Blondynka w dzungli.pdf

(754 KB) Pobierz
ROZ DZIAŁ 1
Blondynka w d˝ungli
otyle były wielkie jak talerze. Karaluchy wielkości konia. Moskity krwio-
żercze i wyposzczone. Dookoła – amazońska dżungla. Mroczna, gorąca i wilgotna.
– Uważaj na węże – mówi mój indiański przewodnik.
I jaguary – dodaję w myślach. I mrówki.
Mrówek są tysiące. Podążają przed siebie w zorganizowanym szyku, w ko-
lumnach szerokich na kilka centymetrów, jak żywy strumień, którego początku
ani końca nie widać. Biegną najpierw po ziemi, potem w górę na drzewa, gdzie
wycinają kawałki liści, schodzą po trasie oznaczonej przez zwiadowcę i wracają
do mrowiska. Tam liście czyszczą i przeżuwają, mieszając z własną śliną, potem
wypluwają i przygotowują grunt, na którym wyrosną grzyby. I tymi grzybami
będą się żywić. To mrówki grzybiarki, zwane też parasolowymi.
Są też inne – czarne, wielkości kciuka, które Indianie nazywają
veinte-quatro,
czyli „dwadzieścia cztery”. To dlatego, że dorosły mężczyzna po ugryzieniu ma
przed sobą dwadzieścia cztery godziny życia. Podczas jednej z wypraw widzia-
łam ugryzionego Indianina, który zwijał się z bólu i nie mógł powstrzymać
niezwykłej jak dla wojownika wilgotności oczu.
Idziemy dalej.
Veinte-quatro
hasają po gałęziach. Po obu stronach wąskiej
ścieżki – liściaste drzewa i krzewy, wszystko splątane razem, od samego dołu po
czubki drzew. Jak zielona zapora, przez którą nie można się przebić. I wszędzie
liście – świeże na krzakach i zgniłe na ziemi. Wszędzie pnącza i gałęzie, i liście,
liście, liście. Cisza.
Gorąco jak w piekle. Wiatr szumi gdzieś wysoko przy wierzchołkach drzew,
ale tu na dół nie dociera ani świeży powiew, ani słońce. Mokrą chustką wycie-
ram twarz i szyję. Daleko jeszcze?
Quiere descansar?
– pyta mój przewodnik. – Chcesz odpocząć?
7
M
Stajemy przy małym strumieniu. Zapas wody pitnej dawno się skończył,
więc pijemy tę z rzeki. Można umyć twarz, zwilżyć włosy i szyję, wejść do stru-
mienia w butach, żeby ulżyć nogom.
Kiedy zdjęłam plecak i położyłam się na chwilę, szmer wody przypomniał
mi o potrzebie natychmiastowego odejścia w zarośla. Powiedziałam mojemu
przewodnikowi, że zaraz wrócę, a on uśmiechnął się ze zrozumieniem, mruk-
nął, żebym uważała na węże i przymknął oczy.
Poszłam kilkadziesiąt kroków dalej wzdłuż strumienia. Kucnęłam, starając
się obserwować jednocześnie ziemię, rośliny i niebo, żeby dostrzec niebezpie-
czeństwo – węża, pająka, skorpiona, jadowitą skolopendrę albo armię rozju-
szonych mrówek zanim one mnie dostrzegą. Siedziałam cichutko, starając się
nie dotknąć żadnej trującej rośliny, a potem wstałam.
I wtedy zobaczyłam przed sobą człowieka. Stał w odległości kilku metrów,
prawie nagi, o czarnych krótkich włosach, z łukiem w rękach. Zamarłam. Świat
dookoła też chyba zatrzymał się na chwilę, bo umilkły nagle rozgorączkowane
zapachem mojego ciała moskity i trzeszczące w zaroślach cykady. Bardzo, bar-
dzo powoli podciągnęłam spodnie. Pomyślałam, że gdyby ten Indianin chciał
mnie zaatakować, pewnie już by to zrobił. Poza tym łuk trzymał z boku, jakby
wcale nie chciał z niego skorzystać.
Co robić? Mówić? Milczeć? Odejść? Zostać? Wołać mojego przewodnika?
Nie. Nie wołać. Wzbudzić zaufanie. Pokazać, że jestem bezbronna i nie mam
złych zamiarów. I wtedy zauważyłam, że Indianin przygląda mi się z pewnym
rozbawieniem i nie czuje się chyba w żaden sposób zagrożony, ale wprost prze-
ciwnie. Przechylił głowę i przestąpił z nogi na nogę, uginając jedno kolano.
Pomyślałam, że też mogę się poruszyć, więc tak samo przestąpiłam z nogi na
nogę i ugięłam jedno kolano. Dotknęłam aparatu fotograficznego, oczami pyta-
jąc Indianina o zgodę. To najprostszy i najbardziej uniwersalny język świata.
Ręce mi drżały, kiedy podnosiłam aparat do oczu. Spust migawki zabrzmiał jak
wystrzał. Indianin nawet nie mrugnął. Przez moment odniosłam wrażenie, że to
nie człowiek z krwi i kości, ale wytwór dżungli, jeden z jej nieodłącznych ele-
mentów, takich jak drzewa, cierniste pnącza i liście. Dotknęliśmy się jeszcze raz
oczami i wtedy zrozumiałam, że dane nam będzie kiedyś znów się spotkać.
Żadne z nas nie wiedziało, kiedy i w jakich okolicznościach miałoby to nastąpić,
ale w tamtej chwili połączyło nas coś niewytłumaczalnego, co mogłabym jedy-
nie nazwać przeznaczeniem.
Kiedy wróciłam do mojego przewodnika, stał już gotowy do drogi.
– Schowaj aparat – powiedział. – Za godzinę będziemy w wiosce. Indianie
nie lubią, kiedy robi im się zdjęcia. Znowu fotografowałaś motyle?
– Tak – powiedziałam. –
Así es.
Były wielkie jak talerze.
8
Kup książkę
Kup książkę
Kup książkę
ROZ DZIAŁ 2
Diabelska laguna
ewnego koszmarnego lipcowego dnia przybiliśmy do osady Indian Piaroa
nad brzegiem Orinoko. Każdy normalny, zdrowy człowiek zachwyciłby się tym
widokiem: wioska leżała na łagodnym kamiennym wzniesieniu niedaleko dużej
laguny otoczonej dżunglą. Słońce stało nisko, rzucając na wodę ciepłe, poma-
rańczowe promienie. Zarejestrowałam ten piękny obraz oczami, ale sercem
byłam bliżej mojego żołądka, który z bliżej niewyjaśnionych powodów urządzał
sobie w moich wnętrznościach dzikie i bolesne harce. Kiedy łódź po wielu
godzinach jazdy w końcu się zatrzymała, z ulgą z niej wypełzłam, żeby się poło-
żyć na stałym lądzie.
Zrobiłam nie więcej niż dziesięć kroków, gdy dopadła mnie horda złaknio-
nych świeżej krwi moskitów. Machanie rękami nie dało żadnego efektu.
Moskity odstraszane od twarzy wpijają się w nogi i odwrotnie. Płyny zniechęca-
jące owady są naprawdę skuteczne wtedy, gdy człowiek się w nich wykąpie, co
w warunkach obozowych nie jest możliwe. Tamtego dnia, mając do wyboru
śmierć od wygłodniałych trąbek komarzyc albo powrót na łódź, wybrałam to
drugie. Wpełzłam znowu na pokład. Komary za mną. Sięgając do plecaka słysza-
łam ich rozochocone bzyczenie, gdy nagle stał się cud. Z odkręconej butelki
wydobyła się tak ostra woń amoniaku, że wszyscy zatrzymali się w pół kroku –
zarówno Indianie, jak i atakujące moskity. Dla porządku dodam, że nie był to
czysty amoniak, ale roztwór przygotowany do walki z owadami.
Wysmarowałam się wszędzie tam, gdzie tylko pozwolił mi sięgnąć zwinięty
w pięść żołądek i zaczęłam szukać dla niego najwygodniejszej pozycji. Nogi
w dół, do góry, zgięte, wyprostowane, moczone w rzece, suszone na dachu, twa-
rzą do słońca, w cieniu, z rękami na brzuchu i bez – nic nie pomagało. Wyjęłam
hamak z moskitierą i znów zeszłam na ląd. Gdzie by się tu rozwiesić? Pod
cudzym dachem, gdy nie ma właściciela – nie wolno. Między dwiema pierw-
Kup książkę
11
P
Zgłoś jeśli naruszono regulamin