Jane Porter - Ślub na Manhattanie.pdf

(708 KB) Pobierz
Jane Porter
Ślub
na Manhattanie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Było bardzo gorąco. Nikt, nie brał na Manhattanie
ślubu
w
środku
lipca, poza Winnie
Graham.
Dźwięk organów urwał się nagle i stłoczony w katedrze
św.
Pawła tłum zerwał się z
miejsc. Czterysta pięćdziesiąt głów jak na komendę obróciło się i wpatrzyło w Winnie,
dwudziestopięcioletnią dziewczynę, która niewiele wiedziała o
życiu
i mężczyznach, a do
ołtarza miała iść, nie zakosztowawszy nawet jednego pocałunku. Stała na tyłach kościoła w
jedwabnej sukni
ślubnej
za dwadzieścia tysięcy dolarów. Suknia była
śnieżnobiała,
podobnie
jak podwiązki, pończochy, bukiet
ślubny,
i
ślubny
kobierzec, po którym stąpała. Panna
Graham, miała wyjść za miłość swojego
życia,
mimo
że,
on jej nie kochał.
Co ja wyprawiam? - pomyślała ze złością. Jak mogłam stać się czyjąś
żoną,
skoro nie
byłam nawet na jednej randce? - Winnie przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech i
próbowała się uspokoić, ale czuła coraz większe zdenerwowanie. Serce waliło jej jak młotem
i strużka zimnego potu spłynęła po plecach.
Tak, kocham Morgana Grady'ego, ale jakże mogę się w ten sposób sprzedać? Jak mogę
że
zostanę jego
żoną!
- myślała z rozpaczą.
zrzec się na piśmie własnego
życia?
Po co podpisałam ten kontrakt zobowiązujący do tego,
Organista zaczął grać z zapałem i w katedrze zabrzmiały podniosłe tony marsza
weselnego. Wydawało się,
że
wszyscy ludzie w kościele wstrzymują oddech, czekając, aż
Winnie zrobi pierwszy krok naprzód.
Kręciło jej się w głowie, a tłum zaproszonych gości stał się niewyraźną białą plamą.
Nie była w stanie się poruszyć, chociaż wiedziała,
że
wszyscy czekali, aż to zrobi. Morgan
również.
Mam tylko jedno wyjście - rozpaczliwie przemknęło jej przez myśl.
Zrobiła krok do tyłu, obróciła się i wybiegła.
- Dokąd? - zapytał kierowca taksówki, obracając się do niej. Popatrzył na jej suknię i
welon, po czym pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Proszę jechać gdziekolwiek. Byle jak najdalej stąd - wykrztusiła.
Tylne siedzenia cuchnęły potem i alkoholem. Winnie uchyliła okno, czując,
że
jest
niebezpiecznie bliska zwymiotowania.
Kierowca ponownie obrócił się na siedzeniu i spojrzał na nią podejrzliwie.
- Muszę znać kierunek, proszę pani.
Dokąd jechać, po tym, jak zostawiłam rodzinę, Morgana i czterysta pięćdziesiąt osób w
kościele? - pytała się w duchu. Tam, gdzie nie ma nikogo i nikt jej nie będzie szukał.
- The Tower, na Wall Street - powiedziała drżącym głosem.
Był to biurowiec, w którym pracowała.
2
RS
Winnie, przymknąwszy oczy, zapadła się w miękki fotel i próbowała zapomnieć o tym,
co właśnie zrobiła. Ona, Winnie Graham, uciekła z własnego
ślubu,
zostawiając na lodzie
Morgana Grady'ego, najbardziej seksownego kawalera Nowego Yorku. Pamiętała dokładny
dzień i godzinę, kiedy się poznali i kiedy całe jej
życie
wywróciło się do góry nogami.
Szesnasty lipca. Jego biuro. Jej zakłopotanie.
- Willa, potrzebuję kopii tych dokumentów. Natychmiast - powiedział Morgan Grady,
kładąc na biurku stos papierów i nie zaszczycając sekretarki nawet jednym spojrzeniem. -
Dwa komplety z wierzchu od razu przefaksuj do klienta. Adres masz na odwrocie.
Serce Winnie dosłownie stanęło w miejscu. Pracowała dla niego pięć i pół miesiąca, a
on nadal nie znał jej imienia.
- Winnie - poprawiła go spokojnie, co robiła już kilka razy, a na jej policzkach pojawił
się krwisty rumieniec.
- Słucham?
Dziewczyna
ścisnęła
palce aż do bólu. Nigdy nie lubiła własnego imienia, i nie
potrafiła zrozumieć, jak rodzice mogli ją tak nazwać.
Pewnie spojrzeli w moją paskudną, małą twarzyczkę i stwierdzili,
że
takie właśnie do
mnie pasuje... - pomyślała niezadowolona. Ale jeśli Winnie brzmiało
źle,
to Willa było
jeszcze gorsze.
- Nazwał mnie pan Willą - powtórzyła.
Nawet po tej uwadze na nią nie spojrzał. Nie odrywał wzroku od laptopa, w którym
nieustannie robił notatki, dotyczące tego, co komu zleca.
- Owszem.
Jej cierpliwość powoli się kończyła. Nie mogła dłużej udawać. Nie potrafiła dłużej być
niewidzialna. Najwyższy czas,
żeby
coś z tym zrobić - pomyślała.
Wzięła głęboki oddech. Rajstopy
ściskały
ją w pasie i powodowały,
że
drętwiały jej
nogi. W zimie przytyła kilka kilogramów i jakoś w tym roku nie było okazji,
żeby
je zrzucić.
Od dawna czuła się nieatrakcyjna, a zwłaszcza w tej chwili. Najbardziej ranił jej dumę fakt,
że
Grady kompletnie ją ignorował, nie zauważając tego,
że
istnieje, podczas gdy Winnie
wiedziała o nim wszystko. Na tym między innymi polegała jej praca.
Morgan Louis Grady urodzony pierwszego sierpnia w Bostonie, Massachusetts, znak
zodiaku - Lew, zaczynał dzień od
ćwiczeń
na siłowni. Czytał codziennie cztery gazety.
Pomiędzy szóstą a siódmą rano przeglądał dokładnie wszystkie ważne działy
biznesowe, pijąc w międzyczasie dwie i pół filiżanki bardzo mocnej, czarnej kawy. Nie jadł
nic aż do lunchu, na który składała się lekka sałatka z kurczakiem, dostarczana każdego dnia
o tej samej porze z ulubionej restauracji. Do trzeciej po południu pracował bez jednej
przerwy. O trzeciej Winnie przynosiła mu espresso.
RS
3
Numer kołnierzyka: szesnaście i pół. Numer buta: czterdzieści dwa. Wzrost: metr
osiemdziesiąt dziewięć. Waga: osiemdziesiąt trzy. Nienaganny ubiór.
Był przystojnym mężczyzną o kręconych i gęstych kruczoczarnych włosach, które w
żaden
sposób nie dawały się okiełznać, wspaniałym orlim nosie i poważnych
ciemnoszafirowych oczach, okolonych niezwykłe długimi ciemnymi rzęsami. Miał mocno
zarysowany podbródek i pełne usta, które rzadko kiedy układały się w uśmiech.
Wzięła głęboki oddech.
- Panie Grady, nazywam się Winnie, nie Willa. Nazywam się Winnie Graham i pracuję
tutaj od drugiego stycznia.
Nareszcie podniósł na nią wzrok.
- Ach tak.
Wyprostowała się i uniosła dumnie głowę, próbując sprawić wrażenie,
że
jest wyższa i
smuklejsza. Stanęła lekko na palcach.
- Zastąpiłam pannę Dirkle. A panna Dirkle zastąpiła panią Hunts.
- Tak, panna Dirkle, pani Hunts, pamiętam je.
To już postęp - pomyślała. Wreszcie uzyskałam kontakt wzrokowy. Najwyraźniej
zaczął słuchać, co do niego mówię. Dobry moment,
żeby
wspomnieć o piątku.
W piątek, za cztery dni miała mieć końcową rozmowę z firmą w Charleston w sprawie
posady przypominającej obecną - główna asystentka szefa, dyrektora ogromnej firmy.
Obowiązki i płaca były porównywalne, tylko
że życie
w Charleston było znacznie tańsze niż
koszty utrzymania na Manhattanie. Będzie pracowała dla siedemdziesięcioletniego, miłego
człowieka.
- Co z piątkiem?
- Zostawiłam panu wiadomość.
- Nie pamiętam jej.
Winnie zaczerwieniła się i przycisnęła do piersi stertę dokumentów.
- Dwa tygodnie temu zostawiłam panu wiadomość,
że
potrzebuję wziąć wolne w
piątek, i powtórnie wysłałam ją panu na skrzynkę mailową...
- Przykro mi. - Pokręcił głową odmownie. - Tak czy inaczej, piątek to zły pomysł.
Poczekaj, aż w firmie zrobi się trochę mniej gorąco, dobrze? - odpowiedział i sięgnął po
słuchawkę telefonu.
Źle. Źle. Źle
- powtarzała w myśli. Nie tylko mi odmówił, ale straciłam jego uwagę.
Patrzyła na niego, zastanawiając się, co dzieje się w jego głowie. Był tak przystojny,
że
na sam widok dosłownie zamierało jej serce. Kobiety go pragnęły. W zeszłym roku został
zwycięzcą plebiscytu na najbardziej pożądanego kawalera Wall Street, a pół roku temu zajął
pierwsze miejsce w rankingu czasopisma „Finanse Nowego Yorku" na najbardziej
4
- Jeśli chodzi o piątek, panie Grady...
RS
Zgłoś jeśli naruszono regulamin