hrabia monte christo.pdf

(3382 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach pro ektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dac ę Nowoczesna Polska.
ALEKSANDER DUMAS (OJCIEC)
Hrabia Monte Christo
 .  
.   
Był dwudziesty czwarty lutego  r., gdy strażnik dał z wieży Notre Dame de la Garde
sygnał, zapowiada ąc przybycie tró masztowca „Faraon”, powraca ącego ze Smyrny przez
Triest i Neapol.
Jak to zazwycza bywa w takich razach, z portu natychmiast wyruszył pilot i opłynąw-
szy zamek If przybił do burty statku pomiędzy przylądkiem Morgion i wyspą Rion. I ak
to się znów z reguły dzie e, tak i tego dnia wały twierdzy Św. Jana zaroiły się od gapiów;
przybycie bowiem statku est w Marsylii zawsze wielkim wydarzeniem, a co dopiero ta-
kiego statku ak „Faraon” — zbudowanego, otaklowanego i załadowanego w stoczniach
starożytne Focei, a nade wszystko należącego do ednego z mie scowych armatorów.
A statek zbliżał się tymczasem; przebył uż szczęśliwie cieśninę pomiędzy wyspa-
mi Calasareigne i Jaros, powstałą na skutek wstrząsów wulkanicznych, minął Pomègue,
i choć posuwał się pod rozpiętymi marslami, kliwrem i bezanem, szedł tak wolno i tak po-
sępny nastró wokół roztaczał, że niektórzy wśród widzów, wiedzeni samym przeczuciem,
zastanawiali się, co za nieszczęście mogło ów statek dotknąć. Mimo to ludzie rozumie ący
się na nawigac i twierdzili, że eśli się coś złego przytrafiło, to pewnie nie statkowi. Bo
chociaż płynął wolno, ale w na lepszym porządku, ak statek pod znakomitym dowódz-
twem. Kotwica była przygotowana, zluzowano wanty bukszprytu, a obok pilota, który
był gotów, aby wprowadzić żaglowiec w wąskie gardło marsylskiego portu, stał młody
człowiek, o energicznym zachowaniu i bystrym spo rzeniu; bacznie czuwał nad każdym
ruchem statku i powtarzał każdy rozkaz pilota.
Wśród tłumu widzów, na twarzach których malował się ów nieokreślony niepokó ,
eden człowiek szczególnie zdawał się niepokoić i niecierpliwić; nie mogąc się docze-
kać przybycia statku do portu, wskoczył prędko do małe łódki i kazał płynąć naprzeciw
„Faraona”; przybił doń na wysokości zatoczki Réserve.
Na widok owego człowieka młody marynarz opuścił swo e stanowisko przy pilocie
i z kapeluszem w ręku przystąpił do burty statku.
Był to młodzieniec liczący zaledwie osiemnaście do dwudziestu lat, słusznego wzro-
stu, smukły, kruczowłosy, o pięknych czarnych oczach. W całe ego postaci malował się
spokó i energia, właściwa ludziom, którzy od dzieciństwa przywykli walczyć z niebez-
pieczeństwami.
— Ach! To pan, panie Edmundzie! — wykrzyknął mężczyzna z łódki. — Cóż się
stało? Skąd ten smutek, który panu e na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście na nas spadło, panie Morrel — odrzekł mło-
dzieniec. — Nieszczęście, które srogo mnie dotknęło. Tuż pod Civitavecchia straciliśmy
naszego zacnego kapitana Leclère.
— A ładunek? — zawołał niespoko nie właściciel okrętu.
— Nietknięty, przywieźliśmy go w na lepszym porządku; sądzę, że eśli o to idzie,
będziesz pan zupełnie kontent. Ale biedny kapitan Leclère…
— Cóż mu się stało? — spytał właściciel tonem wyraźnie spoko nie szym. — Cóż się
stało zacnemu kapitanowi?
— Nie ży e.
— Czyżby utonął?
— O nie, panie Morrel, umarł na zapalenie mózgu wśród na okropnie szych cierpień.
Po czym Edmund zwrócił się do swoich ludzi:
— He ! — zawołał. — Wszyscy na stanowiska, rzucamy kotwicę!
Załoga spełniła rozkaz i ośmiu czy dziewięciu marynarzy, którzy się na nią składali,
rzuciło się w mgnieniu oka do szotów, brasów, fałów, want i sztagów.
Młody marynarz, rzuciwszy okiem na początek manewru i przekonawszy się, że roz-
kazy są należycie spełniane, powrócił do pana Morrela.
— Jakże doszło do tego nieszczęścia? — spytał armator, nawiązu ąc do przerwanego
wątku rozmowy.
— Ach, mó Boże, nigdy byśmy się nie spodziewali. Po długie rozmowie z komen-
dantem portu w Neapolu kapitan Leclère opuścił miasto bardzo wzruszony: nie minęła
doba, a dostał nadzwycza mocne gorączki i w trzy dni późnie uż umierał… Wyprawi-
liśmy mu pogrzeb, ak należy; przywiązaliśmy mu do stóp i do głowy -funtowe kule
i spoczywa teraz owinięty w hamak niedaleko wyspy El Giglio. Wdowie po nim wieziemy
ego Krzyż Legii Honorowe i szpadę. Smutne to — ciągnął młodzieniec z melancholij-
nym uśmiechem — walczyć z Anglikami lat dziesięć, żeby potem umrzeć taką śmiercią,
ak lada kto umiera — we własnym łóżku.
— Cóż chcesz, do diabła, drogi panie Edmundzie — odpowiedział armator, który
wyglądał na niemal zupełnie pocieszonego po te stracie. — Wszyscy esteśmy śmiertelni,
a trzeba przecież, żeby starzy ustępowali mie sca młodym, inacze trudno byłoby mówić
o postępie; ale skoro powiadasz mi, że ładunek est…
— W doskonałym stanie, ręczę za to, panie Morrel. Ten re s przyniesie panu zapewne
  anków zysku.
Statek mijał właśnie Basztę Okrągłą.
— Gotować się do zwijania marsli, kliwra i bezanżagla! — zawołał młody żeglarz. —
Żywo!
Rozkaz spełniono z taką szybkością, ak na okręcie wo ennym.
— Luzu i zwija !
Na tę komendę wszystkie żagle opadły nagle, a statek ął posuwać się do przodu
z wolna, popychany samą uż tylko siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel, racz we ść na pokład — rzekł Dantès, widząc niecierpli-
wość właściciela. — Oto wychodzi z ka uty pański buchalter, pan Danglars. Udzieli
panu wszelkich ob aśnień, akich byś pan nie zażądał. Co do mnie, muszę dopilnować
kotwiczenia i wywiesić znaki żałoby.
Armator nie kazał sobie powtarzać dwa razy, uchwycił linę okrętową, którą mu rzucił
Dantès i z nadzwycza ną zręcznością, która nie przyniosłaby wstydu na wytrawnie szemu
ma tkowi, wspiął się na pokład po szczeblach umocowanych na zewnętrzne ścianie pę-
katego kadłuba. Dantès tymczasem wrócił na swo e dawne mie sce, aby nie przeszkadzać
rozmowie armatora i pana Danglarsa, owego człeka, który wyszedł z ka uty na spotkanie
pana Morrela.
Nowo przybyły wyglądał na dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu lat. Obłudna e-
go fizys zdradzała, że płaszczył się w obe ściu ze zwierzchnikami, zaś cierpko traktował
podwładnych. Piastował stanowisko agenta kasowego, a że sama ta funkc a budzi wstręt
wśród marynarzy, dlatego zapewne cała załoga okazywała mu tyleż niechęci, co sympatii
wobec Edmunda Dantèsa.
— I cóż, wie pan uż zapewne — rozpoczął Danglars — o nieszczęściu?
— Wiem uż, wiem. Biedny kapitan Leclère, dzielny to był i zacny człowiek.
— A nade wszystko doskonały marynarz, zestarzał się, patrząc tylko na niebo i morze,
ak przystoi człowiekowi, w którego ręce złożone były interesy tak znakomite firmy, ak
Dom Handlowy Morrel i Syn — odrzekł Danglars.
— Zda e mi się ednak — rzekł armator, śledząc wzrokiem Dantèsa — że nieko-
niecznie trzeba być starym wilkiem morskim, ak pan twierdzisz, aby znać dobrze swo e
rzemiosło. Oto na przykład nasz drogi Edmund, bierze się za dowodzenie tak, akby nie
potrzebował niczy e pomocy.
— Zapewne — rzekł Danglars, spogląda ąc na Dantèsa z ukosa, a w oku błysnęła mu
nienawiść. — Tak, nie podlega to żadne wątpliwości, młode to i pewne siebie… Ledwie
  ()
Hrabia Monte Christo
kapitan zamknął oczy, on natychmiast ob ął dowództwo bez niczy e rady, i zamiast udać
się prostą drogą do Marsylii, półtora dnia stał ze statkiem na Elbie.
— Miał prawo i obowiązek ob ąć dowództwo statku ako drugi co do stopnia po
zmarłym; że zaś stracił półtora dnia na Elbie, to źle, chyba że statek potrzebował akie ś
naprawy.
— „Faraon” miał się tak dobrze ak a, a życzę panu z całego serca takiego zdrowia
ak mo e, panie Morrel; straciliśmy półtora dnia, bo po prostu zachciało mu się pobyć
trochę na lądzie i nic więce .
— Dantès, pozwól pan tu do nas na chwilę! — zawołał do młodzieńca armator.
— Proszę wybaczyć — odpowiedział Dantès — za chwilę będę mógł panu służyć.
Po czym zwrócił się do załogi:
— Rzuca !
Kotwica spadła, łańcuch osunął się z brzękiem. Chociaż pilot był nadal obecny, Dantès
pozostał na stanowisku, póki ten ostatni manewr nie został ukończony, po czym krzyknął:
— Proporczyk do połowy masztu, spuścić flagę! Skrzyżować re e!
— Uważasz pan — rzekł Danglars. — Słowo da ę, on ma się uż za kapitana.
— Bo i est nim — odpowiedział właściciel.
— Tak, brak tylko podpisu pana, panie Morrel, i pańskiego wspólnika.
— Do diabła, dlaczegóż nie mielibyśmy go zatrzymać na tym stanowisku? Prawda,
że młody, ale to chłopak na swoim mie scu i widzę, że doświadczony z niego żeglarz.
Danglars spochmurniał na moment.
— Przepraszam, panie Morrel — rzekł Dantès, podchodząc do nich. — Racz mi
wybaczyć; kiedy statek est uż na kotwicy, estem na pańskie rozkazy. Zdawało mi się,
żeś mnie pan wzywał.
Danglars cofnął się o krok.
— Chciałem cię zapytać, dlaczego zatrzymałeś się na Elbie.
— Właściwie nie wiem. Chciałem tylko wypełnić ostatnią wolę kapitana Leclère,
który umiera ąc, wręczył mi pakunek dla marszałka Bertrand.
— I cóż? Widziałeś go, Edmundzie?
— Kogo?
— Marszałka.
— Widziałem.
Roze rzawszy się niespoko nie wkoło, Morrel odprowadził Dantèsa na stronę.
— Jakże się ma cesarz? — zapytał z ożywieniem.
— Dobrze, eśli mogę sądzić z tego, co sam widziałem.
— Widziałeś więc i cesarza?
— Wszedł, kiedym był u marszałka.
— Mówiłeś z nim?
— On racze ze mną rozmawiał — uśmiechnął się Dantès.
— I cóż ci rzekł?
— Zapytał, kiedy nasz statek wyruszył z Marsylii, aką płynął drogą, aki ma ładunek.
Wywnioskowałem, że gdyby był bez ładunku i należał do mnie, cesarz chętnie by go
kupił. Ale powiedziałem, że estem tylko zastępcą kapitana, statek zaś est własnością
Domu Morrel i Syn. „Aha — zawołał natychmiast — znam tę firmę. Morrelowie to
z dziada pradziada właściciele statków; akiś Morrel służył w tym samym pułku co i a
w garnizonie w Walenc i”.
— To prawda, ak Boga kocham — wykrzyknął uradowany armator. — Wszak to
Polikarp Morrel, mó rodzony wu , który dochrapał się stopnia kapitana. Edmundzie, eśli
tylko powiesz pan wu owi, że cesarz go sobie przypomniał, poczciwy stary zrzęda rozpłacze
się z radości, zobaczysz. Dobrze — ciągnął dale , klepiąc młodzieńca po ramieniu —
słusznie zrobiłeś, żeś spełnił rozkazy kapitana Leclère i zatrzymał się na Elbie, chociaż
gdyby wiedziano, że zanosiłeś akąś paczuszkę do marszałka i mówiłeś z cesarzem, mogłoby
cię to narazić na pode rzenia.
— Ale z akie przyczyny, panie Morrel? — spytał Dantès. — Czyż a wiem, co
było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pytania pierwszemu lepszemu
marynarzowi. Ale przepraszam pana raz eszcze — rzekł nagle Dantès — zbliża ą się do
nas służba sanitarna i celnicy, pan pozwoli?…
  ()
Hrabia Monte Christo
— Dobrze, mó drogi Edmundzie, rób, co trzeba.
Młodzieniec oddalił się, a na ego mie sce przybliżył się Danglars.
— I cóż? — zapytał. — Zda e się, że musiał się dobrze tłumaczyć z posto u w Por-
toferraio?
— Owszem, podał na istotnie sze powody, kochany panie Danglars.
— O, tym lepie . Nie uwierzy pan, ak przykro myśleć, że kolega nie spełnia swych
obowiązków.
— Dantès wykonał to, co do niego należało — odpowiedział armator — nie mam
mu nic do zarzucenia. Postó miał mie sce na polecenie kapitana Leclère.
— Jeśli uż mowa o kapitanie, czy Dantès nie oddał ci od niego żadnego listu?
— Mnie? Nie. Miał więc akiś list?
— Zdawało mi się, że prócz paczki kapitan wręczył mu list.
— O akie że to paczuszce mówisz, panie Danglars?
— Ależ o te , którą Dantès oddał w Portoferraio.
— Skąd pan wiesz, że miał tam oddać akąś paczkę?
Danglars zarumienił się.
— Przechodziłem właśnie obok ka uty kapitana i przez półuchylone drzwi zauważy-
łem, ak oddawał Dantèsowi pakunek i list.
— O liście nic mi nie mówił — odrzekł właściciel. — A eśli ma dla mnie akąś
wiadomość, z pewnością mi ą doręczy.
Danglars zamyślił się na chwilę.
— Panie Morrel, bardzo pana proszę, abyś mu o tym nie wspominał; przecież mogłem
się pomylić.
W te że chwili nadszedł Dantès, a Danglars znowu się oddalił.
— Cóż, Dantèsie, wszystko uż załatwione? — zapytał Morrel.
— Tak, panie Morrel.
— Jakoś niedługo trwały te formalności.
— A nie. Oddałem celnikom spis naszych towarów, a z komory celne przysłano do
nas człowieka, który przy echał razem z pilotem. Wręczyłem mu nasze dokumenty.
— Więc esteś uż pan wolny?
Dantès obe rzał się wokół.
— Tak, wszystko est w porządku.
— No, to może z esz pan z nami dziś obiad?
— Proszę mi darować, panie Morrel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę
na pierw powitać o ca.
— Słusznie, mo e dziecko. Znałem cię zawsze ako dobrego syna.
— A mó o ciec… — zapytał Dantès z pewnym wahaniem — nie wie pan, ak on się
miewa?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mó Edmundzie, żem go dawno nie
widział.
— A tak, on nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— To dowodzi, że mu nic nie brakowało w czasie two e nieobecności.
Dantès uśmiechnął się.
— Mó o ciec est tak dumny, że gdyby nawet nic uż nie miał, nikogo by w świecie
nie poprosił o pomoc, chyba Boga ednego.
— Dobrze, ale potem, możemy się spodziewać, że przy dziesz?
— Och, znów proszę pana o wybaczenie. Po tych odwiedzinach muszę eszcze do
kogoś pó ść, i tam również serce mi się wyrywa.
— Ach, prawda! Prawda. Zapomniałem na śmierć, że w wiosce katalońskie pewna
osoba oczeku e na pana z taką ak pański o ciec niecierpliwością, śliczna Mercedes…
Dantès uśmiechnął się.
— Ach, nie dziwię się teraz — rzekł pan Morrel — dlaczego tu przychodziła pytać
ze trzy razy, czy nie ma wiadomości o „Faraonie”. Tam do diabła! Powodzi się panu, drogi
Edmundzie, piękną masz kochankę!
— To nie mo a kochanka — odpowiedział z powagą Dantès — ale narzeczona.
— Wszystko to edno, kochanka, narzeczona — uśmiechnął się właściciel statku.
— Dla nas nie, panie Morrel.
  ()
Hrabia Monte Christo
Zgłoś jeśli naruszono regulamin