Na przeleczy.pdf

(616 KB) Pobierz
Stanisław Witkiewicz
Na przełęczy
Wersja Demonstracyjna
Wydawnictwo Psychoskok
Konin 2017
Kup książkę
Stanisław Witkiewicz
„Na przełęczy”
Copyright © by Stanisław Witkiewicz, 1891
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Kamil Skitek
Projekt okładki: Kamil Skitek
Zdjęcie okładki: ©Public Domain
Druk: Wł. L. Anczyc i Sp.
Wydawnictwo: Gebethner i Wolff,
Warszawa, 1891
ISBN: 978-83-8119-124-1
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/
http://wydawnictwo.psychoskok.pl/
e-mail:wydawnictwo@psychoskok.pl
Kup książkę
I.
 Był
upał. Słońce popołudniowe topiło się w białym blasku, zalewając pożogą
promieni drżących, srebrno-szarych, połamane dachy i strzeliste szczyty wież,
których cienie roztaczały się po ścianach domów, kładły się długiemi plamami po
obszarach placów lub sięgały w głąb wązkich ulic.
 W
pustym rynku drzemało parę dorożkarskich koni i z rzadka przemykał się
jasny parasol, z pod którego wyzierały nogi, lub spódnice i wlokąca się za niemi
plamka cienia.
 Na
linii A — B, po której zwykle przechadza się, zezując „pod Barany“, opinia
publiczna Krakowa, dziś przesuwały się za słońcem tylko cienie latarni gazowych.
 Nie
było widać ani ładnych lub pięknie ubranych kobiet; ani cienkonogich
lejtantów piechoty, obciągających wązkie kurtki, ani ułańskich poruczników
kokietujących złotym ogonkiem swoich dołmanów.
 Przed rozpalonem do wściekłości słońcem uciekli przyszli ministrowie i aspiranci
do prezydyalnego fotelu, politycy wszelkich stronnictw... i członkowie
niezliczonych komisyj, podkomisyj, komitetów i „ankiet”. Cała ta „stolica bez
mieszkańców”, która na tym wązkim skrawku asfaltu daje sobie rendez-vous
i warczy wszystkiemi przeciwieństwami ambicyi, — cała ta stolica dyszała teraz
pod okurzonemi kasztanami plantacyj, kryła się po kawiarniach, we wnętrzu tych
ciemnych i ponurych domów, lub po tych „ubikacyach”, które tu w Krakowie
nazywają pałacami.
 Rzadcy
przechodnie, byli to przejezdni kręcący się około bud wekslarskich,
kupujący na wagę złota „reńskie”, lub stojący w miejscu z zadartemi głowami,
przysłaniający oczy przed blaskiem słońca i zdający się liczyć kamienie i cegły
w ścianach starych murów.
 Światło, to życie architektury.
 Poczerniała cegła, inkrustowana blokami szarego piaskowca, poobijane gzemsy,
połamane dachówki, pozieleniała miedź dachów, oblizane przez wiekowe deszcze
ornamenta, dziury po rusztowaniach, — cała ta malownicza łatanina ścian
upstrzonych czarnemi otworami okien, białemi plamami wapna, szarzejącemi się
Kup książkę
kamieniami grobowców napół zatartych, figur poobtłukanych, maszkaronów
przedrzeźniających się, — cała ta różnorodność stylów potrącających się obok
siebie, pod skwarnemi promieniami słońca, żyła, drżała, mieniła się mnóstwem
barw nikłych, przeciwstawnością silnych świateł i cieniów, i zdawała się chlubić
zmarszczkami i rysami, w których wypisały się jej dzieje.
 Wieże
Maryackie, owiane opalową mgłą światła, wznosiły się lekko na tle
szarego nieba, na którem migotała pozłota ich koron.
 Długie, błękitnawe cienie ciągnęły się od stóp ich, ześlizgiwały się po ścianach
domu „pod Murzynami”, czepiały się jego gzemsów, nakrywały dachy i ginęły
w ulicy Floryańskiej.
 W górze, około murów, stado kawek uganiało się za jastrzębiem. Z wrzaskiem
pełnym niepokoju, wzbijały się czarną chmurką mżących się skrzydeł, wśród
których jak błyskawica śmigały jasne skrzydła drapieżcy.
 Wieża
ta żyje. Patrzy czarnemi okienkami na stare miasto, i kiedy niekiedy
dźwiękiem hejnałów mówi: „Jestem i czuwam”.
* * *
 Człowiek
zaprzątnięty jedną myślą, pochłonięty przez jedno uczucie, doznaje
tylko ciasnych i bardzo względnych wrażeń od rzeczy i zjawisk, i nie jest w stanie
nawet w przybliżeniu ocenić ich rzeczywistej wartości.
 Kiedym,
przed kilkunastu laty, był po raz pierwszy w Krakowie, wracałem
z dalekiego Wschodu aż do ujść[1]
 Mało mnie wtedy obchodziły rachunki z przeszłością — zbrodnie i cnoty leżące
pod wiekowym kamieniem grobu, — to wszystko, co było, i to, co z tej przeszłości
zostało w kamienej ruinie. Nie dbałem też o tej ruiny malowniczość i piękno...
 Przedewszystkiem chciałem wiedzieć, czy żyją i jak żyją ludzie dzisiejsi?
 Właśnie
sejm przeszedł do porządku dziennego nad wnioskiem posła
Chrzanowskiego o oświacie ludowej, — do porządku, na którym sprawa propinacyi
i dzikiego ptactwa.
Bądź jak sejm czteroletni, — rzekł poseł Chrzanowski
Do sejmu, przedstawiając o oświacie wnioski.
Więc sejm, aby wypełnić co mówca doń prawił,
Jak czteroletni chłopczyk ptaszkami się bawił, —
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin