Pierwszy glina.pdf

(1166 KB) Pobierz
Żołnierze
miłujący
Kup książkę
I
Warszawa, grudzień 1807 roku
Zimowy dzień szybko się skończył i miasto po-
grążyło się w ciemnościach. Nadwiślańska dzielnica
o francuskiej nazwie Joli Bord – przez miejscowych
spolszczonej na Żoliborz – ze swoimi błotnistymi
drogami i przysadzistymi dworkami, które były oto-
czone polami lub obszernymi ogrodami, sprawiała
wrażenie bogatej wsi, a nie części znaczącego miasta.
Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy rezydował tu Na-
poleon Wielki, Warszawa piastowała funkcję stolicy
imperium rozciągającego się na niemal całą Europę.
Nocą jednak dzielnice otaczające Stare i Nowe Mia-
sto zamieniały się w małe, przytulne wioski. Przy-
namniej pozornie.
Pomiędzy lichymi chałupami i budami biedoty, są-
siadującymi ze szlacheckimi dworkami i pałacykami
arystokracji, przemykały pochylone postaci. Odkąd
francuski rezydent-gubernator twardą ręką ukrócił
pijackie rajdy po mieście swoich rodaków, warszawia-
3
Kup książkę
cy mogli czuć się bezpieczniej. Wojsko zapanowało
nad żołnierzami grasantami, ale nie interesowało się
licznymi rabusiami działającymi pod osłoną nocy.
Trzech obwiesi w chłopskich kapotach i baranich cza-
pach przemknęło wzdłuż grząskiej drogi, przeskoczyło
nad rzeczką pełniącą funkcję rynsztoka i przycupnęło przy
drewnianym płocie otaczającym niewielki pałacyk. Letnia
rezydencja jednego z warszawskich bogaczy powinna być
zimą zamknięta na trzy spusty i pilnowana jedynie przez
stróża siedzącego w szopie na tyłach. Mimo to z wysokich
okien parterowego budynku bił blask płonących świec.
Obfita iluminacja oznaczała, że przygotowano pałacyk
na przyjazd znacznego gościa. Faktycznie, z boku dzie-
dzińca stała bogato zdobiona kareta. Dwa zaprzężone do
niej konie miały pióropusze na łbach, a tkwiący sztywno
na koźle stangret ubrany był we frak i pudrowaną perukę.
– Walim w łeb woźnicę i czyścim karetę? – spytał
Jaśko, najmłodszy z przyczajonych nożowników.
– Żebym ja cię w łeb nie walnął – burknął Kolba,
rosły przywódca bandytów. – Trza wpierw sprawdzić,
kto jest w pałacu. Czuję, że to jakiś jaśniepan przyje-
chał na schadzkę. Może z kurwą, może z jaką damą.
Na jedno idzie. Widzi mi się, że jegomość przybył bez
służby, jeno z woźnicą. Jeśli i dama przyjedzie ino ze
stangretem, dostaniem na tacy dwa gołąbki. Wiecie,
ile ci jaśniepaństwo mogą mieć przy sobie złota?
– A kurwa może być cała w klejnotach – rozmarzył
się Jaśko i natychmiast zaliczył klepnięcie w tył gło-
wy, aż czapa nasunęła mu się na oczy.
4
Kup książkę
– Oni będą się gzić, a my wpierw zrobimy woź-
niców, a potem ciach jaśniepaństwo po gardłach. –
Kolba przedstawił krótki plan napaści, który został
w milczeniu zaakceptowany przez Chromego, ostat-
niego z grasantów. Na Jaśka żaden z nich nie spojrzał.
Kolejno przesadzili płot i podpełzli wzdłuż bocznej
ściany budynku. Przycupnęli na rogu, by widzieć dziedzi-
niec z karetą. Już po paru minutach z mroku wynurzyły
się dwie kobyły ciągnące kanciastą remizę – tani powóz
z budą, który można było wynająć w mieście. Na koź-
le siedział woźnica opatulony w kapotę z postawionym
kołnierzem. Koła remizy zaryły się w błocie przed pa-
łacykiem, a powóz się zatrzymał. Powożący nie kwa-
pił się, by otworzyć drzwiczki pasażerowi. Te zostały
pchnięte od środka, a z powozu energicznie wyskoczyła
młoda kobieta w prostej sukience i zarzuconym na ra-
miona płaszczyku z jasnego atłasu. Blask bijący z okien
pałacu oświetlił jej okoloną modnymi loczkami mło-
dą twarz o łagodnych, idealnie symetrycznych rysach.
Trzej bandyci zastygli w podziwie. Dziewczę było
wyjątkowo urodziwe, nawet jak na słynące z urody war-
szawianki. Panna rzuciła woźnicy monetę, ten złapał ją
w locie, uchylił czapę na pożegnanie i trzasnął lejcami,
zmuszając wychudzone kobyły do wyciągnięcia remizy
z błota. Powóz ze zgrzytem kół znikł w ciemnościach.
Dziewczyna stała chwilę na tle jasnych okien, zwró-
cona w kierunku karety. Patrzyła na nią – zdawałoby
się – wyzywająco, a potem skierowała się do pałacyku
i weszła przez uchylone drzwi.
5
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin