Serge Grafteaux - Babcia Santerre.rtf

(1245 KB) Pobierz

 

Serge Grafteaux

Babcia Santerre

 

Przełożyła

WIERA BIEŃKOWSKA

 

Instytut Wydawniczy PAX

Warszawa 1979

 

 

 

Zamiast przedmowy

 

Maria Katarzyna Santerre ma osiemdziesiąt cztery lata.

Spotkałem ją po raz pierwszy w szpitalu w Meaux, gdzie się leczyła.

Przyjaciel mój, doktor Happert, ordynator tego zakładu, szczerze ją lubił i

podziwiał. Ta drobna, miła kobieta, dzielna i pogodna, oczarowała mnie

również. Potem poznałem powoli jej historię i ją polubiłem.

Przez siedemdziesiąt lat Maria Katarzyna Santerre pracowała zgodnie z tym

samym zawsze rozkładem godzin i z niezmiennym zegarem pór roku: zimą od

czwartej rano do dwudziestej drugiej w piwnicy przy krośnie, latem od

szóstej rano do dwudziestej pierwszej w polu. I tak co dzień z wyjątkiem

niedzieli. Nie po to bynajmniej, aby trochę odpocząć, ale by uczestniczyć

we mszy i nieszporach.

Było to życie proste i twarde, bez cienia luksusu, pozbawione wszystkiego,

co nie jest niezbędne dla zaspokojenia podstawowych potrzeb.

Maria Katarzyna, która ledwie umie czytać i liczyć, mówi językiem wyjątkowo

poprawnym, okraszonym jedynie kilkoma mocnymi wyrażeniami z gwary, jakiej

używała w domu rodzinnym.

Opowiedziała mi swoje życie z drobiazgową dokładnością, która świadczy o

niezwykłej pamięci.

Przez długie godziny wyraźnym i łagodnym głosem snuła wspomnienia, a ja

słuchałem uważnie i ani przez chwilę nie czułem się znużony, tak zadziwiała

mnie jej żywotność i tak pasjonowała opowieść.

Dzięki tej opowieści mogłem odtworzyć życie Marii Katarzyny Santerre, którą

w szpitalu w Meaux wszyscy nazywają serdecznie babcią Santerre. Życie

proste i twarde, trzeba to powiedzieć raz jeszcze, bezlitosne, banalne w

swojej powszedniości, której prawdziwość mówi za siebie. Czyż nie daje ona

właściwego wymiaru wydarzeniom, rozbijając czas na tysiące drobnych,

dramatów, tysiące drobnych radości, z których składa się egzystencja

każdego z nas?

Na stronicach tej książki Maria Katarzyna zajmie moje miejsce. Zostawiam ją

przed czytelnikami taką, jaka jest: dzielna, drobna, miła kobieta, której

życie, często pełne niedoli i smutku, było przecież opromienione miłością,

i to miłością trwającą sześćdziesiąt cztery lata, a więc pełne szczęścia.

Maria Katarzyna była kobietą szczęśliwą, podkreśla to zawsze. Przenieśmy

się zatem na północ Francji, do Avesnes, osady zamieszkałej przez kilkaset

osób, w wieczór poprzedzający wigilię osiemdziesiąt cztery lata temu.

 

 

Rozdział pierwszy

 

Urodziłam się 23 grudnia 1891 roku. Matka moja opowiadała, że ostry,

lodowaty wiatr wiał tego wieczoru w naszej osadzie i chmury białego pyłu

lepiły się do ceglanych murów i wciskały pod drzwi. Mama położyła się przed

godziną przy pierwszych bólach. Miała leżeć dziewięć dni.

Tata zasłał łóżko prześcieradłem przeznaczonym specjalnie do połogów,

cieńszym i mniej szorstkim od tych, których rodzice używali na co dzień.

Okrągły piecyk flamandzki pochrapywał jak organy, wypełniony po brzegi

brykietami z marglu i pyłu węglowego.

Ten piecyk nie tylko ogrzewał domostwo, ale służył także do gotowania

posiłków. Owego wieczoru stał na nim kocioł z wodą.

Ojciec mój siedział, czekając w milczeniu na położną, grubą Zulmę, tę samą,

która przyjmowała kolejno moje starsze rodzeństwo: dwanaścioro braci i

sióstr.

Na stole połyskiwało "koło od taczki" - tak nazywaliśmy srebrne monety

pięciofrankowe, wynagrodzenie należne położnej. Miała ponadto dostać

napiwek, jeśli wszystko pójdzie dobrze: filiżankę prawdziwej kawy, bardzo

mocnej, do której tata wbije jajko. Tylko przy takich okazjach zjawiały się

na naszym stole te dwa przysmaki. Kiedy indziej piliśmy cykorię, jajek zaś

nie jedliśmy nigdy.

Za oknami wiatr wiał w najlepsze, gwałtowne podmuchy podnosiły trociny,

którymi była posypana podłoga jedynej w naszym domu izby służącej nam za

kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ojciec, bardzo dbały o przyzwoitość,

urządził dla moich trzech sióstr i dla mnie na górce izdebkę, do której co

wieczór nas wyprawiano. Tam spałyśmy.

Mama jęczała przy wtórze wiatru i tata przestraszył się nie na żarty. Do

licha, ta przeklęta Zulma gotowa się spóźnić do dziecka! Nagle w oddali

rozległo się wycie, niczym wołanie przepojone bezbrzeżną rozpaczą. Pchnięte

gwałtownie drzwi otworzyły się na oścież, wpuszczając lodowate powietrze i

grubą kobietę, która miała wprowadzić mnie na ten świat.

Opowiadano mi później, że wszystko poszło gładko. Zulma miała wprawę i tego

wieczoru zasłużyła na poczęstunek. Chodziła do położnic we wsi i w

sąsiednich osiedlach. Nie mogła narzekać na brak klientek: w każdej

rodzinie było co najmniej po dziesięcioro dzieci.

Zostałam szybko wydobyta z matczynego brzucha, wykąpana, przewinięta

zgodnie ze skomplikowaną i dokładną techniką stosowaną w tych wypadkach,

dzięki której - jak twierdziła położna - niemowlęta miały wszystkie kości i

stawy na miejscu.

Potem Zulma równie szybko oporządziła mamę. Robiła to zawsze bardzo

dokładnie, bo nie lubiła, żeby jej klientki umierały przy połogu, i umiała

zapobiegać infekcjom.

Po skończonej pracy raczyła się kawą z żółtkiem. Mówiła o wyciu, które

słyszała idąc. To wyły wilki. Mróz wypłoszył je z wielkich lasów

belgijskich. Schodziły aż do wsi, żeby się ogrzać pod drzwiami leżących na

uboczu gospodarstw.

Słyszałam wycie wilków kilkakrotnie i zapamiętałam na całe życie. Miałam

wtedy cztery, może pięć lat. Tata tego wycia bardzo nie lubił. Mówił, że

trzeba myśleć o biedakach zagubionych na otwartym polu - wilki gotowe ich

pożreć. Bardzo bałyśmy się tych drapieżników i w takie zimowe wieczory

mocniej przytulałyśmy się do siebie w komórce na górze.

Na razie jednak byłam niemowlęciem, któremu należało nadać jakieś imię.

Mama, zawiedziona, że ma córkę, już jedenastą, rozpłakała się. Mój starszy

brat usiłował ją pocieszyć.

"Mamo - powiedział - będzie mama miała podporę na starość."

Zdecydowano nazwać mnie Marią Katarzyną - tak miała na imię moja matka.

Jako najmłodsza w rodzinie miałam później ten przywilej, że mówiłam do

matki "mamusiu", podczas gdy reszta dzieci musiała mówić "mamo" i "ojcze".

Wszyscy zwracaliśmy się do rodziców w trzeciej osobie. Taki zwyczaj panował

w naszej prowincji. I w naszej osadzie zachowywano go skrupulatnie.

Nigdy ani przed zamążpójściem, ani potem nie kwestionowałam zdania

rodziców. Nawet kiedy byliśmy pewni, że się mylą, nie ośmieliliśmy się im

tego powiedzieć.

Tak rosłam do trzech lat. Przez pierwsze siedem miesięcy mama karmiła mnie

piersią. Innego mleka oprócz matczynego nie znałam przez całe dzieciństwo,

jeśli nie liczyć tego, które dostałam potem parę razy w szkole.

Od czwartego roku życia z rana piłam cykorię, podobnie jak cała moja

rodzina, i zjadałam pajdę chleba. W południe jedliśmy gotowane ziemniaki i

grube kromki chleba z białym serem, przyprawionym przez mamę solą i

czosnkiem. Za trzy sous miało się tego całą dużą salaterkę. Wieczorem każdy

z nas dostawał miseczkę zupy.

Mięso jedliśmy w niedzielę, i to nie zawsze. Zazwyczaj rosół z wołowiny

albo wołową wątrobę czy śledzionę, z których mama robiła smakowite

potrawki.

Nie kupowaliśmy nigdy mięsa u rzeźnika. Za dużo by kosztowało. Czekaliśmy,

aż dozorca drogowy Franciszek obwieści bijąc w bęben na placyku przed

kościołem, że któryś z wieśniaków zarżnął krowę i ma sprzedawać mięso na

swojej fermie nazajutrz rano.

Gospodynie wyruszały razem z osady na fermę o świcie, żeby zdążyć na

rozbieranie zwierzęcia i nie przegapić dobrych kawałków.

Musiały się bardzo uwijać, bo mężczyźni nie lubili, kiedy za długo

przebywały poza domem. Były potrzebne do pracy w piwnicy.

Piwnica... W tej dużej, na wpół ciemnej izbie, oświetlonej kilkoma szybami

na górze, stały krosna, na których wszyscy mieszkańcy wioski tkali w zimie

przez osiemnaście godzin na dobę.

Po szkole, do której chodziłam przez sześć lat, bo jako najmłodsza miałam w

rodzinie najwięcej przywilejów i rodzice mogli mnie tam posyłać, dostałam

także swoje krosno. Kiedy usiadłam do niego po raz pierwszy, byłam jeszcze

taka mała, że musiano zrobić dla mnie specjalne drewniaki, żebym mogła

wprawiać w ruch pedały. Miałam za krótkie nogi...

Wstawaliśmy o czwartej rano. Po wymyciu się zimną wodą, przynoszoną z

podwórka odległego o pięćdziesiąt metrów od naszego domu, gdzie była

studnia obsługująca całą osadę, szybko ubieraliśmy się i natychmiast

schodziliśmy do piwnicy z dwiema karbidówkami. Tymczasem mama rozpalała

okrągły piecyk, który ogrzewał duży pokój. W jego wgłębienia wsuwaliśmy

zziębnięte stopy i tak pracowaliśmy, aż około dziesiątej mama wołała na

górę na "kawę". Czas dłużył się okropnie od chwili obudzenia, nie mogliśmy

się doczekać ciepłego napoju, który wydawał nam się czymś wspaniałym.

Jeszcze teraz, kiedy piję kawę, prawdziwą kawę, nie wydaje mi się lepsza od

cykorii z czasów młodości. Oprócz prac domowych, mycia podłogi, skrobania

stołu kawałkiem stłuczonej butelki, posypywania podłogi świeżymi trocinami

i gotowania ziemniaków, mama musiała zajmować się także szykowaniem

przędzy, którą mieliśmy tkać nazajutrz. Siostry i ja tkałyśmy zwoje płótna

na chusteczki. Ojciec, jako bardzo zręczny fachowiec, tkał duże płachty

lnianego płótna, trudne do zrobienia i cieszące się w tamtych czasach

wielkim powodzeniem.

Co sobota biegiem, żeby nie tracić za dużo czasu, zanosiliśmy kolejno swoje

wyroby do kupca. Mieszkał w tej samej osadzie i skupywał prace domowych

tkaczy. Dobrze na tym wychodził.

Jak daleko sięgnę pamięcią, zarabiałam dwa franki tygodniowo, a jeśli moje

chusteczki nie miały skaz, co mi się czasem udawało, dostawałam pięć sous

napiwku. Później zarabiałam do pięciu franków tygodniowo. Po powrocie do

domu oddawałam pieniądze mamie, potem siostry szły jedna po drugiej

sprzedawać swoje wyroby, a na końcu ojciec.

Nie wystarczało nam tych zarobków, żeby związać koniec z końcem. W zimie

musieliśmy kupować żywność na kredyt. Płaciliśmy dług w sklepie po powrocie

z pracy na roli daleko od Avesnes w pewnej fermie w departamencie

Seine--Inferieure.

Z początku ojciec sam piekł chleb we wspólnym piecu osady. Przynosiliśmy

dzbanek płynnych drożdży z pobliskiej piwiarni, tata zaś kupował mąkę w

młynie. Co to było za święto to pieczenie chleba! Energicznie wymiesiwszy

ciasto, tata zostawiał je, by rosło. Potem robił ogromne bochenki

sześciofuntowe, które wkładał do pieca na długiej łopacie. Czekaliśmy

grzecznie na to, co następowało niezmiennie za każdym razem. W świetle

rozżarzonych polan widocznych przez otwarte drzwiczki twarz ojca

rozpromieniała się nagle. Z uśmiechem wyciągał małe okrągłe placki, które

nazywaliśmy "flamikami". Zrobione z tego samego ciasta co reszta

przypominały z kształtu ciastka, których nigdy nie jadaliśmy.

Tata piekł nam "flamiki". W wyjątkowych wypadkach mama posypywała je drobno

krajaną cebulą. Coż to była za uczta! Tak wyglądały "flamiki", jedyny

deser mojego dzieciństwa... ale chyba najsmaczniejszy, jaki jadłam w życiu.

Bardzo kochałam ojca. Przez całe życie nie dał nigdy w skórę żadnemu ze

swoich dzieci. Zdobył nasz szacunek surowością obyczajów, którą niestety

nie mogli się poszczycić ojcowie wszystkich rodzin w naszej osadzie.

Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalał, był kufel piwa, jeśli tydzień się

udał, niestety niezbyt często.

Ojciec rzadko podnosił głos i nigdy nie słyszałam, by uchybił w czymkolwiek

naszej matce, którą uwielbiał. A był to przecież człowiek prosty, wychowany

twardo przez obcych ludzi, bo w dzieciństwie stracił rodziców. Kiedy się

trochę rozgadał, co mu się nieczęsto zdarzało, mówił, że się cieszy, że nie

mieliśmy takiego dzieciństwa.

Był naprawdę nieprzejednany tylko w sprawach religii. Żywił głęboki

szacunek dla księży i zakonnic. Kiedy zakonnice zostały wydalone z Francji,

wyszedł na ulicę i bił się z żandarmami.

Usunięcie z kraju zakonnic, które - jak mówił - tylko wszystkim pomagają,

uważał za rzecz skandaliczną. Za pobicie żandarma siedział potem cztery dni

w więzieniu. Został wypuszczony tylko dzięki temu, że sam poseł wystąpił

osobiście w jego obronie na prośbę mera naszej wsi, który miał dużo

szacunku dla ojca. W przeciwnym razie mógłby długo posiedzieć za kratkami.

Z piwnicy wychodziliśmy o dwunastej na obiad - jak zwykle ziemniaki i

kromki chleba z białym serem, z wyjątkiem niedzieli, gdy bywało mięso. Tata

kazał nam wychodzić po jedzeniu na pół godziny na podwórze, abyśmy

odetchnęły świeżym powietrzem. Powietrze w piwnicy nie było rzeczywiście

zbyt zdrowe... Około trzynastej zasiadaliśmy znowu do krosien aż do

szesnastej, kiedy to dostawaliśmy ponownie filiżankę cykorii. Po czym

tkaliśmy aż do dziewiętnastej, a po półgodzinnej przerwie zabieraliśmy się

znowu do pracy, którą kończyliśmy około dwudziestej drugiej.

Nie trzeba było nam powtarzać dwa razy, że czas spać. Jednakże przed

zaśnięciem nie zapominałyśmy nigdy podziękować Bogu za Jego dobroć i na

głos odmawiałyśmy Ojcze nasz, zresztą modliliśmy się także przed każdym

jedzeniem. Teraz jeszcze jestem wierna tej modlitwie, którą odmawiałam

przez całe życie.

W niedzielę byliśmy na nogach już o siódmej. Mama pucowała wtedy całą

rodzinę w balii z ciepłą wodą, nie żałując szczotki i zielonego mydła.

Wkładaliśmy świąteczne ubrania i szliśmy na ósmą na mszę. Byłam okropnie

dumna ze swojej niebieskiej sukienki i białego płóciennego czepka. Mieliśmy

bardzo starego i miłego księdza. Kazał nam dawać jałmużnę i być dzielnymi

Nie brakowało nam dzielności, z jałmużną zaś było nieco gorzej. Kiedy

jednak ktoś biedniejszy od nas potrzebował pomocy, rodzice nie wahali się

dać trochę pieniędzy kosztem wyrzeczeń w następnym tygodniu.

Co to zresztą znaczy wyrzekać się? Nie uważaliśmy, by brakowało nam

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin