pan na tyle lat.
- Bo też ich nie mam. Miałem piętnaście, kiedy się zaciągnąłem,
a powiedziałem, że mam osiemnaście. Niektórym chłopcom stąd - rzekł
z nagłym błyskiem w oczach rozglądając się wokoło - przydałoby się
spróbować, jak to smakuje.
Chłopców nigdzie nie było widać. Budynki szkolne, daleko jeden od
drugiego pośród pustych przestrzeni i gajów eukaliptusowych, stały pod
szarym niebem niby porozrzucane elementy nie wybudowanego miasta.
- Zna pan chłopaka Hillmanów? - spytałem strażnika.
- Słyszałem o nim. Rozrabiacz. Narobił zamieszania w całym East Hall,
zanim prysnął. Patch dostał nieomal ataku szału przez niego.
- Kto to jest Patch?
- Pan Patch - odrzekł niechętnie - jest nadzorcą chłopców w East Hall.
Mieszka tam razem z nimi i robi piekło o byle co, taki z niego nerwus.
- Co takiego zrobił Hillman?
- Próbował zorganizować bunt, jak twierdzi Patch.
Powiedział, że chłopcy w szkole mają prawa obywatelskie jak wszyscy
inni. To zresztą nieprawda. Są wszyscy niepełnoletni, a większość ma nie
całkiem dobrze w głowie. Nie uwierzyłby pan, jakie rzeczy widziałem tu
w ciągu czternastu lat spędzonych przy tej bramie.
- Czy Tom Hillman uciekł tą bramą?
- Nie. Przelazł przez płot. Wyciął otwór w drzwiach sypialni chłopców
i wymknął się w środku nocy.
- Przedwczoraj w nocy?
- Tak. Już jest pewnie w domu.
Chyba nie. Gdyby tam był, mnie nie byłoby tutaj.
Doktor Sponti musiał widzieć, jak parkowałem samochód. Czekał na
mnie w pokoju sekretarki, w części odgrodzonej balustradą, przed drzwiami
swego gabinetu. W lewej ręce trzymał szklankę z maślanką, a w prawej
dietetyczny sucharek. Wepchnął go do ust i podał mi rękę na powitanie,
przełykając gwałtownie.
- Miło mi widzieć pana.
Był to brunet o kwitnącej cerze, tęgi, z tym lekko zdesperowanym
wyglądem człowieka, który musi schudnąć. Odgadywałem, że łatwo
poddawał się emocji - to charakterystyczne mruganie oka - ale nauczył się
panować nad swymi uczuciami. Miał na sobie kosztowny, klasycznego kroju
garnitur w jodełkę, trochę luźno na nim wiszący. Jego ręka była miękka
i zziębnięta.
Doktor Sponti przypominał mi wszystkich przedsiębiorców
pogrzebowych, z jakimi miałem do czynienia. Nawet jego gabinet,
z ciemnymi, mahoniowymi meblami i szarym światłem przy oknie, miał
nieco pogrzebowy wygląd, jak gdyby szkoła i jej dyrektor stale obchodzili
żałobę po uczniach.
- Proszę, niech pan siada - rzekł z odcieniem melancholii w głosie. -
Mamy tu pewien kłopot, jak już panu mówiłem przez telefon. Na ogół nie
zatrudniamy prywatnych detektywów, żeby - hm - nakłonić naszych
zbłąkanych chłopców do powrotu. Ale obawiam się, że tu chodzi o dość
szczególny przypadek.
- Dlaczego szczególny?
Sponti wypił parę łyków maślanki i czubkiem języka polizał górną wargę.
- Przepraszam. Czy mogę panu zaproponować śniadanie?
- Nie, dziękuję.
- Nie to - wstrząsnął gęstym płynem w szklance. - Mógłbym posłać po coś
gorącego do stołówki. Dzisiaj w karcie są sznycelki cielęce.
- Nie, dziękuję. Chciałbym raczej zdobyć informacje potrzebne mi, żebym
się mógł zabrać do roboty. Dlaczego pan mnie wezwał do złapania zbiega?
Musicie ich tu mieć dużo.
- Nie tak dużo, jak można by przypuszczać. Większość naszych,
chłopców przystosowuje się łatwo i z czasem szkoła staje się ośrodkiem ich
zainteresowań. Mamy dla nich bogaty i urozmaicony program. Ale Thomas
Hillman był tutaj niecały tydzień i zapowiadał się niezbyt obiecująco, jeśli
chodzi o grupowe współżycie. To bardzo trudny młody człowiek.
- I dlatego przypadek jest szczególny?
- Będę z panem szczery, panie Archer - powiedział z wahaniem. - Szkoła
znalazła się w drażliwej sytuacji. Przyjąłem Toma Hillmana wbrew memu
przekonaniu i nie znając całej jego historii, po prostu dlatego, że ojciec na to
nalegał. A teraz Ralph Hillman nam przypisuje winę za ucie… to znaczy za
to, że jego syn wymknął się stąd podstępnie. Hillman grozi procesem, jeśli
chłopcu stanie się krzywda. Sąd nie przyjąłby tego oskarżenia - mieliśmy już
podobne wypadki - ale mogłoby to bardzo zaszkodzić naszej opinii. Patch
istotnie postąpił niewłaściwie - dodał prawie do siebie.
- Co zrobił Patch?
- Boję się, że niepotrzebnie był zbyt gwałtowny. Nie, żebym potępiał go
za to od strony ludzkiej. Ale najlepiej niech pan sam pomówi z Patchem. On
może panu podać wszystkie szczegóły dotyczące hm… odejścia Toma.
- Chciałbym potem z nim porozmawiać. Ale pan może mi więcej
powiedzieć o tym chłopcu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin