Noah Gordon
RABIN
Przełożył Łukasz Nicpan
Spis treści:
Księga I. Początki
Księga II. Na pustyni
Księga III. Wyjście
Księga IV. Ziemia obiecana
KSIĘGA I
POCZĄTKI
Woodborough, Massachusetts
listopad 1964 roku
1.
W mroźny poranek w dniu swoich czterdziestych piątych urodzin rabin Michael Kind leżał samotnie w szerokim mosiężnym łożu odziedziczonym po dziadku i starał się czepiać resztek snu, wbrew woli wsłuchując się w dochodzące z kuchni odgłosy krzątaniny.
Po raz pierwszy od wielu lat przyśnił mu się Izaak Rywkind. Kiedy Michael był małym chłopcem, dziadek opowiadał mu, że ilekroć żyjący myślą o umarłych, ci czują w raju, że są kochani, i ogarnia ich radość.
– Kocham cię, zejde – powiedział rabin.
Zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno, gdy dobiegające z dołu hałasy na chwilę przycichły. Pani Moscowitz uznałaby pewnie za dziwactwo, że mężczyzna wkraczający w wiek średni czerpie pociechę z przemawiania do starca, który umarł blisko trzydzieści lat temu.
Zszedł na dół. W jadalni przy staroświeckim stole siedziała Rachela. Zgodnie z ustalonym rodzinnym zwyczajem w urodziny składano przed śniadaniem obok nakrycia solenizanta laurki z życzeniami i drobne upominki. Strażniczki tego zwyczaju, żony rabina, Leslie, nie było jednak w domu już od trzech miesięcy. Miejsce obok jej talerza świeciło pustką.
Rachela półleżała z brodą na lnianym obrusie i przebiegała wzrokiem linijki druku opartej o cukiernicę książki. Niebieską marynarską bluzkę zapięła na wszystkie guziczki i włożyła czyste białe skarpetki, ale jej gęste blond włosy okazały się jak zwykle zbyt wielkim wyzwaniem dla cierpliwości ośmiolatki. Pochłaniała książkę w szalonym pośpiechu, przeskakując wzrokiem z wersu na wers, aby wyczytać jak najwięcej, zanim przerwie jej lekturę nieuchronny zakaz. Kilka sekund zyskała dzięki wejściu do jadalni pani Moscowitz z dzbankiem soku pomarańczowego.
– Dzień dobry, rabbi! – przywitała Michaela ciepło gospodyni.
– Dzień dobry, pani Moscowitz.
Udał, że nie zauważa gniewnego zmarszczenia brwi, którym kobiecina wyraziła swoje niezadowolenie. Od tygodni nalegała, by mówił jej po imieniu: Lena. Pani Moscowitz była czwartą gospodynią, jaką mieli w ciągu ostatnich jedenastu tygodni, odkąd zostali sami. Nie ścierała kurzu, przypalała jajecznicę, mimo uszu puszczała ich prośby o cymes i kugel, gotowała tylko mrożonki i jeszcze oczekiwała za to wszystko gorących pochwał.
– Jakie życzy pan sobie jajka, rabbi? – zapytała, stawiając przed nim szklankę mrożonego soku pomarańczowego, zanadto, jak się obawiał, rozcieńczonego.
– Na miękko, pani Moscowitz, jeśli wolno prosić. – Skupił...
renfri73