Nicole Byrd - Saga rodu Sinclair 03 - Szkarłatna Wdowa.pdf

(1112 KB) Pobierz
B
YRD
N
ICOLE
S
ZKARŁATNA
W
DOWA
P
RZEKŁAD
M
AŁGORZATA
S
TEFANIUK
Prolog
Londyn, 1815
Na uliczce panował spokój - z pozoru. Nicholas Ramsey, wicehrabia
Richmond, stał przed zakurzonym oknem i spoglądał w dół na ulicę, gdzie
pierwsze opary mgły zaczynały oplatać słupy latarni. W ciszy i ciemności, przy
głuchym odgłosie kopyt po bruku przeturlała się odrapana dorożka, ciągniona
niespiesznym kłusem przez dwa wynędzniałe konie. W tym samym czasie
gdzieś w głębinach miasta, przedzierając się przez labirynt ulic, spieszył
posłaniec z wiadomością dla księcia. O wspaniałym klejnocie, który bezpiecznie
dotarł na miejsce. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z planem, to już jutro
Nicholas będzie wznosił toasty. A jeśli nie... jeśli nie...
Na myśl o porażce zesztywniały mu mięśnie. Zaczerpnął głęboko powietrza.
- Nicholasie, ty zwierzaku - przywołała go kobieta głosem rozleniwionym po
wyczerpujących miłosnych igraszkach. - Wracaj do łóżka.
Dlaczego ona jeszcze nie śpi? Doszedł go ciężki zapach kameliowych
perfum, tak słodkich, że aż mdłych. Przesiąknęły mu skórę i ubranie. Marzył o
kąpieli, by je z siebie zmyć. Marzył o własnym łóżku, marzył o opuszczeniu
zajazdu i tego niechlujnego pokoju, w którym w innych okolicznościach nie
pozostawiłby nawet swojego konia. Ale nie mógł wyjść, jeszcze nie teraz.
- Jeszcze chwila, kochanie - odparł uprzejmie jak zawsze. Przez moment nie
mógł przypomnieć sobie jej imienia. Mary? Nie, Marion. Tak, to prawda, jest
ładna, ale też ordynarna i raczej bezbarwna. No i niezbyt bystra; pierwsze
akceptował, drugim był znudzony. Ignorowana przez męża, zaczepiła go jakiś
czas temu, poszukując niezobowiązującego romansu. Zgodził się.
Ale już jutro w jego życiu pojawi się następna kobieta, a o tej zapomni, choć
postara się, żeby ona o nim nie zapomniała. Zależało mu, by jego kochanki
dobrze go wspominały. Zresztą nie było ich tak wiele, jak się plotkuje w
towarzystwie, tym bardziej, że czasami, tak jak teraz, flirt służył tylko za
przykrywkę.
Ponownie opuścił wzrok na wyludnioną uliczkę. Zabezpieczyliśmy się na
każdy wypadek, myślał. Musi się udać...
Jak na ironię w kręgach śmietanki towarzyskiej Nicholas uchodził - całkiem
zasłużenie - za samolubnego, zmanierowanego hulakę, niedbającego o opinię i
ze szczątkowym poczuciem przyzwoitości. Z tego też względu nikt z pewnością
nie łączyłby jego nazwiska z tajną misją państwową. Ale książę regent poprosił,
a księciu się nie odmawia, nawet takiemu jak obecny, jeszcze większemu
lekkoduchowi niż sam Nicholas. Zadanie, jakiego się podjął, było bardzo
ryzykowne...
- Kochanie! - Tym razem w głosie Marion zabrzmiało zniecierpliwienie.
Nicholas zdusił przekleństwo. Dlaczego ta kobieta po prostu nie zaśnie?
- Myślałem, że przysnęłaś, moja droga - skłamał. Usłyszał szelest
prześcieradeł, a potem cichy odgłos bosych stóp na drewnianej podłodze. Lecz
najpierw poczuł silny zapach perfum. Nie był zaskoczony, gdy dotknęła jego
ramion, a następnie zaczęła gładzić go po karku.
- Nie zamierzam marnować czasu na sen, kiedy wreszcie mam cię w moim
łożu. - Rysując ostrymi paznokciami wzór na jego plecach, przysunęła się bliżej
i owiała mu szyję ciepłym oddechem. - Wcale nie jestem senna. Przeciwnie,
czuję się... bardzo rześko.
Co to...? Popatrzył uważnie w mglistą noc. Ale nie, to tylko prostytutka
ustawia się w drzwiach, by zwabić następnego klienta.
- Nicholasie, spójrz na mnie!
Odwrócił się niechętnie, zmuszając się do uśmiechu, potem pochylił głowę i
złożył pocałunek na krągłym ramieniu. Nie uszły jego uwagi irytacja czająca się
w piwnych oczach kobiety ani jej wydęte usta.
- W takim razie, Marion - rzekł - pozwól, że cię zmęczę. Zachichotała, a on
wziął ją w ramiona. Poddając się subtelnym pieszczotom, zerknęła w dół na
pogrążającą się w zapadającym zmroku ulicę. Dostrzegła niewyraźny zarys
człowieka, który szedł spiesznym krokiem, opędzając się od ladacznicy stojącej
w drzwiach. Wydawał się unikać świateł latarni, co nie było trudne we mgle,
która ciężkimi, ciemnymi oparami opadała na ziemię.
Skupiona na pieszczotach tylko kątem oka widziała, że mężczyzna ogląda
się przez ramię i przyspiesza. W pewnej chwili, akurat, gdy mgła się
przerzedziła, podniósł wzrok i Marion zobaczyła zarys bladej twarzy pod
rąbkiem ciemnego kapelusza.
Przez chwilę zapomniała o zręcznych dłoniach Nicholasa przesuwających się
po jej ciele. Mężczyzna na ulicy zatrzymał się, by przetrzeć twarz chusteczką;
wydawał się spocony mimo chłodnego, wilgotnego powietrza i kłębiącej się
wokół mgły, zamazującej kontury domów. Wbijał wzrok w zamgloną przestrzeń,
jakby kogoś wypatrywał lub obawiał się, że jest śledzony.
Lecz chodnik i ulica były puste. Odetchnął i wyprostował skulone ramiona.
Znowu ruszył przed siebie. Nie widział tego, co dostrzegła z okna Marion...
Dłonie Nicholasa zsuwały się wolno po jej krągłych biodrach. Prześcieradło,
którym była owinięta, upadło na podłogę.
Uśmiechając się, oderwała oczy od ulicy i całą uwagę poświęciła
zmysłowym pieszczotom. Nawet, jeśli kątem oka mogła dostrzec, że na ulicy
pojawił się następny mężczyzna, to nie zdążyła nawet o tym pomyśleć, bo nagle
Nicholas wziął ją na ręce i podniósł. Z lubieżnym westchnieniem oplotła nogi
wokół muskularnego ciała kochanka i pozwoliła się zanieść do łóżka.
Tajemniczy mężczyzna szybko przeszedł ulicę i zniknął na jej końcu. Teraz
nie było tam już nikogo, kto mógłby zobaczyć podążającą za nim wolno czarną
nieoznaczoną dorożkę ciągnioną przez parę czarnych koni, których kopyta,
owinięte szmatami, nie wydawały żadnych odgłosów.
1
Cierpieć w milczeniu to nie przejaw świętości, lecz głupoty.
Margery, hrabina Sealey
Londyn, 1816
-
To, czego ci trzeba, droga Lucy - zaczęła hrabina Sealey, upijając łyk
herbaty - to kochanek.
Lucy Contrain wzdrygnęła się, omal nie wypuszczając filiżanki.
Przestraszona, że zalała suknię, spojrzała w dół, wypatrując wilgotnych plam.
Odetchnęła z ogromną ulgą - suknia była sucha. Następnie podniosła wzrok na
hrabinę, zastanawiając się, czy się nie przesłyszała.
Ta wybuchnęła swoim słynnym głośnym śmiechem i wyjęła popielatą
filiżankę z drżących dłoni Lucy.
- Ostrożnie, bo się poplamisz. - Popatrzyła na skromną, czarną suknię
rozmówczyni i oddała jej filiżankę. - Albo wylej wszystko. Oblałabym cię
zawartością całego dzbanka, gdybyś dzięki temu poszła do krawcowej i
zamówiła garderobę w żywszych kolorach.
Przeniosła wzrok na twarz Lucy.
- Zamknij usta, kochanie - dodała życzliwie.
Lucy szybko spełniła polecenie. Wielki Boże, siedzi tu z rozdziawioną buzią
niczym małe dziecko. No, ale przecież wytworne damy nie rozprawiają o
wzięciu kochanka tak lekko, jakby mówiły o zamiarze wybrania się na spacer.
- Ależ lady Sealey, dopiero co zakończyłam żałobę.
- „Zakończyłam” jest w tym zdaniu najistotniejszym słowem, Lucy. I
oczywiście, nie mam na myśli byle jakiego kochanka. - Hrabina się zamyśliła. -
Potrzebujesz kogoś, kto cię rozweseli.
To szaleństwo, pomyślała Lucy. Nabrała powietrza, ale nim zdążyła się
odezwać, hrabina odwróciła się do siedzącej w pobliżu kobiety.
- Masz jakiś pomysł, Angelo?
- Pan Bertram - zaproponowała niewysoka kobieta. - Jest uroczy.
- A także bez grosza przy duszy i straszliwie łysieje - zaoponowała hrabina. -
Musimy znaleźć Lucy kogoś lepszego. Roberto?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin