Lizzie Lynn Lee - My boss is a Lion (całość).pdf

(444 KB) Pobierz
~1~
Tłumaczenie: malwa-larwa
~2~
Rose Meyers, samotna matka dwójki dzieci, potyka się o nieprzytomnego mężczyznę, gdy
wraca do domu z rozmowy o pracę kelnerki. Dzwoni po pomoc i towarzyszy nieznajomemu
do szpitala. Kiedy ten się budzi, jest pod wrażeniem sposobu, w jaki Rose poradziła sobie z
nagłą sytuacją i oferuje jej pracę w jego firmie detektywistycznej.
Joseph Stanford jest prywatnym detektywem z tajemnicą. Jest byłym
żołnierzem
z tajnej
jednostki, którego DNA zostało połączone z lwi, sprawiając,
że
teraz może zmieniać się w
bestię. Projekt został zamknięty, gdy jeden z uczestników zdziczał i zabił połowę personelu i
naukowców. Teraz Joe i jemu podobni muszą się ukrywać.
Rose nie potrzebowała wiele czasu,
żeby
zakochać się w swoim nowym szefie i zacząć się o
niego martwić; wraca do biura poobijany i posiniaczony i zachowuje się, jakby nic się nie
stało. W końcu decyduje się go
śledzić, żeby
dowiedzieć się, co robi, i dowiaduje się
znacznie więcej niżby chciała…
Joe zastanawia się co też w niego wstąpiło, gdy zatrudnił Rose. Może to nieodparte
przyciąganie, które poczuł do swojej kształtnej sekretarki, albo coś innego. Próbuje zachować
między nimi profesjonalny dystans, ale kiedy Rose odkrywa jego sekret, daje sobie z tym
spokój. Skoro para kajdanek nie może utrzymać jej w miejscu, to może jego lew to zrobi.
My boss is a Lion
Lizzie Lynn Lee
Tłumaczenie: malwa-larwa
Tłumaczenie: malwa-larwa
~3~
Rozdział 1
Akurat kiedy Rose wycofywała się z kawiarni, potknęła się o próg i chociaż próbowała
złapać równowagę, to zawiodła i wylądowała z głośnym pluskiem w kałuży czegoś, co, miała
nadzieję, było tylko wodą.
Niech to.
Spojrzała w górę widząc kierowniczkę kawiarni
obserwującą ją z głupim wyrazem twarzy.
Fantastycznie,
pomyślała, i tyle z rozmowy o pracę.
Jeśli nie mogę nawet chodzić bez przewracania się, to wątpię,
żeby
powierzyli mi tacę pełną
napojów i jedzenia.
Posłała kierowniczce zakłopotany uśmiech, gdy wstawała z chodnika, po czym
wzruszyła ramionami, odwróciła się i szybko ruszyła w dół ulicy, z policzkami płonącymi ze
wstydu. Zaczynała myśleć,
że
Cleveland było przeklęte, chociaż może jednak to tylko ona taka
była. Rose westchnęła i
żałośnie
spojrzała w dół na błoto pokrywające jej ciemnoszare obcasy.
Były ostatnią pamiątką po jej poprzednim
życiu,
w którym była specjalistką od
zaawansowanych technologii informatycznych w Dolinie Krzemowej. Teraz nie pozostało jej
nic, co przypominałoby jej dawne, pełne sukcesów
życie.
Okazało się,
że
to tylko wisienka na
torcie naprawdę paskudnego roku.
„Cholera.” Zaklęła pod nosem i przygryzła wargę,
żeby
powstrzymać łzy, które cisnęły
jej się do oczu od chwili wielkiego upadku. Ale Rose nie należała do płaczliwych osób, i mimo,
że
ostatnio całe jej
życie
diametralnie się zmieniło, nie miała zamiaru poddawać się złym
emocjom. Więc stała przez chwilę z zaciśniętymi oczami, wzięła długi, powolny, głęboki
wdech i próbowała przypomnieć sobie dlaczego w ogóle się tu znajdowała.
To nie była jej wina,
że
została wywalona z posady, która dawała jej władzę i poczucie
bezpieczeństwa. To była wina jego - jej zdradzającego, kłamliwego, złodziejskiego byłego
męża Brenta. Każdy powinien zauważyć,
że
wielkimi krokami zbliża się rozwód, pobrali się
zdecydowanie zbyt młodo… licealna miłość. Przeznaczenie. Ale kiedy zaczęli dorastać, stres
związany z rodzicielstwem i balansowaniem między karierą a domem sprawił,
że
oddalili się
od siebie.
Rose, zirytowana, potrząsnęła głową, kiedy ruszyła w stronę przystanku autobusowego,
przypominając sobie, jak wściekły był Brent, gdy jego mała
żona
odnosiła większe sukcesy
niż on. Nie mógł znieść tego,
że
zarabiała więcej pieniędzy,
że
otrzymywała nowe propozycje,
kiedy on utknął w jednym miejscu. Próbowała być dobrą
żoną,
zapewniając go,
że
nie ma nic
przeciwko temu,
że
jest głównym
żywicielem
rodziny, a jego wielka chwila w końcu i tak
nadejdzie. Próbowała go zachęcać i wspierać, umniejszała własne sukcesy,
żeby
mógł
zachować dumę, ale zwyczajnie nie znosił myśli o tym,
że
grał drugie skrzypce. Brent narzekał,
że
go niszczyła, przez co
źle
wyglądał w oczach znajomych. Rose kiwała w milczeniu głową,
ale coraz częściej to ona denerwowała się na niego.
Ich walki trwały latami i zakończyły się katastrofą. Dziękowała swojej szczęśliwej
gwieździe,
że
dostała wyłączne prawo opieki nad ich dwoma córeczkami.
Rose osunęła się na przystankową ławkę i przyjrzała ciemnym chmurom zbierającym
się na niebie.
Szlag.
„Proszę,
żeby
nie padało. Proszę,
żeby
nie padało.” Powtarzała po cichu.
I właśnie wtedy przetoczył się huk grzmotu, a z nieba spadł deszcz.
Tłumaczenie: malwa-larwa
~4~
„Cudownie.” Jęknęła Rose, wyciągając parasolkę z torebki. Otworzyła ją i trzymała
nad głową, przyglądając się dziurom w jezdni, które powoli wypełniały się wodą.
Wyciągnęła telefon i spojrzała na zablokowany ekran. Było na nim zdjęcie jej córek,
śmiejących
się i budujących zamek z piasku na plaży. Słońce, błękitne niebo, a dziewczynki
wyglądały na przeszczęśliwe. Rose chciała wskoczyć w zdjęcie i zamieszkać na nim, gdzie
była wieczna beztroska i raj. Ale zamiast tego schowała telefon z powrotem do torebki
i rozejrzała smutno po szarym i ponurym otoczeniu Cleveland w Ohio. Jej bogaci przyjaciele
w San Francisco błagali,
żeby
została z nimi i zatrzymała się w jednym z ich ogromnych
domów, aż znowu stanie na nogach. Straciła dom w trakcie rozwodu, wraz z prawie wszystkimi
oszczędnościami. Brent wydusił z niej tyle ile mógł, mszcząc się za to,
że
przez lata go
prześcigała,
że
zawsze była o krok przed nim.
W związku z tym, musiała podjąć trudną, ale konieczną decyzję: przenosi się do
Cleveland. Miasto było dość daleko od zatoki San Francisco, i Rose wiedziała,
że
dla całej ich
trójki będzie oznaczała całkowitą zmianę
życia.
Spakowały to, co im zostało, wskoczyły do samolotu i przeniosły się do jej
emerytowanych rodziców. Na szczęcie chętnie podzielili się swoim domem i byli zadowoleni,
że
mogą spędzać więcej czasu z wnuczkami. A Rose miała wystarczająco dużo oszczędności,
aby jakoś je utrzymać.
Ale czas uciekał. A pieniędzy było co raz mniej.
„Gdzie jest ten cholerny autobus?” Zastanawiała się na głos, patrząc to w górę to w dół
ulicy,
Zdenerwowana, sprawdziła godzinę w telefonie. Była już czwarta po południu. Deszcz
wzmógł się nieco, a Rose zmęczyła się czekaniem. Nie zniesie tego dłużej. Poza tym,
energiczny spacer w deszczu może pomoże nieco rozjaśnić jej w głowie. A przynajmniej
pomoże jej pozbyć się choćby części tej negatywnej energii.
Po przejściu kilku bloków, minął ją autobus, jadący na przystanek, który właśnie
opuściła, ochlapując przy tym jej nogi. Odwróciła się z otwartymi ustami, nie mogąc uwierzyć
w pecha, który ją ostatnio prześladował.
„Poważnie?” Krzyknęła, machając ręką. Ale, oczywiście, autobus się nie zatrzymał,
więc Rose stała tak na chodniku, przemoczona od kolan w dół. Jęknęła ze złości i wściekła
ruszyła dalej.
Ale nagle, jej złość została wyparta przez coś dziwnego, co dojrzała kątem oka.
Zatrzymała się i mrużąc oczy popatrzyła na dziwną, dużą górę odzieży, wystającą zza
pojemnika na
śmieci
w pobliskiej uliczce. Serce Rose pędziło jak szalone, ale nie mogła się
powstrzymać,
żeby
nie podejść i nie zobaczyć co to takiego.
„Co do diabła?” Powiedziała do siebie, kiedy doszła na miejsce i przekonała się,
że
góra odzieży, to w rzeczywistości ludzkie ciało.
Mężczyzna.
Tłumaczenie: malwa-larwa
~5~
Którego ubranie było podarte na kawałeczki.
Którego twarz pokryta była krwią. Rose najpierw odskoczyła do tyłu, z przerażenia
zasłaniając dłonią usta. Co jeśli już nie
żył?
Trzęsąc głową, wyciągnęła telefon,
żeby
zdzwonić
pod 911, a mężczyzna jęknął.
Żył!
Nie zdążyła tego dokładnie pomyśleć, a już klęczała przy nim i szukała pulsu.
Przyłożyła dwa palce do jego nadgarstka, zamknęła oczy i liczyła. Jeden – dwa. Jeden – dwa.
Był, ale przeraźliwie słaby.
W pewnej chwili, dłoń mężczyzny złapała ją za nadgarstek, na co zapłakała próbując
się wyrwać. Ale jego uścisk był zbyt mocny, pełen desperacji, a on nie chciał puścić. Jego usta
się otworzyły, gdy próbował coś powiedzieć, ale nic się z nich nie wydobyło. Był za słaby.
Zastanawiała się co mu się przydarzyło, kto zostawił go w tak paskudnym stanie, samego
i nieprzytomnego. Rose poczuła do niego nieco sympatii.
Ale nie mogła odwrócić się od niego, nawet gdyby puścił jej dłoń. Nie teraz. Musiała
go ratować. Upuściła parasolkę, wyciągnęła telefon i zadzwoniła pod 911
1
.
„Słucham, tu operator 911. O co chodzi?” Zapytał głos po drugiej stronie.
Rose była tak niepewna całej tej sytuacji,
że
przez chwilę bała się coś powiedzieć.
W końcu skupiła wzrok na twarzy mężczyzny i stwierdziła, ze jest niesamowicie
i niespodziewanie przystojny. Zamrugała zszokowana.
Operator westchnął i powtórzył. „Słucham, o co chodzi?”
„Przepraszam, jestem.” Powiedziała Rose do słuchawki.
„W porządku proszę pani. Jak się pani nazywa?”
„R-Rose Meyers. W alejce jest mężczyzna.
Źle
wygląda. Ja… eee… znalazłam puls,
ale jest bardzo słaby. Boże, mam nadzieję,
że
on nie umiera.” Powiedziała trzęsącym się
głosem.
„Proszę zostać na linii. Gdzie się pani znajduje?”
Rose próbowała opisać miejsce, jako,
że
była nowa w mieście. Prędko podała nazwę
najbliższej ulicy, którą pamiętała i wytłumaczyła: „Jesteśmy w zaułu. Kilka budynków od
przystanku autobusowego. Proszę się pośpieszyć. Ma krew na twarzy…”
„Tak, proszę pani. Karetka już otrzymała pani lokalizację. Proszę pozostać na miejscu
aż dotrą, jeśli to możliwe. Czy pani również jest ranna albo w niebezpieczeństwie?”
„N-nie, nic mi nie jest.” Odpowiedziała Rose kręcąc głową.
1
Nasze 112
Tłumaczenie: malwa-larwa
Zgłoś jeśli naruszono regulamin