Na imie jej bylo Lily.pdf

(1009 KB) Pobierz
© 2020 Espadon Publishing Sp. z o.o.
Skład i łamanie: Espadon Publishing Sp. z o.o.
Projekt okładki: Jan Szafaryn
ISBN 978-83-60786-21-5
Wydawnictwo Espadon Publishing Sp. z o.o.
Warszawa
Wszelkie prawa zastrzeżone
Kup książkę
Bohdan Tymieniecki
Na imię jej
było Lily
E S PA D O N P U B L I S H I N G
WA R S ZAWA 
2020
Kup książkę
Kup książkę
TAK WYPADAŁO Z TRADYCJI
Szwadron nasz wracał z dalekiego podjazdu, idąc pełnym kłusem w stronę dochodzących
do nas odgłosów walki. Godzina była  wczesna, dzień bezwietrzny i  słoneczny, piękny
dzień naszej jesieni, pól pełnych słońca i zapachu kwitnących poplonów. Pogoda zapowia-
dała jak zwykle wściekłe ataki nieprzyjacielskich samolotów na nasze kolumny.
W takt końskich kroków trzęsły się przewieszone przez plecy karabinki i głucho dudni-
ły opony jadących za nami taczanek z cekaemami. Z rzadka padały słowa urywanej rozmo-
wy:
– Daj papierosa.
– Czy Janek się z tego wyliże?
– Ale on ma szczęście!
– Widziałeś?
Trochę bliżej i dłuższa seria nieprzyjacielskiego kaemu przerwała rozmowę, konie wycią-
gnęły krok, padła komenda. Przed nami już wieś. Wpadamy na drogę ocienioną topolami
i idącą w jary, rzeczka, most i skrzyżowanie dwóch takich typowo polskich dróg, szerokich
i piaszczystych, pełnych najrozmaitszych niespodzianek o każdej porze roku.
Na skrzyżowaniu samochód i kilku oficerów.
– To pułkownik Płonka, widzisz? A ten drugi to pewnie Kopeć!
Szwadron zjechał w cień drzew. Krótka rozmowa, poparta szybką gestykulacją naszego
rotmistrza: – Galopem za mną... marsz!
I  walimy całym pędem przez wioskę robiącą wrażenie wymarłej. Co chwila zabłąkana
kula gwiżdże przeciągle gdzieś w górze. Skręcamy w prawo, dróżka za wąska, wywraca się
taczanka – chwila zamieszania i znowu w cwał. Gubię zaczętego przed chwilą papierosa.
Łączka, kępa olszyn, rów.
– Stój!
Przed nami małe wzniesienie, zasłaniające przedpole.
– Z koni! Przygotowanie do walki pieszej!
– Pręęędzej!
Chwila kłótni, bo nikt nie chce zostać koniowodnym. Przedwczoraj było nas dużo wię-
cej, dzisiaj musimy zostawić jednego na siedem koni – niech się martwią.
Biorę kbk od koniowoda, dziesięć naboi.
– Wystarczy!
Wychodzimy do natarcia. Mam pluton kierunkowy, lewy prowadzi rotmistrz Petrulewicz,
prawy – podporucznik, którego nazwiska już dziś nie pamiętam, wołamy na niego Pieter;
ma małą blond bródkę i zdecydowane oczy. Tyralierka – i na wzgórze. Przed nami... rów-
nina.
Szachownica chłopskich poletek, zagon ziemniaków, jakaś wyschnięta podorywka, pól-
ko złotego w słońcu łubinu. W dali paląca się wieś, dystans – 600 metrów. Idziemy wolno
naprzód. O  kilkadziesiąt  kroków mijamy ukryty w  ziemniakach ckm. To szwoleżerowie.
Leżą w bruzdach i strzelają do czegoś, czego my jeszcze nie widzimy.
Karabin maszynowy pruje krótkimi seriami, pryskają łuski, z chłodnicy wolno unosi się
para. Kilka wesołych słów i reszta zostaje w gardle. Twarzą do słońca, z zaciśniętymi kur-
czowo pięściami, z odrzuconymi nogami, leży zabity – nasz. Krew sączy się spod hełmu
– dostał w sam łeb!
Do wioski jeszcze z  trzysta metrów. Mała  łączka i  takie trzy czy cztery chałupy luzem
w polu. Słońce gra na szybie pierwszej z nich, jakby złudzenie ognia.
Trrrtatatat... trrrtatatat... trrr...
Zagotowała się ziemia: przed nami – obok – z tyłu! Z wyschniętej roli obłoczki kurzu.
5
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin