027 Krzysztof Opatowski - Złoty podział.pdf

(1395 KB) Pobierz
Krzysztof Opatowski
Złoty podział
1
Porucznik Hieronim Bielina jeszcze raz pochylił się nad aktami sprawy. Głupia
historia. Wszystko nagle zahamowało się. Stanęło w miejscu. Czy naprawdę? Przecież w
rzeczywistości, poza stwierdzeniem oczywistego faktu zaginięcia obywatela Jerzego
Ludwiga, nic więcej nie wiadomo. Porucznik nie lubi takich spraw. Jak to zaginął?
Nieprawda! Gdzieś znajduje się ten początek nitki prowadzący do odnalezienia
poszukiwanego człowieka. Tylko gdzie on jest? Cała trudność polega na rozszyfrowaniu
tropów.
To już trzy miesiące i tydzień, czyli w sumie dziewięćdziesiąt dziewięć dni.
Stanowczo za długo. Zaginiony Jerzy Ludwig wyjechał w dniu 1 czerwca na wczasy do
Szklarskiej Poręby. Zjawił się tam zaraz po przyjeździe pociągu, zameldował swoje
przybycie, poszedł do pokoju, ba... nawet poznał się z dwoma współlokatorami.
Następnie wybrał z walizki nieprzemakalny, ortalionowy, ciemnozielony płaszcz,
powiadomił współlokatorów, że pragnie przed kolacją przejść się, wyszedł i nikt go już
do dnia dzisiejszego nie widział, Tak przedstawiają się wstępne fakty.
To pozornie nie budzące grozy zniknięcie człowieka — ileż podobnych wypadków
meldują codziennie do komendy MO — roztacza jednak kilka niepokojących kręgów, z
których należy wyciągnąć jakieś konkretne wnioski.
Jerzy Ludwig, lat czterdzieści jeden.
Wzrost raczej niski, ciemny szatyn. Z zawodu inżynier-architekt, regionalista,
zamiłowany w historii tych ziem. Liczne prace społeczne, odznaczenia państwowe.
Żonaty. Żona pracująca w Prezydium WRN. Dwoje dzieci. Marta, lat 16, uczennica
średniej szkoły muzycznej. Mateusz — syn, lat 14, szkoła po-stawowa. To informacje
najbardziej ogólne. Współżycie małżonków od wielu lat nie przedstawia się dobrze.
Ludwig prowadzi wręcz otwarty romans z Joanną Raube, sekretarką dyrektora jednego z
przedsiębiorstw.
Inżynier Ludwig — porucznik zagłębia się w zeznania przesłuchiwanych — posiadał
więcej pieniędzy, niż to mogły wykazać jego dochody. Liczne wysokie rachunki płacone
w restauracjach, przeważnie poza miastem, wyjazdy do modnych miejscowości
wczasowych, gdzie mógł już wydawać forsę bez żadnego zagrożenia.
Nie... naturalnie nie były to zawrotne kwoty, jakieś kupowania aut czy domków
jednorodzinnych, lecz jednak to niezrównoważenie budżetu budzi niepokój.
Z tym Bielina się zgadza, chociaż ów fakt o niczym jeszcze nie stanowi.
Dochodzenie to długi łańcuszek drobnych czasami, niepozornych faktów, które splecione
razem przynoszą oczekiwany efekt. Tak jest zawsze.
Na przykład wyjazd zaginionego. Wszystko prawie w porządku. Urlop miesięczny z
miejsca pracy. Jak stwierdzono, Joanna Raube także miała w tym czasie udać się do
Szklarskiej Poręby. Nie pojechała jednak, chociaż karta urlopowa została na nią
wypisana. W ostatniej chwili odwołała wyjazd. Fakt ten tłumaczy nawałem pracy w
biurze. S twierdzono, że jej wyjaśnienie ma pewne podstawy prawdopodobieństwa.
Nagłe zamówienie postawiło przedsiębiorstwo wobec wielkich zadań.
2
Lecz kto — porucznik myśli z goryczą — kto dla dobra jakiegoś zamówienia
rezygnuje z takiego wyjazdu? To może budzić pewne podejrzenia. Co prawda znów
żadnego dowodu nie ma.
Fakt zaginięcia Ludwiga zgłosiła jego żona w dniu 10 lipca. Mąż nie wracał.
Dlaczego pensjonat nie zawiadomił wcześniej o nieobecności urlopowicza? Nie
wiadomo.
Następna teczka. W dniu 25 lipca nadano komunikaty w prasie, radiu i telewizji.
Bielina przegląda dostarczony materiał. Naturalnie najwięcej meldunków z rejonu
Szklarskiej Poręby i Jeleniej Góry. Siedział z tlenioną blondynką w restauracji „Zodiak”.
Był na ścieżce przy parku wraz z czterema dziwnymi facetami. Jechał nowym taunusem
— tu numer wozu — w kierunku Wrocławia i tak dalej, i tak dalej. Za dużo tego...
stanowczo za dużo.
Jest jeszcze meldunek z Wejherowa. To już zupełnie w innym krańcu Polski i od
Szklarskiej Poręby, i od miejsca zamieszkania zaginionego. Bielina czyta jednak ten
meldunek bardzo dokładnie. Człowiek o podanym rysopisie, właśnie w ortalionowym
płaszczu, był widziany w tym miejscu, załatwiał coś w PKO.
Trzeba sprawdzić — myśli Bielina i zaraz wydaje polecenie wysłania do Wejherowa
prośby o dokładne zbadanie sprawy.
Teraz należy przesłuchać jakiegoś człowieka. Zgłosił się dziś do komendy. Mieszka
w południowej części województwa, we wsi Sowice, i twierdzi, że coś wie o zaginionym.
Tak późno? Dlaczego nie zjawił się wcześniej? Trudno, należy wysłuchać. To obowiązek.
Służbowy podoficer wprowadza przybyłego. Jest to starszy, siwawy rolnik. W
pokoju Bieliny czuje się nieco skrępowany. Nie wie, co zrobić z czapką. Mnie ją w
rękach. Ten nieporadny ruch usposabia porucznika w jakiś przyjazny sposób do
przybyłego. Zaprasza go, aby usiadł w fotelu, częstuje papierosem. Chwila zakłopotania,
jaką przeżył przybyły, mija.
— Proszę, co obywatel ma do powiedzenia?
— Ja go widziałem.
— Na pewno?
— Przecież wiem, co mówię. Widziałem jak teraz pana kapitana, O — myśli Bielina
— już mi dodaje jeden stopień szarży.
— To było tak... — opowiada przybyły — jak raz jechałem na pole podorać i tak
koło stacji widzę, że oni jadą.
— To znaczy kto?
— Zaraz, panie kapitanie, wszystko po kolei. Jadę i widzę, że idą niby jacyś
nietutejsi.
Porucznik nie przerywa. Czeka na dalszy ciąg relacji.
— Więc się tak im przyglądam. Jeden to był właśnie ten. Nieduży, czarniawy, taki
sobie z pańska, w zielonkawym płaszczu, może nawet łysawy. No... na pewno ten. Ja,
3
panie kapitanie, wiem, co mówię. Mam oko. Jak potem zobaczyłem w gazecie zdjęcie, to
głowę dam sobie uciąć.
— Dlaczego wcześniej nie przyjechaliście?
— Najpierw trzeba zrobić całą robotę.
Bielina przyznaje rację.
— Szli sobie tak skrajem szosy i gadali. Przyjaźnie. Jeden był z teczką.
— Kto?
— No... ten drugi.
— Jak ten drugi wyglądał? — pyta Bielina.
— Też z miasta. Ubranie porządne, teczka wypchana.
— Ale jak wyglądał?
Bielina pragnie dowiedzieć się czegoś konkretnego. To może być mylny ślad, należy
jednak uzyskać jak najwięcej informacji.
— Przypomnijcie sobie. Wysoki, niski, gruby, chudy, blondyn, może utykał na jedną
nogę? Czy ja wiem wreszcie?
— No taki... nijaki. Raczej niewysoki, ale i nie niski. Chyba miał jasne włosy. Ale
nie pamiętam. Tamten mały czarniawy tak mi się zapamiętał.
— Więc ten drugi był wyższy? — znów pyta Bielina.
— Tak... na pewno wyższy i taki jakiś...
— Co w nim było dziwnego?
— Chyba nic. On był gruby, a przede wszystkim jego krok... Tak dziwnie poruszał
się.
— Jak? Proszę opisać.
— On nie szedł, a wolno biegł. Może to niewłaściwe słowa, ale tak było. Trzęsło się
wszystko na nim, latało. A szczególnie brzuch.
— Kiedy to było? Czy może pamiętacie dokładną datę?
— A jakże — stwierdza przybyły.
Przez chwilę patrzy przed siebie, aż wreszcie decyduje się na odpowiedź.
— Tak jakoś drugiego czy trzeciego czerwca... rano... jak pociąg przyszedł...
— A może jednak pierwszego? — zadaje pytanie Bielina.
— Nie... na pewno nie — rolnik jest całkowicie przekonany — pierwszego to
musiałem jechać do powiatu.
— A więc drugi czy trzeci... nie czwarty?
— Też nie może być. Czwartego odwoziłem zboże... nie, pamięć to ja jeszcze mam.
Tak jak powiedziałem. Drugi, albo trzeci.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin