Mary Kubica - Zajmę się tobą.docx

(1335 KB) Pobierz
Zajmę się tobą


Titelbild

Mary Kubica

Zajmę się tobą

Tłumaczenie:
Barbara Górecka

Tytuł oryginału:

Pretty Baby

Pierwsze wydanie:

MIRA Books, 2015

Opracowanie graficzne okładki:

Robert Dąbrowski

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne:

Władysław Ordęga

Korekta:

Małgorzata Narewska

© 2015 by Mary Kyrychenko

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa, 2015

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books, S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1631-9

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Więcej eBooków na chomiku: it-nico

Spis treści

Heidi

Chris

Heidi

Chris

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Chris

Heidi

Chris

Willow

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Chris

Willow

Chris

Heidi

Willow

Heidi

Chris

Heidi

Chris

Willow

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Chris

Heidi

Willow

Chris

Willow

Heidi

Willow

Chris

Willow

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Heidi

Willow

Chris

Willow

Heidi

Willow

Chris

Heidi

Willow

Podziękowania

Dla tych, których straciłam

HEIDI

Po raz pierwszy widzę ją na peronie dworca Fullerton. Dostrzegam, że trzyma niemowlę na rękach. Staje mocniej na nogach, gdy z piekielnym hałasem przejeżdża bez zatrzymania ekspres czerwonej linii do Linden. Jest 8 kwietnia, niecałe dziesięć stopni i pada. Deszcz leje się z nieba tu, tam, wszędzie, w dodatku wieje porywisty wiatr. Fatalny dzień dla fryzury.

Dziewczyna ma na sobie rozprute przy kolanie dżinsy i cienką nylonową kurtkę khaki. Nie ma kaptura ani parasola. Chowa brodę w kołnierzu i patrzy prosto przed siebie, nie zważając na ulewny deszcz. Stojący obok ludzie kryją się pod parasolami, nikt nie proponuje jej ochrony. Niemowlę jest ciche, schowane pod kurtką matki jak kangurzątko w torbie. Spod kurtki wystaje róg brudnawego różowego kocyka z polaru, przypuszczam więc, że maluch, śpiący smacznie pomimo panującego zgiełku i zimna – właśnie z łoskotem przejeżdża pociąg linii L, a podmuch wiatru przenika mnie do kości – jest dziewczynką.

Przy stopach matki obutych w wysokie, całkiem przemoczone sznurowane glany, stoi stara, skórzana i bardzo zniszczona walizka.

Dziewczyna pewnie ma nie więcej niż szesnaście lat.

Jest bardzo chuda. Niedożywiona, myślę, ale niekoniecznie, może tylko zwyczajnie chuda. Ubranie na niej wisi. Dżinsy wydają się workowate, kurtka o kilka rozmiarów za duża.

Na tablicy wyświetla się komunikat o nadjeżdżającym pociągu i wagony linii brązowej powoli wtaczają się na stację. Poranny tłum pasażerów tłoczy się w drzwiach do wagonów, w których jest sucho i ciepło, ale dziewczyna się nie porusza. Ociągam się przez moment, czując, że powinnam coś zrobić, zareagować, ale po chwili wsiadam razem z resztą obojętnych ludzi i zajmuję miejsce przy oknie, obserwując, jak drzwi zamykają się z sykiem i pociąg odjeżdża, zostawiając dziewczynę z dzieckiem w deszczu na peronie.

Myśli o niej towarzyszą mi przez cały dzień.

Jadę do dzielnicy Loop, czyli Pętli, do stacji Adams/Wabash, i wraz z tłumem wychodzę na peron, a potem schodami w dół na zalaną deszczem ulicę, gdzie w powietrzu unosi się kwaśny odór z rynsztoków i krążą stada gołębi. Mijam przepełnione śmietniki, koczujących bezdomnych i tysiące mieszkańców miasta przemieszczających się w ulewie od punktu A do punktu B.

Wolny czas między naradami o wtórnym analfabetyzmie dorosłych oraz przygotowywaniem do testów i korepetycjami dla Hindusa z Bombaju, spędzam na rozmyślaniu o dziewczynie z dzieckiem, która na peronie przeczekuje kolejne pociągi. Obmyślam rozmaite historie. Niemowlę cierpi na kolkę i często się budzi, a wibracje wywoływane przez nadjeżdżające pociągi utrzymują je w stanie uśpienia. Parasolkę dziewczyny – wyobrażam ją sobie dokładnie, jest jaskrawoczerwona, ze złotymi margerytkami na brzegu – silny podmuch wiatru wywrócił na drugą stronę, to częsta sytuacja przy takiej pogodzie. Druty się połamały. Parasolka, niemowlę, walizka – za dużo jak na dwie ręce. Nie mogła przecież zostawić dziecka samego w domu. A walizka? Co takiego się w niej mieściło, że okazało się ważniejsze niż parasol w ulewny dzień? Może dziewczyna czekała na peronie od rana do wieczora? Może nie zamierzała nigdzie jechać, tylko czekała na czyjś przyjazd? Możliwe także, że wsiadła do pociągu czerwonej linii w chwilę po tym, jak pociąg linii brązowej zniknął w tunelu.

Kiedy wracam wieczorem do domu, nie ma jej na peronie. Nie mówię o niej Chrisowi, bo przecież wiem, co powie:

– A kogo to obchodzi?

Siadam z Zoe przy kuchennym stole i pomagam jej odrobić pracę domową z matematyki. Córka twierdzi, że nienawidzi matmy, co wcale mnie nie zaskakuje. Ostatnio Zoe nie cierpi niemal wszystkiego. Ma dwanaście lat. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że mój okres „nienawidzenia wszystkiego” przypadł znacznie później, byłam chyba wtedy szesnastolatką. Obecnie jednak wszystko uległo gwałtownemu przyśpieszeniu. Poszłam do przedszkola, żeby się bawić i poznać literki, Zoe poszła nauczyć się czytać, a przy okazji osiągnęła biegłość w dziedzinie nowych technologii, o której ja mogę tylko pomarzyć. Chłopcy i dziewczyny wcześniej dojrzewają, w niektórych przypadkach nawet o dwa lata wcześniej niż moje pokolenie. Siedmioletnie czy ośmioletnie dziewczynki mają piersi, dziesięciolatki posiadają telefony komórkowe.

Chris zjada kolację, po czym jak zwykle znika w gabinecie, żeby popracować nad usypiającymi arkuszami kalkulacyjnymi, i siedzi tam jeszcze długo po tym, jak ja i Zoe położymy się spać.

Następnego dnia ona znowu tu jest. Ta dziewczyna. I znowu leje deszcz. Dopiero drugi tydzień kwietnia, a meteorolodzy już zapowiadają rekordowe opady. Ponoć jest to najbardziej mokry kwiecień w dziejach. Służby lotniska O’Hare podały wczoraj, że spadło tam w ciągu jednego dnia sto trzydzieści milimetrów deszczu. Woda zaczyna się wlewać do piwnic, zbiera się w niżej położonych partiach ulic i placów. Wiele lotów odwołano bądź są opóźnione. Przypominam sobie przysłowie o deszczach w kwietniu i kwiatach w maju i otulam się szczelnie kremową nieprzemakalną wiatrówką. Na nogi wkładam wysokie kalosze.

Dziewczyna ma na sobie te same rozprute dżinsy, nylonową kurtkę khaki i sznurowane glany. Obok niej stoi ta sama zniszczona skórzana walizka. Drży z chłodu, a niemowlę wierci się i popłakuje. Dziewczyna podrzuca je lekko w górę i w dół, w górę i w dół, a z jej ust udaje mi się wyczytać:

– Ciii…

Stojące obok mnie kobiety kryją się pod wielkimi kopulastymi parasolkami i popijają gorącą kawę z papierowych kubków. Słyszę, jak mówią:

– Nie powinna wychodzić z małym dzieckiem. W taki dzień jak dzisiaj?

Komentują drwiąco:

– Chyba upadła na głowę. Dziecko nie ma nawet czapeczki!

Ekspres czerwonej linii przejeżdża z łoskotem, a po nim powoli wtacza się i zatrzymuje pociąg linii brązowej. Pasażerowie wsiadają do wagonów, przesuwając się w równym tempie jak przedmioty na taśmie produkcyjnej.

Znowu się ociągam, pragnę jakoś zadziałać, ale nie chcę okazać się wścibska ani obrazić dziewczyny. Między chęcią niesienia pomocy a brakiem szacunku przebiega cienka linia, której nie chcę przekroczyć. Istnieją tysiące powodów, dla których dziewczyna może stać na peronie w deszczu, z walizką i dzieckiem na ręku, powodów całkiem innych niż ten, który nie daje mi spokoju od wczoraj. Że jest bezdomna.

Pracuję z osobami dotkniętymi ubóstwem, głównie z imigrantami. Statystyki dotyczące analfabetyzmu w Chicago są niewesołe. Około jedna trzecia dorosłych to praktycznie analfabeci, którzy nie potrafią samodzielnie wypełnić podania o pracę. Nie umieją przeczytać nazw ulic ani rozpoznać nazwy przystanku wzdłuż linii L, na którym powinni wysiąść. Nie ma mowy o pomaganiu dzieciom w odrabianiu pracy domowej.

Twarze ubóstwa są raczej ponure. To starsze kobiety skulone na ławkach w miejskich parkach, pchające cały swój dobytek w wózkach zakupowych i grzebiące w śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia; mężczyźni siedzący lub leżący pod wieżowcami w zimne styczniowe dni, pogrążeni w głębokim śnie, z kartonowymi tabliczkami opartymi o nieruchome ciała:

Proszę o pomoc.

Jestem głodny.

Bóg zapłać.

Ofiary biedy żyją w ruderach, w niebezpiecznych dzielnicach, często nie dojadają, nierzadko głodują. Mają ograniczony albo żaden dostęp do opieki medycznej, nie otrzymują koniecznych szczepień, ich dzieci uczęszczają do marnych, niedoinwestowanych szkół, sprawiają kłopoty wychowawcze, są świadkami albo same stosują przemoc. Grozi im większe ryzyko inicjacji seksualnej w bardzo młodym wieku i w ten sposób cykl się powtarza. Nastoletnie matki rodzą chuchrowate dzieci, które z braku dostępu do opieki medycznej nie otrzymują szczepień ochronnych i chorują. Zazwyczaj są niedożywione.

W Chicago ubóstwo dotyka zwłaszcza czarnych i Latynosów, co oczywiście nie znaczy, że biała dziewczyna nie może być biedna.

Wszystkie te myśli przemykają mi przez głowę w ułamku sekundy, kiedy zastanawiam się, co począć. Pomóc dziewczynie. Wsiąść do pociągu. Pomóc dziewczynie. Wsiąść do pociągu. Pomóc dziewczynie.

Ale wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, dziewczyna wsiada do wagonu. Wślizguje się do środka na moment przed tym, jak rozlega się automatyczny komunikat – „bim, bom, drzwi się zamykają” – więc wskakuję za nią, zastanawiając się, dokąd jedziemy, ona, jej dziecko i ja.

Wagon jest zatłoczony. Jakiś mężczyzna grzecznie ustępuje miejsca dziewczynie, która bez słowa przyjmuje jego gest i przysiada na twardej metalowej ławce obok urzędnika w długim czarnym prochowcu, który obrzuca niemowlę takim spojrzeniem, jakby było ludzikiem z Marsa. Pasażerowie zaczynają się zajmować tym, czym się zwykle zajmują w drodze do pracy – rozmawiają przez komórki, korzystają z laptopów i innych gadżetów elektronicznych, czytają książki, gazety, poranne raporty, sączą kawę lub gapią się przez okna na sylwety wieżowców, posępni w tym deszczowym dniu. Dziewczyna ostrożnie wyjmuje dziecko z kangurzej torby. Odwija różowy kocyk i okazuje się, że jakimś cudem niemowlę jest suche. Szarpiąc, pociąg zmierza do dworca Armitage, mijając po drodze budynki z cegły i niskie czynszówki tak blisko ludzkich mieszkań, że wyobrażam sobie, jak drżą po przejeździe linii L; przez cały dzień i długo w nocy co parę minut milknie telewizor, brzęczą talerze i szkło w serwantce. Wyjeżdżamy z Lincoln Park i kierujemy się w stronę Starego Miasta, a w tym czasie niemowlę się uspokaja. Ku wyraźnej uldze pasażerów zawodzenie przechodzi w ciche pojękiwanie.

Z powodu tłoku stoję nieco dalej od dziewczyny, niżbym chciała. Balansując na szeroko rozstawionych nogach, zerkam co jakiś czas w jej stronę. Widzę gładką skórę bobasa barwy kości słoniowej, miejscami zaczerwienioną od płaczu, zapadnięte policzki matki, biały kombinezonik, rozpaczliwe, głodne ssanie smoczka, pusty wzrok.

– Śliczne dziecko – mówi przechodząca obok kobieta.

Dziewczyna zmusza się do uśmiechu. Nie przychodzi jej to w sposób naturalny. Wyobrażam ją sobie obok Zoe i nabieram pewności, że jest starsza. Ma wyraz beznadziei w oczach, to raz, brakuje jej dziecięcej bezbronności, to dwa. Poza tym ma dziecko (udało mi się przekonać samą siebie, że Zoe nadal wierzy, iż dzieci przynoszą bociany), choć przy siedzącym obok mężczyźnie wydaje się małą chudziną. Ma asymetryczną fryzurę: z jednej strony włosy krótko ostrzyżone, z drugiej długie do ramienia. Są szarobure jak żółknąca z czasem fotografia w sepii. Niektóre pasma są ufarbowane na czerwono. Dziewczyna ma mocny makijaż na powiekach, trochę rozmazany od deszczu, długie strąki grzywki skrywają oczy.

Pociąg zwalnia i wtacza się na Loop, z chrzęstem pokonując zakręty i zwrotnice. Szykując się do wyjścia, widzę, jak dziecko znów zostaje zawinięte w kocyk i schowane pod kurtką z nylonu. Dziewczyna wysiada przede mną, na State/Van Buren, i patrzę za nią, starając się nie stracić jej z oczu w tłumie pasażerów, którzy o tej porze dnia szczelnie wypełniają ulice.

Nie udaje mi się to jednak i po chwili dziewczyna znika.

CHRIS

– Jak minął dzień? – pyta Heidi, kiedy staję w progu.

Witają mnie ostry zapach kuminu, dochodzący z salonu ryk telewizora, w którym właśnie lecą wiadomości, i głośna muzyka z pokoju Zoe. Słyszę głos spikera, który podaje, że na Środkowym Zachodzie spodziewane są rekordowe opady deszczu. Przy drzwiach wisi i stoi kolekcja przemoczonych rzeczy: płaszcze, parasole i buty. Dodaję swoje eksponaty i jak pies otrząsam mokre włosy. Wchodzę do kuchni i cmokam Heidi w policzek, zresztą raczej z nawyku niż szczególnego uczucia.

Heidi przebrała się już we flanelową piżamę w czerwoną kratę, jej naturalnej barwy kasztanowe i falujące włosy nieco przyklapły od deszczu. Wyjęła soczewki i zastąpiła je okularami.

– Zoe! – krzyczy. – Kolacja gotowa.

Nasza córka nie ma szans jej usłyszeć za zamkniętymi drzwiami do pokoju, skąd dochodzi ogłuszający ryk boysbandu.

– Co jest na kolację? – pytam.

– Chili. Zoe!

Uwielbiam chili, ale ostatnio Heidi przyrządza je na sposób wegetariański, ładując do tej potrawy nie tylko czarną i czerwoną fasolę oraz ciecierzycę (oczywiście z dużą ilością kuminu), lecz także coś, co nazywa „wegetariańską kostką mięsną”, czyli sojową, mającą zastąpić wołowinę. Wyjmuje miski z szafki i zaczyna nakładać chili. Heidi nie jest wegetarianką, odkąd jednak przed dwoma tygodniami Zoe zaczęła marudzić na temat tłuszczu w mięsie, podjęła męską decyzję o czasowym gotowaniu bez użycia mięsa. Mieliśmy już wegetariański pasztet, spaghetti z wegetariańskimi klopsikami i wegetariańskie kotlety. I ani krzty mięsa.

– Zawołam ją. – Ruszam wąskim korytarzem naszego mieszkania. Stukam w pulsujące od ryku muzyki drzwi i otrzymawszy pozwolenie, wtykam głowę do środka, informując Zoe o kolacji. Kiwa, że zrozumiała. Leży na łóżku z żółtym notesem na kolanach, tym, na który nakleiła na okładce wycięte z czasopism zdjęcia młodzieżowych idoli. Zatrzaskuje go, kiedy wchodzę, i maca dokoła w poszukiwaniu plansz do nauki biologii, które leżą smętnie porzucone.

Nie napomykam, że nakruszyła na łóżko. W drodze do małżeńskiej sypialni potykam się o kota i poluzowuję węzeł krawata.

Po chwili siedzimy przy kuchennym stole, a Heidi znów pyta mnie, jak minął dzień.

– Dobrze – mówię. – A tobie?

– Nienawidzę fasoli – oznajmia Zoe. Nabiera pełną łyżkę chili i powoli wrzuca je z powrotem do miski. Telewizor w salonie został wyciszony, mimo to nasz wzrok co i rusz mknie w tamtą stronę, a my staramy się odczytać treść wieczornych wiadomości z ruchu warg spikera. Zoe kuli się na krześle, odmawiając jedzenia. Jest klonem Heidi, poczynając od okrągłej twarzy, po falujące włosy i piwne oczy, podobieństwo matki i córki jest wręcz doskonałe, aż po identyczne wygięcie pełnych warg i piegi rozsiane na zadartym nosku.

– Co robiłeś? – pyta Heidi, ja zaś krzywię się wewnętrznie, nie chcąc na nowo przeżywać dnia i wiedząc, że jej opowieści o poszukujących azylu uciekinierach z Sudanu i dorosłych analfabetach są dołujące. Najchętniej czytałbym dalej wiadomości z ruchu warg w całkowitym milczeniu.

Mimo to opowiadam o telefonie nadgorliwego klienta, sporządzeniu umowy kupna i idiotycznie wczesnej konferencji telefonicznej z klientem z Hongkongu. O trzeciej w nocy. Wymknąłem się na palcach z sypialni, którą dzielę z Heidi, i wśliznąłem do gabinetu, a kiedy skończyłem rozmawiać, wziąłem prysznic i wyszedłem do pracy, zanim Heidi lub Zoe zdążyły się ocknąć.

– Rano wyjeżdżam do San Francisco – przypominam.

– Pamiętam. – Kiwa głową. – Na długo?

– Na dwa dni.

Potem pytam, jak jej minął dzień, i Heidi opowiada mi o młodym człowieku, który pół roku temu przyjechał z Indii do Stanów. Mieszkał w slumsach Bombaju.

– Konkretnie w Dharavi – mówi. – To jeden z największych slumsów na świecie. Zarabiał tam niecałe dwa amerykańskie dolary dziennie.

Opowiada...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin