Abercrombie Joe - Opowiadanie 2 - Też Mi Desperado.pdf

(211 KB) Pobierz
JOE ABERCROMBIE
Też Mi Desperado
SOME DESPERADO
Przetłumaczył Michał Jakuszewski
2015
TEŻ MI DESPERADO
Płoszka pogoniła wierzchowca piętami. Przednie nogi załamały się pod zwierzęciem i nim kobieta
zdążyła się zorientować, przeżyła smutne rozstanie z siodłem .
Koziołkując w powietrzu, miała moment na rozważenie sytuacji. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała
ona zbyt dobrze, a zbliżająca się ziemia nie dała Płoszce czasu na drugi. Spróbowała się przetoczyć
na bok — jak zwykle, gdy spotykało ją coś złego — ale kontakt z gruntem zmusił ją do zmiany
planów. Odbiła się i wylądowała w wyschłych od słońca chaszczach.
Kurz opadł na ziemię.
Kobieta wy korzystała chwilę na zaczerpnięcie oddechu, a potem drugą na jęknięcie, czekając, aż
świat przestanie wirować wokół niej . Trzecią chwilę zużyła, by poruszyć z wielką ostrożnością ręką
i nogą, oczekując na przyprawiający o mdłości ból, który świadczyłby, że coś sobie złamała, i
żałosny cień, jakim było jej życie, wkrótce zniknie w nieprzeniknionym mroku.
Ucieszyłaby się z tego, gdyby miało to oznaczać, że może sobie spokojnie leżeć i nie musi już
uciekać. Ból jednak nie nadszedł. A przy najmniej nie silniejszy niż zwykle. Jeśli zaś chodzi o
żałosny cień jej życia, sprawa miała się dopiero rozstrzygnąć.
Płoszka podźwignęła się z trudem , powłócząc nogami. Pokrywał ją kurz i pluła piaskiem .
W ciągu kilku ostatnich miesięcy połknęła go stanowczo zbyt wiele i z przy gnębieniem pomyślała, że
na tym z pewnością nie koniec. Spieniony koń leżał w odległości kilku kroków. Robił bokami, a
przednie nogi miał czarne od krwi. Strzała Neary ’ego trafiła go w kłąb. Nie wbiła się
wystarczająco głęboko, by zabić zwierzę czy choćby spowolnić je natychmiast, ale wystarczyła, żeby
spowodować długotrwały krwotok, który na spółkę z szybką jazdą Płoszki zabił je równie
niezawodnie jak drzewce wbite w serce.
Były czasy, gdy Płoszka przywiązywała się do koni. Czasy, gdy — choć nie bez racji uważała się za
twardą wobec ludzi — dla zwierząt była niezwykle miękka. Ale te czasy dawno już minęły.
W jej ciele i umyśle pozostało teraz bardzo niewiele miękkości. Dlatego porzuciła wierzchowca, by
wydał ostatnie, pełne krwawej piany tchnienie bez pociechy jej uspokajającego dotyku, i pomknęła w
stronę miasteczka. Z początku trochę się chwiała na nogach, ale jej mięśnie szybko się rozgrzały. W
bieganiu miała bardzo wiele wprawy.
Słowo „miasteczko” mogło być lekką przesadą. Osada składała się z sześciu budynków, a w
przypadku dwóch albo trzech z nich to określenie również było zbyt wyrozumiałe.
Zbudował je z nieociosanych kłód ktoś, kto nigdy nie słyszał o kątach prostych, spaliło je też słońce i
zmył deszcz.
Wszystkie przy cupnęły wokół pozbawionego nawierzchni placu, na który m stała
rozsypująca się studnia.
Największy z budynków wyglądał na karczm ę, burdel albo placówkę handlową,
a najprawdopodobniej był wszystkim i trzem a w jednym . Na deskach nad drzwiami nadal wisiał
sfatygowany szyld, ale wiatr zatarł nazwę, pozostawiając tylko kilka jaśniejszych smug na ciemnym
tle. „Nic, nigdzie” — głosił obecnie napis. Weszła na prowadzące do drzwi schody.
Stare deski skrzypiały pod jej bosymi stopami. Zastanawiała się gorączkowo nad tym , jak rozegra
sprawę, gdy już znajdzie się wewnątrz, jakie prawdy przyprawi jakimi kłamstwami, by osiągnąć
pożądany smak.
Ścigają mnie! — zawoła, dysząc ciężko w drzwiach i starając się wyglądać na skrajnie
zdesperowaną. W obecnej chwili nie będzie to wymagało zbyt wielkich talentów aktorskich.
Szczerze mówiąc, w żadnej chwili od dwunastu miesięcy.
Skurwysynów jest trzech! Potem — zakładając, że nikt jej nie pozna z listu gończego, doda:
Chcieli mnie obrabować! To fakt. Nie było potrzeby dodawać, że sama zrabowała te pieniądze z
nowego banku w Homenaw w towarzystwie tychże samych trzech dzielnych mężczyzn, a także
czwartego, którego władze zdążyły już zatrzymać i powiesić.
Zabili mojego brata! Upili się krwią! Jej brat siedział sobie bezpiecznie w dom u — gdy by tylko
była teraz z nim — a jeśli ścigający czymś się upili, to zapewne tanią gorzałą, jak zwykle.
Niemniej wykrzyczy te słowa lekko śpiewnym tonem . Taki ton wychodził jej świetnie, gdy tego
potrzebowała. Ćwiczyła go tak długo, aż wreszcie zabrzmiał naprawdę pięknie.
Wyobraziła sobie, jak goście zrywają się z nóg, chętni pomóc kobiecie w opałach.
Zastrzelili mojego konia! Musiała przy znać, że to mało prawdopodobne, by ktoś na tyle twardy, żeby
mieszkać w podobnym miejscu, dał się porwać rycerskiej pasji, ale może fortuna wreszcie się do
niej uśmiechnie.
Ponoć to czasem się zdarzało.
Weszła do środka karczm y, otworzyła usta, by opowiedzieć swą historię, i nagle zamarła w
bezruchu.
Nie było tu nikogo.
Nie tylko nikogo, lecz również niczego, a już z pewnością uśmiechu fortuny. W opustoszałej sali nie
pozostał ani kawałek mebla. Wąskie schody wiodły na położony po lewej stronie balkon.
Drzwi pustych pokojów na piętrze były szeroko otwarte. Przez liczne szczeliny w spękanych deskach
do środka wnikały promyki wschodzącego słońca. Coś czmychnęło w cienie, których tu nie
brakowało — może tylko jaszczurka. Wszystkie powierzchnie były szare od kurzu, a w kątach
zalegały jego sterty wielkie jak kopy siana. Płoszka stała przez chwilę nieruchom o, gapiąc się na to,
a potem wybiegła na rozklekotany ganek i ruszyła ku następnemu budynkowi.
Popchnięte przez nią drzwi wy padły z zardzewiałych zawiasów.
Ten dom nawet nie miał dachu. Ani podłogi. Tylko nagie krokwie, a nad nim i odsłonięte, różowe
niebo, oraz równie nagie legary podłogowe i ziemia pod nimi, równie martwa i jałowa jak wszędzie
w promieniu wielu mil.
Wróciwszy na ulicę, Płoszka przyjrzała się wszystkiemu wzrokiem niezmąconym nadzieją i
uświadomiła sobie, co widzi. W oknach nie było szyb ani nawet woskowanego papieru. Przy studni
nie było sznura. Nigdzie nie widziała żadnych zwierząt, pomijając swego martwego konia,
dodatkowo podkreślającego ten fakt.
To by ł wyschnięty trup od dawna martwej osady.
Sterczała przez pewien czas w ty m opuszczonym miejscu, stojąc na palcach bosych stóp, jakby miała
zamiar gdzieś pognać, ale brakowało jej celu. Oplotła się jedną ręką i poruszała palcami drugiej ,
próbując pochwycić pustkę. Przygryzała dolną wargę i wciągała szybkie, chrapliwe oddechy przez
wąską szparę między przednimi zębami.
Nawet według jej obecnych standardów sytuacja wyglądała paskudnie. Jeśli jednak Płoszka nauczyła
się czegoś w ciągu kilku ostatnich miesięcy, to z pewnością tego, że zawsze może być gorzej .
Spojrzała w kierunku, z którego przybyła, i zobaczyła unoszące się w powietrzu tumany kurzu — trzy
szare ślady widoczne na tle lśniącej w blasku słońca ziemi równie szarego koloru.
— Niech to szlag — wyszeptała, mocniej przygryzając wargę. Wyciągnęła z za pasa nóż kuchenny i
wytarła krótką metalową klingę o brudną koszulę, jakby ten czyn mógł w jakiś sposób poprawić jej
szansę. Zawsze jej mówiono, że ma bujną wyobraźnię, lecz mimo to nie potrafiła sobie wyobrazić
marniejszej broni. Roześmiałaby się, gdyby nie była na granicy płaczu. Jeśli się nad tym zastanowić,
w ciągu kilku ostatnich miesięcy spędziła na tej granicy stanowczo zbyt wiele czasu.
Jak mogło do tego dojść?
To pytanie pasowało raczej do jakiejś porzuconej dziewczyny niż do wyjętej spod prawa banitki, za
którą oferowano cztery tysiące marek nagrody. Mimo to nie przestawała go sobie zadawać. Też mi
desperado! Desperację opanowała świetnie, ale pozostałe aspekty tej roli wciąż były dla niej
tajemnicą. Smutna prawda wyglądała tak, że Płoszka świetnie wiedziała, jak do tego doszło.
Tak samo jak zawsze. Katastrofy następowały po sobie tak szybko, że po prostu odbijała się od
kolejnych jak ćma uwięziona wewnątrz latarni. Po pierwszym standardowym pytaniu szybko zjawiło
się drugie.
I co teraz, kurwa?
Wciągnęła brzuch — właściwie nie bardzo już było co wciągać — złapała za tasiemki torby i
pociągnęła ją za sobą. Monety uderzały o siebie z brzękiem , jakiego nie produkuje nic poza
pieniędzmi. Około dwóch tysięcy marek w srebrze. Można by pomyśleć, że w banku będzie znacznie
więcej — deponującym pieniądze mówili, że zawsze mają na podorędziu pięćdziesiąt tysięcy —
okazało się jednak, że banki wcale nie są bardziej godne zaufania od bandytów.
Wsadziła rękę do środka, wyciągnęła garść monet i rzuciła je na ulicę, by lśniły
w promieniach słońca. Właściwie nie wiedziała, dlaczego to robi. Ostatnio zdarzało się jej to
bardzo często. Być może ceniła własne życie znacznie wyżej niż dwa tysiące marek, nawet jeśli nikt
nie zgadzał się z tą opinią. A może miała nadzieję, że zabiorą srebro i zostawią ją w spokoju, choć
nie rozważyła kwestii, co zrobi w tym martwym mieście, nie mając konia, jedzenia ani broni.
Najwyraźniej nie potrafiła stworzyć planu, a przynajmniej nie takiego, który mógłby się udać.
Kiepskie planowanie zawsze było jej słabością.
Rozsypywała srebro po ziemi, jakby siała zboże na gospodarstwie matki, od którego dzieliło ją wiele
mil i lat, a także kilkanaście gwałtownych śmierci. Kto by pomyślał, że będzie za nim tęskniła? Za
nędzną chałupą, walącą się stodołą i wiecznie wymagającym naprawy płotem . Za upartą krową,
która nigdy nie dawała mleka, upartą studnią, w której nigdy nie było wody, oraz upartą glebą, na
której udawały się wyłącznie chwasty. A także za upartą młodszą siostrą i bratem . Nawet za wielkim
, naznaczonym bliznami, łagodnym Owcą.
Czegóż by nie oddała za to, by znowu usłyszeć przeklinającą ją piskliwie Matkę.
Mocno pociągnęła obolałym nosem .
W oczach ją szczypało, otarła je więc wystrzępionym rękawem . Nie miała czasu na łzawe
wspomnienia. Widziała już trzy ciemne plamy jeźdźców, ciągnących za sobą nieuniknione chmury
pyłu. Rzuciła na ziemię pustą torbę, pobiegła z powrotem do gospody i…
— Au!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin