Wiktor Żwikiewicz - Imago.pdf

(2259 KB) Pobierz
Wiktor Żwikiewicz
IMAGO
Seria: Archiwum Polskiej Fantastyki
Wydawnictwo: Solaris
Rozdział I
Punkt zaczepienia
Szklaną komorę wypełniał brzask tak delikatny, jakby szarym
popiołem osiadał na cząsteczkach pyłu rozwianego w kosmicznej
przestrzeni.
Z absolutnej ciemności objawiły się najpierw iskierki szronu –
kryształki pary i powietrza zestalonego na szybie – pamięć JEGO
ostatniego oddechu.
Coraz więcej rodziło się kształtów.
Powolny czas je lepił ze świtu wsączanego przez soczewki
wytrzeszczone w mrok; najpierw rozjaśnił JEGO czoło – guzowaty,
ledwie siwym pasmem przedzielony łeb, ominął wnęki oczodołów
i po ostrym grzbiecie nosa ześliznął się na policzki – przylgnął do
zwiędłej tkanki liścia.
Skulona postać tylko kulę czaszki kierowała prosto we wzdęty
pęcherz ekranu. Poniżej czoła twarz się kurczyła gwałtownie,
brunatnymi fałdami porowatej skóry zwierała w maleńką,
zaciśniętą pięść. Podbródek oparty na piersi. Pajęczyna srebrzystej
materii obwisła na kantach wąskich ramion. Czarne sęki rąk
oparte na szklanej podkowie – podsiąkają światłem.
Siedzi tak – skulony, wyschły do najtajniejszej głębi – liść
odpadły z gałęzi, porwany przez wiatr słoneczny, zasuszony
i zbrunatniały w kosmicznej przestrzeni.
Pamięć jest czarną glebą, w której się zawiązują korzenie czasu,
aby wydźwignąć Drzewo Kosmosu, przestrzenią nadąć pień
potężny, rozkręcić galaktyczne ramiona konarów, kędy prawa
fizyki tłoczą energię między kruche gałązki gwiazd. Wszystko po to,
aby się z pąków planet wykluły żywe listki roślin, zwierząt oraz
ludzi. I – jeśli pozwoli traf – żeby, w którymś z kolei pąku, zawiązał
się prawdziwy kwiat.
Jeśli go brak – w zielonych liściach dojrzewa tęsknota za
przepychem barw.
Potem w tarczach ekranów budzą się i gasną źrenice gwiazd.
Rozwija się i zasycha liść.
Tysiące narodzin i śmierci, zanim pętla przeznaczenia zawróci
GO do punktu wyjścia w koronie Drzewa Kosmosu. I po raz ostatni
otworzy się przed nim gwiezdne oko, jak świeży sęk, z którego
można zlizać żywiczną kroplę.
W pancernym ziarnie odezwie się szelest mechanizmów
wskrzeszanych kolejno przez dopływ energii ze słonecznych baterii.
Tylko ON będzie wciąż nieruchomy, choćby szron wyparował
sprzed JEGO twarzy, zwilżył powieki i zdrewniałą bliznę
zaciśniętych warg. Nawet gdy światło wypełni statek zapachem
wiosny – ON długo jeszcze będzie siedział zesztywniały całkiem,
dłońmi wparty w pulpit już ożywiony pulsem podszkliwnych tęcz.
JEGO zmartwiałe ręce wciąż będą z wierzchu tylko przyprószone
błękitnawym światłem.
Aby przefrunąć z gałęzi na gałąź trzeba ciało zwinąć
w zasuszoną spore. Od gwiazd odległa próżnia wysysa słoneczny
sok. Przed ostatecznym zgonem chroni reliktowe promieniowanie –
resztka energii, która Drzewo Kosmosu przed miliardami lat
wyzwoliła z ziarna.
W pustej przestrzeni liść znajduje swą przetrwalnikową formę,
żeby się kiedyś jeszcze rozwinąć na mgnienie, gdy przez chitynową
skorupkę statku oddech gwiazdy przeniknie na nowo – tak właśnie,
przebudzi soki w martwych tętnicach, palcom wróci elastyczność,
życiodajnym żarem rozjaśni oczy i pierwsze tchnienie włoży między
wargi.
Wtedy – zadrży po raz ostatni. Zakrztusi się zdławionym
miechem płuc, zanim pochwyci własną odwilż – rozprostuje
ramiona, podniesie głowę i spojrzeniem błękitnych oczu poszuka
zbliżającej się gwiazdy. I długo będzie patrzył przed siebie
wyblakłymi,
zmęczonymi
oczyma
wędrowca
wracającego
z daremnej pielgrzymki.
Wreszcie odchyli się na oparcie fotela.
Jak światło z zewnątrz, przez soczewki iluminatorów, tak i z
JEGO wnętrza znak jakiś wypłynie na wargi. Może się uśmiechnie
nawet. I tylko wysokiego czoła nic nie rozpogodzi – obciągniętego
żółtą skórą, okolonego rzadkimi kosmykami białych włosów,
odkrytego tak samo, jak przed JEGO przebudzeniem.
Jakby zawsze w nim czuwał, i nigdy nie przysnął, jakiś
wewnętrzny wzrok.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin