Wojnarowska Elżbieta - EKSLIBRIS.doc

(40 KB) Pobierz

ELŻBIETA WOJNAROWSKA

EKSLIBRIS

Nigdy nie kończy się asfaltowa droga. Takie ma się wrażenie, patrząc w dół z tej odległości. Stąd nad urwiskiem widać to szczególnie wyraźnie. Wygląda jak kłąb poprutej wstążki. Przechodzi jedna w drugą. Niekończący się labirynt szos. Z którego nie da się wyplątać ani wzdłuż, ani wszerz, ani w żadnym innym kierunku. Można tylko iść czy jechać do przodu, każda zmiana nie ma sensu. I trzeba patrzeć przed siebie. Prosto w horyzont. Wierzyć, że umykająca wciąż sprzed oczu ciemna linia jest coraz bliżej, i że osiągniemy ją tak jak cel naszej podróży. Jeżeli oczywiście celem jest to, co nam się wydaje. Na moment straciłam oddech, jak zawsze przy szybkim marszu. Jestem prawie na szczycie. To Pico de la Zarza, 807 m n.p.m.. najwyższy szczyt Fuerteventury. Podejście zajęło mi prawie 4 godziny. Nie było jednak zbyt trudne, raczej męcząco monotonne. Słońce grzeje niemiłosiernie. Muszę przystanąć i zaczerpnąć powietrza. Z tej wysokości każda rzecz w oddali zmalała do wielkości punktu. Wzrok leci przed siebie z prędkością światła. Dosięga najdalszych krańców wyspy. Żółta Fuerteventura faluje w oczach przecięta na pół niebieską, zamazaną linią horyzontu. Jest ogłuszająco cicho, w uszach cisza tak dzwoni, że prawie pękają mi bębenki. Jeszcze krok, jeszcze jeden, pot zalewa oczy, nogi odmawiają posłuszeństwa. Koniec. Przysiadam na wielkim głazie, jakich tu wiele wokół. Ostre, wiatry nie stępiły przez lata ich krawędzi, trwają niewzruszone, oparte jakiejkolwiek erozji. Same dla siebie. I dla kruków, które pośród nich, wysoko, nad samym urwiskiem uwiły gniazdo. Kruki kołują teraz nade mną, ich chrypliwy głos płynie w przestrzeń i poza nią. Dźwięk, który trwa długo, a jeszcze dłużej w mojej wyobraźni, i w mojej pamięci. Bo łączy się tam z tym dźwiękiem, który kiedyś słyszałam, a chciałam teraz usłyszeć. Chrypliwe wołanie kruków. Wystarczy zamknąć oczy i wszystko łączy się w całość, staje się jednym i tym samym. Droga, urwisko, kruki i ich krzyk. Teraz jest rok 2011, mam lat 30, i co z tego ? Przeszłość staje się teraźniejszością, i tak samo jest nieprawdziwa i wyobrażona, pełna subiektywnych projekcji, jak przyszłość. Ta przyszłość, tak samo wymyślona, stworzona ze złudnej wiary, że możemy ją kształtować wedle własnych wyobrażeń. Wyjmuję z bułek plastry szynki ; i rzucam je na skały twoim gestem, Christianie. Kruki mają świetny wzrok, krążą teraz wokół skał, prawie nie poruszając skrzydłami, musiały zapamiętać to samo co ja. Widziałam tylko film, który nakręciłeś tu ’ na szczycie, a jednak tak wyraźnie mam przed oczami twój gest, choć ja tak naprawdę nigdy cię tu nie widziałam, w przeciwieństwie do kruków. Nie upłynęło tak wiele lat od czasu, kiedy tu byłeś, możliwe nawet, że to te same kruki obserwują teraz, kołując, leżącą niedaleko cenną zdobycz. Możliwe nawet, że pamiętają smak tamtych plastrów, rzuconych im wtedy przez ciebie. Powieliłam zdarzenie sprzed pięciu lat z dziwną premedytacją. Z determinacją, jakby powtórzenie tego samego, odbierało tamtemu zdarzeniu wyjątkowość, a więc degradowało go do jednego z wielu, pozbawiając ich magii i znaczenia. Czy właśnie po to tu przyszłam ? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.

Skały są czarno- szare, wulkaniczne. Wokół pomarańczowy popiół. Opiera się wiatrowi, którego świstu tu, na szczycie Pico de la Zarza nie zagłusza nawet wołanie kruków. Kruki krążą teraz bardzo wolno. Są dwa, czarne i wielkie. Plastry znikają w oka mgnieniu w ich przepastnych gardłach. Rzucam w powietrze bułkę, żeby odciągnąć ich żarłoczny wzrok od mojej czaszki. Nie czuję się przy nich bezpieczna, jednocześnie wiem, że to jedyni moi towarzysze tutaj, i że ich obecność dodaje mi dziwnej otuchy. Podzielenie się z nimi czymkolwiek, to przecież jak rytuał jak wypalenie fajki pokoju. I faktycznie, zataczają coraz szersze kręgi, prawie płyną w powietrzu, jakby w podzięce ofiarowały mi na krótko gościnę obok siebie. Jestem im wdzięczna za ten gest. Niczego bardziej teraz nie potrzebuję jak tej niezmierzonej przestrzeni, z którą tak hojnie się ze mną podzieliły. Rozglądam się ospale i sennie. Z lewej strony widać wyraźnie ścieżkę, którą tu przybyłam, i niżej niej wijącą się pasterską drogę prowadzącą poza urwisko, tam gdzie nie sięga mój wzrok. Nie wiem, co jest dalej. Tylko kruki to widzą, i wiedzą dokąd ta kręta nad przepaścią droga wiedzie wspinających się tu czasem samotnie pasterzy kóz ; zbłąkanych turystów. Po prawej stronie, wprost szczytu pędzi w dół skalista przepaść, kończąca się rozległą na wiele kilometrów plażą. Stąd widać wyraźnie głębokie wiry w oceanie, tuż przy brzegu, i widać, jak szalone wiatry niczym obłędne tańczące huragany nawiewają falami piach na piachu nie pozostawiając falom miejsca na odpływ. Two* : rzq zajadle poodcinane od siebie jeziorka, odbijające tyłko przez chwilę głęboki lazur nieba, żyjące krótko. j bo tylko do następnej fali I do następnego szalone­go osypiska piachu, który rozdziela tę topiel i tworzy J kolejne, błyszczące niczym lustra dzieła obłąkanego artysty. Jak okiem sięgnąć nie ma nikogo, żywej du- ■ szy. Czuję się tu i teraz jedyna na świecie i jest mi i z tym dobrze. Pod ciemnym od szafiru niebem, po- ! ¿ród nieokreślonej woni soli i smoły, na końcu świa- i ta odczuwam jedność ze sobą samą jak chyba nigdy ; wcześniej. Dziwną harmonię z krążącymi nad głową , ptakami, znoszącymi cierpliwie mój widok i moją tu | obecność. Powoli zaprzyjaźniam się z tym, co roz- i tacza się przed moimi oczami. Akceptuję bezkres.

I bezsilność ciała. Upał. oślepiającą jaskrawość słoń- | ca, jednostajny dźwięk, jaki wydobywa się z gardeł ! kruków i idący jakby sprzed wieków hipnotyczny za- i śpiew wiatru smagającego bezlitośnie skały. Wiem. że widziałeś to samo, mogłam więc mieć pewność, że I czas nie ma żadnego znaczenia i że pewnie niewiele i się tu zmieni za sto. czy za tysiąc lat. pozostanie i tak i tym. czym jest w tej chwili. Bo właśnie ta chwila jest je- | dyna i niezmienna. I jako taka pozostanie na zawsze. Choćby tylko w mojej pamięci. I zawsze będzie tam na | mnie czekać.

Pamięć istnieje niezależnie od nas. Z naszą wolą nie ma nic wspólnego. Jest zaborcza i nie dzieli się z nikim zdobyczą. Rozrasta się jak nie przycinana zieleń, jak nie plewiony, zaniedbany ogród, porasta | w końcu chaszczami i zamienia w dziką, nleokiełzna- ną dżunglę, pełną niebezpiecznych zasadzek. Stąd I te pułapki myślowe. Nie sposób od nich uciec. Prze­dostają się do ciebie nie wiadomo skąd. panoszą się. władają twoją wyobraźnią, twoim samopoczuciem, na­rzucają humor i punkt widzenia. No więc idę tak dobrze mi znajomą drogą, bo jestem nagle o wiele mil stąd, tak wiele lat wstecz, i wszystko dzieje się jednocze­śnie. Twarze ludzi nakładają się na siebie w świetlisty kolaż. Zamazują. Zostają tylko kolory, barwne plamy, jakby słońce tańczyło na starych fotografiach gubiąc ostrość konturów. Muszę się wysilić, żeby sobie przy­pomnieć dawno znajome rysy. Dziwne, że kiedyś sta­nowiły dla mnie wyraźnie wymierny świat. Pełen czasu i rzeczywistości nie abstrakcyjnej, ale jak najbardziej często dotkliwie namacalnej. Wszystko to ulotne teraz jak widma. Fantomy przefruwają przeze mnie I muszę wysilić wyobraźnię, żeby rozpoznać co przedstawiają, jakich ludzi, jakie zdarzenia. I jakie emocje od dawna nieprawdziwe I zwietrzałe, a teraz ożywiane siłą woli I wiary, że można je na nowo przywołać i ożywić, by znów istniały. Jestem teraz daleko od Fuerteventury, daleko od kruków. Droga do mojego domu jest Inna niż I ta na Fuerteventurze, ta, którą wspięłam się na szczyt Qóry tej wulkanicznej wyspy. Droga, którą teraz kroczę I wstecz, jest kamienna I wyboista. Prowadzi wzdłuż

lasu. jakim obrośnięty jest mały staw Złoty Staw. te tak go nazywaliśmy. Widzę dobrze. Nadciąga własny koniec lata. upału nie odczuwa się już aż tak bardzo. Drzewa powoli przybierają dostojny odoeń przejrzałej zieleni, niektóre z nich połyskuj juz złoto i czerwono, ale bardzo jeszcze nieśmiało. Nieliczne poletka zool dawno zżęto, czasem jakieś snopki czekają jaszcze Ina wywózkę. Łąki pokładają się od nazbyt pzez lato wybujałych traw, domagają się gwałtownie pilnego ko­szenia. Gdzieś porykuje nie wydojona krowa, po którą ktoś się spóźnia, więc dopomina się. żeby ją zagnać Ido obory, niecierpliwie macha ogonem i kołysze peł­nymi wymionami. I widzę was tam kolejno, a jedno­cześnie - równocześnie. Dziwne, że w tym wszystkim nie ma chaosu. Przechodzenie z czasu do czasu jest czymś tak niesłychanie oczywistym. Nie ma żadnej chronologii, wszystko dzieje się naraz, podporządko­wane sobie tytko znanym prawom. Tama ludzie trwa­ją we mnie żydem zmyślonym, to znaczy poniekąd wymyślonym przeze mnie. ale i tamtym prawdziwym, które istniało faktycznie, i oba te stany nie wykluczają się nawzajem, a wręcz uzupełniają. Jakby teraz, po latach wszystko stało się zrozumiałe i jasne, pozbe* wionę tajemnicy i większego znaczenia. Skupiam się. aby przywołać minione dni w pierwotnym kształcie, jak je zapamiętałam. Wystarczy trochę wysiłku i bar­wy szybko ulegają nasyceniu, a z mroku pamięci wy­dobywają się coraz to nowe szczegóły, twarze stają się coraz bardziej wyraziste, zaś dramaturgia zdarzeń płynna. Droga, którą kroczę, prowadzi jak dawniej do mojego domu, i jest to dom istniejący tak realnie, jak­bym naprawdę teraz do niego wchodziła.

A więc połowa sierpnia, pięć lat wstecz. Ogród t ganek. Płot z ciemnych, drewnianych sztachet. Za nimi malwy. One wytyczały granice mojego świata tu­taj. Poza nimi zawsze byłam outsiderem. To się nie zmieniło nigdy. Tak pozostało do dziś. Mimo to. ilekroć wracam do domu, czuję się jak zbieg, którego złapa­no i na powrót wsadzono do klatki. Choć nigdzie nie czułam się tak bardzo u siebie jak tu. na tym małym skrawku ogrodu, pomiędzy kwitnącymi małwami. To było jak bicie serca. Mojego serca. Tu zawsze je sły­szałam. Wiedziałam, że to |a. że to moje serce. Ze na­leży tytko do mnie. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że serce można wydrzeć i połamać w każdym miejscu Nawet tam. gdzie czujesz się najbardziej bezpiecznie. Krok po kroku wydobywam z mroków pamięci i po- I woli rozpoznaję każde drzewo. Każdy wyrośnięty już krzew, żyjący teraz własnym, niezależnym życiem. Znam każdą dziuplę i wiem, gdzie jeslenlą spomię­dzy bezlitośnie bezlistnych gałęzi wyłonią się czarne opustoszałe gniazda. Ileż razy obserwowałam kołu­jące majestatycznie pod niebem jaskółki. Wyciąga­łam do nich ręce. odpowiadały głośnym ćwłerkotem. i miałam niezachwianą pewność, że ich dźwięki, które j pędziły poprzez przestworza, przez dziwnie znleru- j chomiałe powietrze kierują się właśnie do mnie. I te | żadna chwila, nie z mojego życia, nie przepłynie mi przez palce. A teraz ta cisza, którą dobrze znam i któ­ra przedtem chłodna i kojąca, stała się nagle duszna i lepka. Ogarnia mnie lęk. I na nic odizucame go ni­czym zbędnego balastu. Wypływa z najgłębszych zakamarków duszy i zostaje. Jest. Realny, jak furtka

proza

owinięta ciasno pnączami róż. jak drzwi ocienione doj­rzałą ¡ul wnnorosłą, czerwony spadzisty dach 2 gon- tem i duży komin, który Kiedyś dymił a teraz osmolony przypomina smętnie o minionych czasach. Powietrze jest idealnie czyste, zatyka płuca az trudno oddychać Drzwi me są zamknięte na klucz ustępują pod do* tknięciem ręką klamki. Dziwnie głucho brzmią moje kroki, gdy tak idę niepewnie poprzez wąski przedpo­kój. Dom wydaje się teraz taki mały. ciasny 1 ciemny K»edys był prawie warownią. Dziecięce oczy zawsze wydobywają z przedmiotów nieistniejące walory, przy-!- dają im blasku 1 egzotycznego piękna. Potem z łatami stopniowo wszystko szarzeje, powraca do właściwych wymiarów wtłacza w ramy zwyczajności, maleje i po-! wszedmeje Zycie składa się z powrotów Powroty sa nieubłaganą konfrontacją rzeczywistości ze światem dzieciństwa. Działają jak gilotyna, odcinając bezli­tośnie to co wyobrażone, pozbawiają nas złudzeń.

W ten sposób kończą się wszystkie bajki.

W przedpokoju panował cień 1 wilgotny chłód, jak­by nie palono tu od dawna, żadnych zapachów do­biegających z zamarłej kuchni oprócz tizolu i nieprzy­jemnej stęchlizny starzyzny. To nie było tak znowu dawno, najwyżej dwa. trzy tygodnie temu. Pamiętam więc dobrze, jaki wysiłek, wręcz wyzwanie stanowi­ło dla mnie wejście do sypiaini matki. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się zdecydowac: chcę tam wejść czy me. Poruszyłam lekko klamką u drzwi prowadzą­cych do jej pokoju 1 wiedziałam, tak prawie widziałam . oczy mamy utkwione w tym przerwanym w półgeście. w tym półobrocie wykonanym przez klamkę, a raczej przez moją ostrożną, niezdecydowaną dłoń. Jeszcze ' się mogłam wycofać, odejść, uciec stamtąd. Ale wie­działam też. ze nigdzie stąd me ucieknę, choćbym wyjechała na kraniec świata. Choćbym weszła na naj­wyższy szczyt Fuerteventury. Ta stara kobieta zawsze będzie na mnie czekać, l dopadnie mnie w każdym punkcie Ziemi. Teraz, 1 za Bóg wie ile lat Bo czekanie na powrót nigdy się nie kończy, i sam powrót też ni­czego me kończy, dlatego nie ma żadnego znaczenia.

Jak znaczenia nie ma to. wejdę tam do mej czy nie.

W pokoju paliło się małe światło. Pielęgniarka podnio­sła się dyskretnie na mój widok, odkładając czytaną książkę.

-              Jestem córką - wyjaśniłam. - Czy mogłabym zo­stać z nią sama ?

-              Oczywiście - pielęgniarka skłoniła lekko głową 1 wyszła bezszelestnie z pokoju.

-              Mamo ? - zapytałam cicho.

Mama otworzyła oczy. jakby wcale nie drzemała

przed chwilą. Usiadłam przy niej na łóżku, dotknęłam lekko jej dłom. Jej palce odnalazły moje i uścisnęły się.

-              Cieszę się. że przyjechałaś. Weronko - powie­działa to. czy mi się przesłyszało ?

W jej szeroko otwartych oczach błyskały iskier­ki radości. Uniosłam poduszki i podparłam jej plecy.

Siwe gładko zaczesane włosy rozsunęły się 1 opadły jej na ramiona. Zrobiła się dziwnie mała. Ze swoją wąską twarzą dziecka, okoloną obłokiem niezidentyfi­kowanego zapachu. Blade, delikatne wargi rozciągnął zabłąkany uśmiech. Nie umierała przecież. Pozwoliła się tylko żywcem zamknąć w dusznym pokoju. Czeka­

jąc na koniec, który nie zamierzał nadejść. Podeszłam do okna. odsunęłam ciężkie zasłony, uchyliłam luft 1 do pokoju wpadło jaskrawe, pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Ciepły, żywiczny kurz drgał w jasnych smugach, które pobiegły wzdłuż pokoju. Złote plamy jak plastry miodu przysiadły na kołdrze. Zrobiło się wesoło i nostalgicznie jednocześnie. Zza szyb dobiegały jakieś wołania, soczyste dźwięki przy­pominające odległy gwar, świat zewnętrzny wdarł się bezpardonowo do środka i rozpanoszył na środku Jpokoju Czyste powietrze rezonowało. Każdy dźwięk I był wyraźnie oddzielony od innych. Niezaburzony nie zaburzał naszego milczenia. Nie protestowała. Na jej wargach wciąż błąkał się ten sam uśmiech. Nie oznaczający niczego. Jakby mimowolny, fizjologiczny. Tylko palące się wciąż iskry w jej oczach świadczyły

o              niemym przyzwoleniu na moją w jej oczach samo­wolę.

- Nic się tu nie zmieniło - zauważyłam. Z rado­ścią. czy przykrością? Sama nie wiem. nie mogłam się zdecydować.

Znów podeszłam do niej. i znowu podała mi rękę. fll Dłoń miała zimną i wilgotną. Na skórze majaczyły już brązowe starcze plamy. To naprawdę moja matka? Naprawdę minęło tylko pięć lat ? A może aż pięć? Może dla jednych czas płynie inaczej niż dla innych. Może dla matek każdy rok bez dziecka to wieczność?

Nie wiem. Nie mam dziecka. Nigdy nie miałam.

-              Za to ty się zmieniłaś — znów oddała mi lekki uścisk palcami. - Masz takie... suche oczy.

-              To cię dziwi ? - wstałam nerwowo. - Nie powin­nam tu przyjeżdżać. To bez sensu.

-              Nie wierzę ci - doleciało do mnie znajomym szeptem. Nie musiała szeptać. Miała dość sił, aby mówić normalnie. Nie była chora.

Podparłam ją. Usiadła i spuściła wolno z łóżka bose nogi. Narzuciła na plecy szlafrok, wsunęła stopy w stojące obok pantofle i oparta na moich ramionach ruszyła w kierunku okna. Stanęła przy nim nierucho­mo, jakby zapatrzona. Otworzyłam szerzej okiennice.

Po południowo- sierpniowe słoneczne złoto rozlało się już połyskliwie na wszystkie strony. Niebo zdawało się płynąć wzdłuż stawu. Górą lekko zamglone, jakby ziemia oddawała w pokorze ciepło całego dnia. Odu­rzająco mi znany widok. Był zachwycający w swojej prostocie i codziennym powielaniu samego siebie w nieskończoność. Przez dłuższą chwilę nie wypo­wiedziała ani słowa, jakby porażona jego pięknem. Pejzaż trwał w swoim corocznie powtarzanym uporze dorównania sobie samemu sprzed roku. Był czysty jak skończony obraz. Idealne co do każdego szczegółu dzieło sztuki. Landszaft najwyższego formatu. Nieru­chome, zastygłe w swoim kształcie piękno. Czułam, jak ogarnia mnie przeraźliwa tęsknota za tym co bez­powrotnie minęło. Usłyszałam lekkie westchnienie.

Jej pierś pod flanelową koszulą poruszyła się nieco.

Ją też ogarnęło wzruszenie. Drżała mocniej ode mnie. Obejmowałam jej szczupłe ramiona i miałam ochotę jak kiedyś, kiedy byłam dzieckiem, popłakać sobie, tak po prostu, tuląc załzawioną twarz do jej rękawa.

-              Tak dawno cię nie było - powiedziała wreszcie głośno, naprawdę to usłyszałam.

Tak, nie było mnie tu pięć lat i nawet nie zauwa­żyłam, że to długo. Pięć lat... Chciała, żebym mia-

ta wyrzuty sumienia? Wykonałam jakiś niezręczny, odpychający gest. wtedy pochwyciła mnie za ramię nagła silny mi palcami i za zdumieniem stwierdziłam, te ich ucisk jest bardzo bolesny Byłam w potrza­sku Jednocześnie czułam. Ze gdzieś w głębi serca ona ma rację. Moja ucieczka nic nie dała i me da Bo wszystko musi zostać pofłczone i rozliczone teraz czy Kiedykolwiek. Czas nie ma tu nic do rzeczy. Może je- stem wreszcie na to gotowa, skoro tu przyjechałam I nie boli. W każdym razie już nie tak. Mozę muszę sama przed sobą raz jeszcze opowiedzieć tę historie, aby spróbować wydobyć z mroków pamięci wszystkie szczegóły Żeby zastanowić się. co przeoczyłam. Po- ! chyliła się dziwnie szybko. Wzięła telefon, lezący na stojącym obok okna stoliku. Wykręciła numer Podała mi słuchawkę.

- Czego chcesz ode mnie? — prawie Krzyknęłam Chciałam odepchnąć słuchawkę, ale wzrok mojej matki prawie przykuł mnie do niej.

Słuchawka przy moim uchu. Głos w telefonie był głosem mojej siostry. Głosem, którego od lat nie chciałam słyszeć. I nie chciałam już nigdy więcej usły­szeć. Poruszył we mnie jakąś strunę. Zawibrowała i odezwało się we mnie coś niejasnego z przeszłości, coś czego zupełnie nie mogłam zrozumieć. JaKieś obrazy zaczęły się wyłaniać, dawno pogrzebane i za­pomniane. a teraz ożywione siłą jej głosu. Byłam taK poruszona, jakbym oglądała niemy film ze sobą w roli głównej. Nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. I we mnie też zapanowała dziwna cisza. Jakby chaos. Który przed chwilą mnie opanował, który mną tak niespodziewa­nie zawładnął, nagle spłonął w ogniu tej jednej chwili. Bez słowa odłożyłam słuchawkę na widełki. Wzięłam telefon z jej rąk i prawie rzuciłam na stolik. Mama po­kręciła gwałtownie głową na tej swojej cienkiej szyi.

-              Tak nie można - znów wyszeptała. - Tak się nie godzi.

-              Ty chyba nie wiesz co mówisz I - zaoponowałam bez sił.

Ręce jej drżały, nie potrafiła opanować tego drże­nia. ale wyjęła z kieszeni szlafroka nie zapieczętowa­ną kopertę i podała mi. Jak to się stało, że nie zro­zumiałam. co się dzieje, nie wyprzedziłam jej myśli o krok... Zaskoczyła mnie. Złoty Staw, siostra, koper­ta. tysiące wirujących oka mgnień...

-              Co to jest ? Nie chcę żadnych pieniędzy. Nie przekupisz mnie.

-              Nie zamierzam - potwierdziła. - Zajrzyj do środ­ka.

W kopercie była faktura wykupionego pobytu na Fuerteventurze. Zagryzłam wargi. Spojrzałam w okno, aby uciec od jej wzroku zawieszonego na mojej twa- rzy.

-              Pojedziesz ? - zapytała nagląco. - Obiecaj. Ze tam pojedziesz.

Na jej twarzy pojawiły się grube krople potu.

-              Mówiłam, że to bez sensu - chciałam oddać jej kopertę, ale powstrzymała mnie.

Stałam wciąż przy oknie. Po szybie chodziła duża mucha. W górę i w dół. W górę i w dół. Bzycząc roz­juszona. A może oszalała. Było w tym jakieś szaleń­stwo. Choć nie do końca zdawałam sobie sprawę, na

czym polega Jeszcze Ohwrta a ja tez oszaieg C/o łam mdłości Oparłam czoło o framugę Muchę ni* od­leciała Patrzyłam przed stetne bolało mm ws/ysfco to. co widziałam Tan pokój widok za oknem matka jakaś »kurczona obok Słonce wtaAnw nurzało ut w czerwieni Było w tym umesieme i groza zarazem Dlaczego dlaczego tam mme wysytasz? Dlaczego znowu mam tam jechać 9 Gałęzie jarzftony poruszo­ne niespodziewanym powiewem wiatru wpad7 na chwilę do pokoju, zajrzały i wycofały mą pospiesznie Patrzyłam waąz przed siebie, zapatrzona w putsufa ce ogniem kolory zachodu usiłując zrozumieć inten­cje losu. który dziwnym zrządzaniem wyaytał mme znów do lego piekła a może raju Raju utraconego na zawsze Po co? Dlaczego71 nagła dotarto do mn*

, w przebłysku olśnienia ta jeśli tam me pojadę, je­śli me zmierzę się wreszcie sama za sobą. zostanę , w swoim piekle Na zawsze

W ten sposób wysłała mme tu. po rachunek su­mienia. Mozę po bilans strat • zysków kstę błędów : czy coś w tym rodzaju Nieważne Siedzę teraz na szczycie wulkanicznej góry i widzę jak nadciąga mgła < od oceanu Czarne, czy raczej sine opary o posturze tajfunu. Szły tak szybko, te za moment straciłam z oczu kruki Pociemniało, mokra płachta oblepiła mme zimnyrm mackami. Wzdrygnęłam s«e Przygotowana na burzę wytężałam wzrok starając się me zgubić kierunku powrotu. Stedzę zwrócona twarzą w tfronę . z której przyszłam, notując w pamtęo liczbę kroko* potrzebnych do odnalezienia toezta Ne czuje s*e jednak zagubiona. Odczuwam nawet coś jakby łaskę losu. Tyle w tym zapatrzeniu uniesienia i niespokojnej radości, jakiegoś oczekiwania. Równie irracjonalnego bo co niby mogło spełnić s*ę tu. na tym pustkowiu, jak i rzeczywistego, bo dogłębnie odczuwanego każda komórką mojego dała Jeszcze nigdy moje istnień« me stanowiło tak bardzo części czegoś nieporów­nywalnie większego, tak wielkiego, ze graniczyło z olśnieniem czy ekstazą. Ogarnął mnie niezwykły a jednak tak prosto zwyczajny 6pokoj Os^gnęłamjuź szczyt Teraz czekała mnie droga w dół Ku temu co stanowi sedno mme same), i co sprawia ze uoeczka me ma żadnego sensu, bo jak można uoec od siebie7 I to nie jest metafora Czy o to a chodziło, mamo7 Chmury równie szybko znikły, jak s* pojawiły Do­słownie wyparowały od upału, resztki rozgonił wiatr. Kruki znów pojawiły się na Se turkusu nieba miałam wrażenie, że ani na chwilę me straciły mme z oczu Twoja samotna wyprawa tutaj musiała być rówme owocna TeZ patrzyłeś w oczy krukom. Chnstoame i roztrząsałeś wszystkie za i przeow. Ale kiedy wsze­dłeś na ten szczyt wiedziałeś znacznie więcej mz ja. Byłeś bogatszy o wiedzę, z którą n mną n* podzieliłeś. Pozostawiłeś mme na dole na plaży w nieświadomości tego co s»ę wcześniej wydarzyło I to nas rozdzieliło. Choć w sferze realnej musiaies widzieć wtedy to. co ja teraz Czyłi majaczącą w odda­li latarnię morską, nasz punkt orientacyjny, której co- wieczorne światło okrążające ją dookoła przywołuje i przyciąga jak magnes z oddali wszystkie spocenia ku sobie. Oprócz ptaków Bo na całej wyspie am na plaży, nigdzie me spotkałam żadnych ptaków oprócz tej czarnej jak smoła pary wielkich kruków tutaj No

proza

może z wyjątkiem tych małych rozwrzeszcz y . zielonopiórych papug w naszej rajskiej oa •_ poza tym, żadnych mew. Co było dziwne i "lepokoją ce. Przytrzymując rękę nad czołem obserwuję 9 naszą plażę. Tę z drugiej strony urwiska. Wyglą teraz jak złota kolia. Ożywiona szmaragdami dawy lowych palm, wyżej wysadzana purpurą i bie ą i posadowionymi między nimi bungalowami tonący w powodzi ognia bugenwilli. Pierwszy raz od tej pory mogę spoglądać na ten nieziemski obrazę spokojnie. Nie powoduje już nagłego przypływu krwi, szarpiącego tętna prawie rozrywającego naczynia krwionośne. Może dlatego, że z takiej góry, z takiego oddalenia. Odległość zawsze narzuca dystans. Pod­daje możliwość chłodnej oceny. A wszechpanujące tu złociste światło ciągłego lata ujmuje przeszłości zbyt­niego znaczenia, przydając werniksu teraźniejszości. Za chwilę będę musiała stąd odejść. Wrócić ścieżką do majaczącego w oddali bungalowu, tak jak ty stąd wróciłeś, zamyślony i niespokojny, obcy. Odchodzimy i wracamy, bo odejścia i-powroty są wpisane w kon­strukcję świata. A z logiką zdarzeń nie ma co walczyć, i tak zdarzy się to, co ma się wydarzyć. I nie ma w tym nic z determinizmu. Co najwyżej z uznaniem wyższej konieczności za fakt niezaprzeczalny. Wolność jest zrozumieniem konieczności, jak już ktoś zauważył.

Nie usiłuję uciec od chaosu myśli. Pozwalam im przypływać i odpływać swobodnie. Nie narzucam pa­mięci chronologii ani wierności faktom. Chcę przeko­nać się, co zostało z mojego życia we mnie, co prze­trwało w stanie nienaruszonym, a co przekształciło się dawno w kształt amorficzny, daleki od możliwości bez­błędnego r...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin