Szczęsnowicz Remigiusz
Zaczęło się w ''Sybilli''
Koślawy Janek znał swoich klientów na wylot. Już od dwóch lat, od czasu kiedy Spółdzielnia Spożywców wprowadziła „dostawę mleka do mieszkań” .był jej ajentem. I o dziwo, dobrym ajentem. Sam nie wierzył, że tak mu debrze pójdzie na nowej „posadzie”. Koślawy Janek bowiem od dziecka trudnił się najbrudniejszym, najbardziej pogardzanym fachem. Był śmieciarżem lub jak kto woli, gałganiarzem, żyjącym z dnia na dzień, z łaski podwórkowych śmietników, a później, już za sprawą Zakładu Oczyszczania Miasta, z blaszanych pojemników.
I oto inwestując w nowe przedsięwzięcie jedynie stary, połamany wózek dziecięcy, za poręką dozorcy Wiktorzaka, został ajentem. Rozwozi mleko. Nikt, jak dotychczas, nie wniósł na niego reklamacji, nie narzekał. Jeśli nawet, pod wpływem nieznośnego kaca, wypił czyjeś mleko, to zawsze wiedział, że może to być tylko mleko odbiorcy, który nie ma małych dzieci. Koślawy Janek miał zasady. Twarde zasady. Od trzeciej do szóstej rano pracował, od szóstej do ósmej wieczorem pił, od ósmej do drugiej w nocy spał. Mawiał: jak pracować to pracować, jak pić to pić, jak spać to spać.
I jako dobry ajent zdziwił się, ba, zaniepokoił nawet, kiedy we wtorek rano pod drzwiami Waliszewskiej stała napełniona mlekiem butelka. Koślawy Janek wiedział, że pani Waliszewska już ó szóstej rano, kiedy tylko na klatce schodowej rozlegał się brzęk szkła, czuwała pod drzwiami, a jej ręka wysuwała się przez szparę w drzwiach, zanim zdążył opuścić piętro.
Tymczasem mleko, które przyniósł wczoraj, stało na progu nie naruszone przez złodziei, nie tknięte ręką pani Waliszewskiej. Zdziwił się, ale postawił obok drugą butelkę, wiedząc że „szkło” zdąży odebrać jutro. Pani Waliszewska była, jak mawiał, solidną firmą i na pewno wyjechała nagle i na krótko, gdyż inaczej odwołałaby mleko w spółdzielni.
W środę rano koło progu stały jednak dwie, pełne butelki mleka. Koślawy nie wytrzymał. Nacisnął dzwonek, chociaż wiedział, że budzenie klientów 6 godzinie piątej rano sympatii mu nie przysporzy i na Nowy Rok odbija się zmniejszoną liczbą poczęstunków. Najpierw krótko, potem coraz natarczywiej wciskał biały guziczek, a nie słysząc kroków pani Waliszewskiej ujął za klamkę.
Drzwi otwarły się szeroko, a Koślawy zataczając się od tej łatwości wpadł do obszernego przedpokoju. Poczuł dziwny, stęchły zapach. Nie był tchórzem, ale wiedział, że ludzie jego pokroju nie powinni pchać się tam, gdzie ich nie proszą. Szybko wycofał się więc z mieszkania i zbiegł na pierwsze piętro, do dozorcy.
— Panie Wiktorzak, szefuniu, jak pragnę skonać — krzyczał pod drzwiami — u Waliszewskiej trupem śmierdzi, chodź pan!
Wiktorzak zaspany jeszcze i nie ubrany wyskoczył na klatkę schodową. Od dwudziestu już lat czuwał nad spokojem kamienicy, poczłapał więc w towarzystwie Koślawego Janka na. górę i nie słuchając jego bełkotliwych opowiastek o nie odebranym mleku i zaduchu w przedpokoju, nacisnął dzwonek. Koślawy nie wytrzymał, burknął coś o niewiernym Tomaszu i pchnął drzwi. Spenetrowali szybko przedpokój, potem umeblowany antykami stolik.. Na okrągłym stole walały się resztki jedzenia, stała nie dopita butelka koniaku. Już tutaj, w tym saloniku, w którym jak pamiętał, panował zawsze ład i porządek, Wiktorzak pojął, że zdarzyło się coś złego. W drugim pokoju zobaczyli trupa Waliszewskiej. Leżała w kałuży zakrzepłej, sczerniałej krwi. Wiktorzak jęknął tylko — o, Jezu — i machnął za siebie ręką:
— Leć pan Jasio po milicję! Tylko na jednej nodze!
Mleczarz mimo woli spojrzał na swoją kuternogę z jakimś politowania godnym uśmiechem, ale pokuśtykał szparko do wyjścia.
Męczył się z automatem telefonicznym dosyć długo. Ostatni raz dzwonił na milicję osiem lat temu, jak w jego domu porżnęli kumple Bronia-śmieciarza. Ale kiedy się już dodzwonił do milicyjnego pogotowia, przedstawił sprawę fachowo i odpowiednio dramatycznie. Po paru minutach migocąc światłami nadjechał milicyjny radiowóz. Zbudzeni ludzie wylegli na klatkę schodową, wyglądali z balkonów i okien. Koślawy starał się jak najszybciej biec na górę, ale kiedy dotarł do drzwi mieszkania Waliszewskiej, stał już w nich barczysty sierżant.
— Proszę odejść, tu nie ma nic ciekawego — powiedział Koślawemu, kiedy ten wpchał się do środka jak do swojej własnej klitki na Pelcowiźnie.
— To ja dzwoniłem, panie władzo... — zaczął wyjaśniająco Koślawy, sugerując sierżantowi, że jest częścią składową tej sensacyjnej sprawy.
— A to wy — połapał się milicjant i lekko usunął na bok, aby przez dość obszerną szparę mleczarz mógł przecisnąć się do środka.
Wiktorzak, który rozmawiał właśnie z oficerem milicji, pokazał brodą na Koślawego:
— To on, panie kapitanie — powiedział, a ponieważ zabrzmiało to groźnie i niezrozumiale, Koślawy wytrzeszczał oczy i nabierając w płuca powietrza zapytał załamującym- się głosem:
— Co, ja, panie Wiktorzak?
— To wyście znaleźli trupa? — kapitan Koczwara wskazał wzrokiem Warszewską.
Koślawy odetchnął z ulgą, zapomniał o swoich nie rozniesionych butelkach i pogwałconych dewizach życiowych, siadł na brzeżku krzesła.
— Ja, panie władzo, bo te butelki...
— Chwileczkę — po kolei. Jak przyszliście wczoraj rano, butelka była?
— Była.
— Dzisiaj były dwie butelki? Jedna wczorajsza? Czy na pewno wczorajsza?
Były dwie butelki i jedna na pewno wczorajsza, bo Koślawy zna się na tym, chwała Bogu, pracuje w swoim fachu nie od dziś.
— Wystarczy spojrzeć na datę, panie władzo, a poza tym dzisiejsza błyszczy, nowa, wymyta. Wczorajsza taka przykurzona i mleko już z „kożuszkiem”, to... Kapitan Koczwara nie słuchał fachowych uwag mleczarza. Liczył dni.
— Kiedy zmarła odbierała mleko?
— To niby pani Waliszewska? Zawsze raniutko, panie władzo, zawsze skoro świt.
A więc mleko, które mleczarz postawił pod progiem w poniedziałek rano, Wali- szewska powinna była do wtorku odebrać. Nie zabrała. Czyżby znaczyło to, że już nie żyła?
— Czy w niedzielę wróciła do domu?
— Wróciła jak zawsze, w nocy — wmieszał się do dialogu Wiktorzak — klatki schodowej u nas się nie zamyka — dodał.
— Mieszkała sama?
— Sama.
— Męża, dzieci nie miała?
Wiktorzak podrapał się w nie uczesaną czuprynę.
— Dzieci nie mieli. Ale z mężem to było tak, panie kapitanie: jak Waliszew- ska zaczęła pracować w kawiarni, zaczęli się kłócić. Miesiąc, dwa, może dwa i pół. Potem on spakował manatki i wyjechał. „Do Gdyni jadę, panie Wiktorzak .— powiedział — niech pan domu dobrze pilnuje”. I tyle go widziałem. Została sama. Wiktorzak pokazał wzrokiem zwłoki Waliszewskiej.
— Ale sama się nie zabiła...
Ekipa śledcza zabrała się do pracy w milczeniu. Wszyscy od pierwszego spojrzenia zdawali sobie sprawę, że każdy najdrobniejszy szczegół będzia tutaj niezmiernie ważny. Niejedną sprawę mieli już za sobą, więc byli przekonani, że ten morderca nie musi figurować w albumie przestępców. Żaden „fachowiec” nie zrobiłby takiej masakry. Kapitan Kocz war a dzielił się swymi wstępnymi ustaleniami z lekarzem.
— Waliszewska zginęła w nocy albo wieczorem z niedzieli na poniedziałek lub z wtorku na środę. To hipoteza ustalona na podstawie zeznań mleczarza.
— Raczej w poniedziałek o świcie. Wszystkie objawy wskazują na zejście śmiertelne dwa dni temu.
Koczwara uśmiechnął się na to „śmiertelne zejście”, które stanowiło przedmiot niejednej już dyskusji z lekarzem. Jakby na złość tamtemu rzucił pytanie posługując się ich żargonem:
— Jakie narzędzie mordu?
Porucznik Maliniak — prawa ręka Koczwary, wyręczył lekarza.
— To widać na pierwszy rzut oka, panie kapitanie. Ciężki przedmiot, jakiś młotek czy tłuczek. Ohyda...
— Gorzej — powiedział lekarz — jakiś kamień czy inna niecodzienna cholera.
Koczwara, wymijając zręcznie fotografa, przyklęknął przy zwłokach.
— A ta inna cholera, jak twierdzi pan doktor, nie wala się tu gdzieś w pobliżu?
I jakby w odpowiedzi usłyszał wołanie z łazienki:
— Kapitanie, mamy narzędzie mordu!
Nie zdziwił się zbytnio tym stwierdzeniem. Na pierwszy rzut oka wiedział, że morderca, który tutaj grasował, zostawił w tym mieszkaniu niejeden ślad.
Poszedł więc tam, skąd go wołano, nie spiesząc się.
...
CzarnyZakon