Jezioro Nurow - E. L. Doctorow.pdf

(1486 KB) Pobierz
Ani przez chwilę nie mogłem się pozbyć ich nienawistnej
obecności. Tej pary starych ludzi mieszkających jak w lesie,
stworzonych wyłącznie dla siebie, którzy syna uważali za
wybryk losu. Że ten nędzny mały domek należy tylko do nich,
o tym nie pozwalali mi zapomnieć ani na chwilę. Ich
przestrzenią życiową był skrawek linoleum, wieczorami
słuchali radia. Co spodziewali się usłyszeć? Jeżeli wracałem
wcześnie, przeszkadzałem im, jeżeli zbyt późno – wpadali we
wściekłość. Mieli mi za de, że żyję, jak żyję, nienawidzili
soczystej pełni mojego istnienia. Byli wysuszeni na wiór. Byli
jak ledwo tlące się polana. Rozpadali się w popiół. Lecz na
czym w końcu polegała tragedia ich życia, wyrażająca się w
pełnych wyrzutów spojrzeniach, którymi mnie obrzucali? Że
się im nie powiodło? W tym nie różnili się od pozostałych
mieszkańców Mechanic Street, gdzie wszystkie domki były
jednakowe, dwurodzinne, w kółko te same asfaltowe pałace,
dzwonienie tramwajów rozlegało się nieustannie po całej tej
zafajdanej dzielnicy. Tylko wariaci wydawali się tam żywi,
bezdomne
kobiety,
bezdomni
mężczyźni,
jednego
nazywaliśmy Świętym Śmieciuchem, bo wlókł się od
śmietnika do śmietnika i przebierał w tym, co wyrzucali ci
biedni ludzie – czy możecie to sobie wyobrazić? – i to, co
znalazł, albo pakował na plecy, albo rzucał na wózeczek. Na
głowę wkładał kilka kapeluszy, na grzbiet kilka marynarek i
płaszczy, spod których wystawało kilka par spodni, skarpetki
nasuwał na buty, na skarpetki jakieś kapcie, przykro było
patrzeć na jego twarz zarośniętą, czerwoną, odmrożoną, z
jednym silnie zaropiałym okiem, o Święty Śmieciuchu. Trzy
ulice dalej znajdowała się fabryka, w której wszyscy
mieszkańcy Paterson zarabiali na swoje wspaniałe życie, nie
wyłączając mojej matki, nie wyłączając mojego ojca, razem
szli do pracy, razem z niej wracali, razem jedli posiłki, razem
kładli się do łóżka. Czy w tym wszystkim mogło znaleźć się
miejsce dla mnie? Przypominali sobie o moim istnieniu tylko
wtedy, kiedy chorowałem. Przez pewien czas chorowałem
więc bez przerwy, kaszlałem, charczałem, gorączkowałem,
przerażała ich myśl o tym, że mógłbym zapaść na szkarlatynę,
koklusz lub dyfteryt, jedyną moją bronią było przypominanie
im, że jestem upiornym wynikiem bezmyślnej żądzy, która
kiedyś tam ogarnęła ich na krótki moment. Czepiali się swojej
nędznej egzystencji, trzymali się kurczowo swoich
przyzwyczajeń, w niedzielę szli do kościoła wraz z innymi
frajerami, zupełnie jakby przypuszczali, że niebawem stanie
się coś szalenie ważnego, coś, co mogłoby nawet być bolesne,
ale co przecież musi mieć Sens, albowiem Bóg musi mieć
Sens, nawet jeżeli nieszczęsna banda wymizerowanych
wyrobników rodem ze wschodniej Europy nie ma pojęcia, na
czym by to mogło polegać. Gardziłem tym wszystkim.
Wyrastałem w szalonym kołowrotku przeplatających się
okresów zdrowia i choroby, a kiedy doszedłem do piętnastego
roku życia, wszystko się wyrównało, wiedziałem już co i jak i
trzymałem się tego, pędziłem przez wąskie uliczki naszej
dzielnicy, przeskakiwałem przez płoty umykając glinom,
kradłem, co mi było potrzebne, uganiałem się za
dziewczynami jak myśliwy za zwierzyną, nieustannie
szukałem guza, szukałem draki, pragnąłem ostro żyć, biegłem
ulicami ścigając się z szybującymi na niebie samolotami,
wdrapywałem się na pożarowe schody, by podglądać stare
baby, kiedy wbijały się w gorsety, przyłączyłem się do jednego
z gangów, zacząłem nosić przy sobie scyzoryk, który
naostrzyłem jak jakiś Arab czy makaroniarz, wpakowałem go
w bok konia zaprzężonego do wozu handlarza jarzyn,
dźgnąłem nim małego debilka z głową jak arbuz, szatkowałem
markizy na oknach, bawiłem się, rzucając nim w ścianę,
ograbiałem przy jego pomocy dzieciaki, przy jego pomocy
zaprowadziłem dziewczynę na dach i kazałem jej zdjąć z
siebie wszystko. Za wszelką cenę chciałem być sławny!
I jeszcze wozy z antracytem, spuszczające swoją
przerażającą zawartość po równiach pochyłych do ciemnych
piwnic, i Ricco, ten od Słodkich Ziemniaków, wciskający ci
do ręki za trzy centy gorący pomarańczowy kartofel zawinięty
w kawałek „Daily News”, i na chodnikach ohydne pryzmy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin