Konstantinov E. Chrzest.pdf

(8778 KB) Pobierz
Evgeni
Konstantinov
CHRZEST
Przełożyła
JADWIGA
NURKIEWICZ
INSTYTUT
WYDAWNICZY
PAX
1968
Część
pierwsza
BÓSTWA
Rozległa
równina
zżółkła,
zszarzała,
upodobniła
się
do
pu­
styni.
Zwiędłe
rośliny
i
spopielała
ziemia
okryły
się
warstwą
pyłu.
Tylko
pędy
wytrzymałej
na
wszystko
kanianki
prze­
biły
się
przez
czarne
rozpadliny.
Rozpacz
ogarniała
ludzi
wyruszali
na
pola
z
modłami
i
śpiewem,
wpatrując
się
zamglonymi
oczami
w
zionące
ża­
rem
niebo.
Bułgarzy
wyznawcy
Tangry,
błagali
go
o
deszcz
i
próbowali
odstraszyć
złe
duchy
suszy
kożuchami
wywró­
conymi
na
drugą
stronę
i
twarzami
wysmarowanymi
wilczą
krwią,
słowiańskie
dziewczęta
z
zielonymi
gałązkami
we
włosach
tańczyły
„peperugę”
i
prosiły
o
zmiłowanie
nie­
śmiertelną
Ładę,
chrześcijanie
natomiast
powiewając
świę­
tymi
chorągwiami
ciągnęli
przez
równinę
w
długiej
pro­
cesji.
Nic
nie
pomogło.
Nie
znalazł
się
bóg,
który
by
się
zmi­
łował.
Dopiero
dzisiaj,
o
wschodzie
słońca,
od
strony
gór
Mato-
rijewych
ukazała
się
niewielka
kłębiasta
chmura.
Zatrzyma­
ła
się
nad
granitowymi
szczytami,
zalśniła
złotem,
ale
nie
na
długo.
Przepłynęła
nad
Myrtwicą
i
rozpłynęła
się
w
go­
rącym
słońcu.
Znów
nadszedł
skwarny,
choć
wiosenny
dzień,
nad
równiną
drżała
warstwa
rozpalonego
powietrza.
Z
roz­
wartego
dzioba
kruka,
szybującego
przez
rozgrzane
prze­
stworza,
wydarło
się
suche,
krótkie
krakanie.
Zmęczone
skrzydła
niosły
ptaka
ku
górom
nad
wyschniętym
łożyskiem
Tucy,
nad
żółtymi,
okopconymi
dachami
Myrtwicy
i
przełę­
czą
ukrytą
wśród
skał
i
zmatowiałych
drzew.
Na
chwilę
usiadł
na
rozgrzanym
kamieniu,
rozejrzał
się
dokoła,
potem
znów
poderwał
się
do
lotu
i
z
chrapliwym
krakaniem
znik­
nął
w
lesie.
Spoza
kamienia
ostrożnie
wychyliła
się
ogolona
głowa.
Przez
wąskie
szparki
oczu
błysnęło
ukradkowe
spojrzenie.
Żylasta
ręka
z
zawieszonym
przy
napięstku
biczem
uniosła
5
się
do
góry.
Zza
skały
wysunął
się
jeździec,
za
nim
tabun
koni,
na
końcu
znów
kilku
jeźdźców.
Ludzie
rozejrzeli
się
dokoła
i
skierowali
się
wąwozem
w
górę.
Leniwie
zastukały
kopyta
końskie.
Na
czele
tabunu
jechał
tęgi
mężczyzna
w
skórzanym
tumie,
ściągniętym
pasem
z
brązowych
płytek.
W
pewnej
chwili
zwrócił
się
do
jadącego
obok:
Tutaj
też
nie
znajdziemy.
Niepotrzebnie
tracimy
czas.
Mówiłem
przecież,
bagainie.
Spójrz
na
konie.
Nic
nie
wietrzą
odparł
tamten.
Droga
między
skałami
jeszcze
bardziej
się
zwęziła.
Konie
szły
cicho
i
ostrożnie
przez
usypisko
skalne,
jak
gdyby
i
one
zdawały
sobie
sprawę,
że
wyruszyły
na
poszukiwanie
wody
na
cudzej
ziemi.
— Do
czego
doszło
mruknął
bagain.
Żeby
słowiań­
ski
żupan
nie
dał
ci
liznąć
wody!
Towarzysz
jego
westchnął,
ale
zanim
przywołał
na
koniec
języka
bardziej
gorzkie
słowa,
przenikliwie
zarżał
koń.
Nagle
klacz
bagaina
nastawiła
uszy,
uniosła
piękny
łeb.
Koń
parsknął
w
plecy
jeźdźca,
rozszerzając
czerwone
jak
koral
nozdrza,
i
wysunął
się
do
przodu.
Bagain
zamachnął
się
biczem,
lecz
zwierzę
zarżało
radośnie
i
rzuciło
się
naprzód.
■—
Woda!
zawołał
chrapliwy
głos.
Odpowiedział
mu
grzmiący
ryk:
Chwała
Tangrze!
Z
głośnym
tętentem
pocwałował
tabun.
Bagain
przesunął
miechy,
przywiązane
do
siodła
i
puścił
cugle.
Och!
Powró­
cimy
wieczorem
do
aułu...
myśli
miechy
pełne
będą
wody...
W
wyobraźni
widzi
już,
jak
radośnie
wita
go
przed namiotem
z
wojłoku
trzydziestka
jego
nagich
dziecia­
ków,
cztery
żony
i
sfora
psów,
która
już
od
szeregu
dni
wy­
je,
jakby
w
namiocie
znajdował
się
nieboszczyk.
Jazda
stawała
się
coraz
szybsza,
a
drzewa
po
obu
stronach
wąwozu
coraz
bardziej
zielone.
Wśród
kamieni
błysz
zała
woda.
Pierwsze
konie
chciwie
przywarły
pyskami
do
mokre­
go
piasku,
grzebały
nogami,
uskakiwały
pod
uderzeniami
bicza.
Wreszcie
znów
pomknęły
naprzód.
Wyżej
przełęcz
przegradzała
porośnięta
mchem
skała.
Tabun
zakotłował
się.
Nie
pomagały
ostrogi
ani
bicz.
Ścisk
i
wrzawa
tak
oszołomi­
ły
bagaina,
że
nic
nie
widział,
nic
nie
czuł.
Pilnował
się
tylko,
żeby
nie
dostać
się
pod
kopyta.
Nie
mógł
zrozumieć,
jak
udało
mu
się
wydostać
z
wąwozu.
Przed
nim
zalśnił
strumień,
klacz
pomknęła
jak
wicher.
Rozległy
się
dzikie
wrzaski.
Naraz
zrobiło
mu
się
ciemno
przed
oczami,
prze­
niknął
go
ostry
ból.
Chwycił
się za
piersi,
zachwiał
się,
zo­
6
baczył
na
przeciwległych
wzgórzach
strwożone
owce
i
zbroj­
nych
mężczyzn
o
jasnych
włosach.
Nic
więcej
nie
zapamię­
tał.
Zsunął
się
z
konia
ze
strzałą
w
piersi.
Nad
jego
głową
zabrzmiał
dziki
okrzyk.
Odpowiedział
mu
jęk.
Padło
jeszcze
kilku
jeźdźców.
Ze
wzgórz
spłynęła
chmu­
ra
kamieni.
Świsnęły
strzały.
Stratowane
owce
beczały
ża­
łośnie,
ale
konie
pędziły
niepowstrzymanie
do
lśniącego
potoku.
Nie
widać
już
było
żadnego
jeźdźca.
Na
konie
rzu­
cili
się
jasnowłosi
ludzie.
Krzyczeli,
bili
je
wszelkimi
sposobami
usiłując
odpędzić od
wody.
Nadaremnie.
Gdzie­
niegdzie
padł
koń,
z
bokiem
przeszytym
strzałą,
lub
przy­
siadł
pod
uderzeniem
ciężkiego
kamienia.
Jasnowłosi
ludzie,
jakby
całkiem
oszaleli,
wyciągnęli
noże
i
dźgali,
gdzie
po­
padłe.
Konie
stawały
dęba,
wierzgały,
by
odpędzić
napastli­
wych,
obcych
ludzi
i
znów
przypadały
do
wody.
Wreszcie
ze
strumienia
pozostała
tylko
brudna
kałuża,
obok
której
leżały
trupy.
Dyszący
wściekłością
ludzie
gonili
po
zboczach
ostatnie
zwierzęta
zmierzające
ku
lasom.
O
zmierzchu
w
wąwozie
powiał
wiatr.
Pasterze
rozpalili
ogniska
i
zabierali
się
do
zdejmowania
skóry
ze
stratowa­
nych
owiec.
Było
tu
ze
dwudziestu
mężczyzn,
wszyscy
dobrze
zbudowani
i
trochę
ociężali,
o
włosach
jasnych
lub
rudych.
Wśród
nich
wyróżniał
się
wysoki
kościej,
o
długich
czarnych
wąsach
i
wystających
kościach
policzkowych,
oraz
drobny,
siwy
staruszek.
Cały
ginął
w
kożuchu
do
pięt,
spod
którego
wystawały
tylko
łapcie
z
brzozowego
łyka,
podobne
do
pyszczków
łasiczek.
Wśród
powszechnej
krzątaniny
on
jeden
nie
robił
nic.
Nie
wyciągał
nawet
rąk
z
kożucha,
piskliwym
głosem
wydawał
tylko
polecenia
i
z
uporem
zaczepiał
męż­
czyznę
o
śniadej
twarzy.
Jeszcze!
Jeszcze
popchnij
trochę!
Tak,
dobrze.
Teraz
nadmij!
Smilanie,
Smilanie,
ciągnij
za
tylne
nogi,
draniu!
Patrzcie
na
niego!
skórę też
zepsuł!
ganił
Smilana.
Bródka
starego
drżała,
ruchliwe
oczka
obracały
się
ze
złością.
Smilan
nie
zwracał
na
niego
uwagi.
Zdzierał
skórę
zręcz­
nie
i
szybko.
W
zębach
trzymał
wielki
nóż
i
tylko
czasem
rzucał
jakieś
niewyraźne,
gniewne
słowo,
lecz
widać
nie
odnosiło
się
ono
do
dokuczliwego
starca.
A
niech
ich...
Eschaczowcy...
Ale
nas
popamiętają.
Ho!
Ho!
wsunął
pięść
pod
skórę
owcy,
odwrócił
się do
dziad­
ka
i
spojrzał
ponurym,
niechętnym
wzrokiem.
Starzec
nie
mógł
się
uspokoić.
7
Piękne
stado
się
zmarnowało.
Ale
to
twoja
wina.
Sto
kijów
do
żupana
za
mało dla
ciebie!
Dwieście!
Żebyś
sczezł!
Popatrz!
Sam
tłuszcz!
Owce
były
nędzne,
mięso
miały
sine,
ale
staruszek
widział
w
nich
tylko
tłuszcz
i
złościł
się.
Zapadł
zmrok.
Mocniej
rozbłysły
ogniska.
Pasterze
rozciąg­
nęli
skóry
na
ziemi,
złożyli
na
nie
obdarte
cielska.
Smilan
otarł
zakrwawione
ręce
o
wąskie
skórzane
spodnie
i
wsunął
nóż
za
pas.
To
wszystko
mruknął,
patrząc
na
młodego
chłopaka,
który
przez
cały
czas,
gdy
krzątali
się
inni,
siedział
bez
ruchu.
Wyłko!
Hej,
Wyłko!
zawołał.
Do
ciebie
mó­
wię!
Idź
i
napraw
ogrodzenie,
bo
jutro
będziemy
poić
owce.
Wyłko
wstał
i
bez
słowa
skierował
się
w
dół.
Tłuszczu
tam
nie
ma,
krwi
też
nie
ma...
praca
w
sam
raz
dla
ciebie.
Tylko
czysta
woda
wołał
za
nim
Smilan,
a
dziadek
chichotał.
Truteń!
Nierób!
Wiara
mu
przeszkadzała,
żeby
bronić
swego
dobytku!
Ta
przeklęta
wiara
nie
pozwoliła
mu
palcem
ruszyć,
by
zdjąć
skórę
z
owcy.
Ale
przez
wiarę
któregoś
dnia
porwą
go
dziwożony.
Nawet
te
złośliwe
i
szydercze
słowa
nie
zmusiły Wyłki
do
odwrócenia
się.
Zniknął
wkrótce
za
parowem,
ale
stary
nie
dawał
za
wygraną.
Czcza
gadanina!
Teraz
ma
zmartwychwstać
ich
Bóg.
Głupstwa!
Chłopak
wilcze
ma
imię,
a
mięsa
nie
je.
Ale
ja
go
nauczę!
Oho,
popamięta
dziadka
Sokoła.
To
przez
takich
jak
on
kawchan
Cok
chciał
nas
wytrzebić
do
cna.
Ma
rację
żupan,
że
się
śmieje
z
nich
i
woła:
„Pozwólcie
mi
rządzić
tylko tymi
z
krzyżem.
Pokorni
jak
owce!”
Zamilcz
wreszcie,
dziadku!
Spijmy
już
Smilan
ro­
zesłał
kożuch
przy
ognisku.
Jutro
o
świcie
wsiądziesz
na
osła
i
pojedziesz
do
żupana.
Opowiesz,
co
się
tutaj
stało.
I
przywieź
kilka
kotłów
z
Presławia.
Przetopimy
smalec.
Smalec!
Smalec,
powiadasz!
Jak
to
się
troszczy!
Patrz­
cie
go!
Spać
mamy,
co?
A
ja
ci
mówię,
Smilanie,
jeszcze
tej
nocy
zakopmy konie, zakopmy
przeklętych
Bułgarów.
Wtedy
dopiero
czas
będzie
na
sen.
Słyszysz,
co
mówię?-
Niech
nas
tylko
zwietrzy
ten
przeklęty
Eschacz!
Oni
nawet
swego
człowieka
zabijają
za
konia,
to
nad
nami
będą
się
lito­
wać?
wrzeszczał
dziadek
Sokół,
lecz
Smilan
jeszcze
szczel­
niej
owinął
się
kożuchem.
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin