Julian Wołoszynowski - Opowiadania podolskie.pdf

(491 KB) Pobierz
Wołoszynowski Julian
OPOWIADANIA PODOLSKIE
Wszystko zaczyna się od domu. Starzejąc się widzimy,
Że świat jest coraz dziwniejszy, wzór coraz bardziej zawiły Z umarłych i żyjących. Nie
skupiona w sobie chwila Wyodrębniana, bez przedtem i potem,
Lecz czas życia spalający się w każdym momencie I nie czas życia jednego tylko człowieka,
Ale czas starych kamieni, których nie można odczytać.
Jest czas i dla wieczoru pod gwiazdami,
I czas dla wieczoru przy lampie (Wieczoru nad albumem fotografij).
T. S. Eliot „East Coker"
SYLWESTER
Letni deszcz ubił pył, podolski trakt był prawie rzemienny. Niebo rozsunęło firanki
chmur i pokazało błękitne okno. Popołudniowe powietrze drżało. Spragniona trawa stała się
znowu zielona. Na werandę, porośniętą dzikim winogradem, wyszedł wysoki, chudy
mężczyzna w podróżnym pudermantlu. Zszedł po schodach do ogrodu i ścieżką, posypaną
żółtym, po deszczu wilgotnym piasku, skierował się okrężnie do podjazdu.
Opuszczał swój stół kwadratowy pod niskim, zasłoniętym odwiecznymi drzewami
oknem; swój pokój, w którym latem od tych drzew po całych dniach było zielono. W nocy,
do późna w noc, zielony klosz nad lampą zabarwiał pokój również zielenią — kolor nadziei?
Stół do pracy stał pod samym oknem, które od wczesnej wiosny do późnej jesieni było
otwarte i przynosiło zaczytanemu człowiekowi — to białe kwiaty wiśni i grusz, to
białoróżowe jabłoni, to czerwone i złote liście, zrośniętej prawie z domem, niepamiętnie
starej, drżącej bez wiatru, topoli.
Szklane drzwi, prowadzące na werandę, osunęły się z czasem, razem z progiem i
podłogą, w dół, jak grób się osuwa, i przypominały o tym, że wszystko pogrąży się
stopniowo w ziemi. Stół kwadratowy zarzucony był księgami i papierami — raczej
świstkami papieru,
7
wypiskami, urwanymi wpół /.dania myślumt, kaligrafowanymi sentencjami autorów
rzymskich.
Stary dom «tał nad rzeką, która dzieliła, wyjałowiony Już prawie, nad owocowy od
młodego dębowego zagajnika.
Pan Sołtyk Rogala-Romuńnlcl miał sześćdziesiąt picjć łat. Książki, które zostawiał za
sobą, towarzyszyły mu w drodze. Jechał bryczką, a zdawało mu sic;, żo siedzi przy swoim
stole. Ukończył prawo na uniwersytecie charkowskim, ułe nigdy nie przyszło mu do głowy
użytkować swojej wiedzy w życiu praktycznym. Każde zagadnienie prawne rodziło tyle
wątpliwości, wymagało tylu komentarzy, im dłużej siej je studiowało, tym bardziej stawało
siej oderwane. Można mu było przeciwstawić normej równic; doskonałą — z zupełnie
przociwnego bieguna. Zbierał cytaty, któro obalały jedne drugie. Kłócił się sam z sobą,
dyskutował głośno sam z sobą w pustym pokoju, był jednocześnie oskarżycielem i obrońcą,
sejdzią ferującym wyrok lub świadkiem, komplikującym swymi bezkompromisowymi ze-
znaniami najbardziej z pozoru oczywisty przewód sądowy. Niekiedy nawet umieszczał siebie
na ławie oskarżonych i sam sobie udzielał ostatniego słowa — wtedy dochodził do rozpaczy.
Nawet doskonałe prawo rzymskie poczynało .chwiać sio w swych formułach.
Spojrzał na zegarek. Z drogi wiejskiej wyjeżdżał właśnie na główny trakt. Oczy miał
zuwszo trochę roztargnione, gdy znajdował słej pod gołym niobem, Zdawało mu sic*, źe go
oszołamia ta przyroda, wśród której sic; urodził i wzrastał; źe mu ona przeszkadza zebrać jak
należy myśli. A myśl ciągle.' należało skupiać, aby :i<; nie ulotniła w powietrzu jak kamfora.
Należało zdobyć sic; na zupełne odejście od świata, aby móc ująć go w formuły, a tym
samym pojąć. Ody czy-
n
lut kfiląźkl, pojmowui świat; gdy nur) patrzał -- nlo pojmował.
PoiłyiZftł w górze śpiew skowronku, a patera zdrzem- nt|I hIi; w bryczce, Dzień po
deszczu był prześliczny. I’nn Sołtyk Ilojfula-itomuńKki nlo spat wczoraj do póż- iicj nocy,
czy tu i, teraz go bryczka uśpiła, Ody sii; zbudził, ujrzul przed sohcj nieznajomego
rn<
(
*żczyzn<;. Nle- znujomy mluł nu głowic »zoroko.Mkrz.ydiy czarny kapelusz, u w n;ku
kij nabijany gwożdzloml. Nie inaczej musiała wyglądać maczuga Madeju, u I twurz niezna-
jomego mogiu przejąć zmrozi).
— Zdaje nią,
ŻO
mam zaszczyt oglądu6 pana dziedzica dobrodzieju, Soltyka EogałQ-Ro
mańslciogo?
— Tak Jest. Czym mogQ wuszmoścl służyć? — zupy lał ze Hnu przebudzony pan
Rogala, nlo b<;dqc pewny, czy mu sit; Jeszcze sennk* nie majaczy to spotku- nie.
— Oto mam ze sobą — rzekł po namyśle nieznajomy — skrzynką niewielki], Szedłem z
nii| na piechotę, gdy ujrzuiem pojazd dobrodzieju. Furman, klep, nlo chciał h1q zatrzymać,
uż mu pogroziłem z pistoletu.
To mówiąc wyciągnął, z szerokich kozackich hajda* Worów srebrem nu bijany pistoiot I
pokuzui go uprzejmie panu Kogali.
— Chciaiem pokornie prosić Waszmość dobrodzieja o podwiezienie mnie milki; matą,
bo nogi bolą.
Fan Rogala odpowiedział, że nie mu przyjemności HO znać, ule będąc w podróży
każdemu podróżnemu współczuje. Powiedział to, prawic nie podnosząc gło- wy i nlo patrząc
na nieznajomego.
— Siaduj, wasze. Jakoś się zmieścimy.
Obojętność puna Rogali zastunowilu nieznajomego
z maczugą.
O
„Musiał nic o mnie nie słyszeć, stary dziwak” — pomyślał.
A ja znam pana dobrodzieja bardzo dobrze — rzekł, gdy przerażony furman,
zaciąwszy konie, szybko ruszył z miejsca. — Niech dobrodziej nie patrzy na moje ręce,
skaleczyłem się trochę, ot głupstwo. Pobrudzone moje ręce ziemią i krwią — krwią i ziemią.
Ot, tak to bywa — westchnął.
Pan Rogala spojrzał spode łba na mężczyznę w czarnym kapeluszu. Twarz przygodnego
towarzysza podróży zdawała się jakby znajoma. Nie pamiętał tylko pan Rogala, gdzie by ją
mógł widzieć.
— Pan dobrodziej do Mohylowa, jak śmiem wnosić?
— W interesach — skinął pan Rogala.
A nie boi się pan dobrodziej tak pod wieczór jechać? Niby przez ten jar pod miastem.
— A czemu?
— To pan dobrodziej nie wie, że tam teraz straszy?
— Et, strachy na lachy!
Ja też tak dawniej mówiłem, ale teraz nie. A te napady? Tam gniazdo zbójców.
— Z Bożą pomocą przejedziemy.
Pan Rogala dojrzał nagle na ciemnej twarzy swego sąsiada jakby błysk uśmiechu. To go
zastanowiło i wtedy przypomniał sobie, że widział twarz podobną na jakimś obrazku w
książce, tylko że tamten osobnik przedstawiony był z nożem w zębach.
„A jeżeli to naprawdę rozbójnik” — pomyślał pan Rogala i zajrzał nieznajomemu w oczy.
— A cóż się pan dobrodziej tak mi przygląda?
— Nic, tylko patrzę, ktoś wasze jest.
Nieznajomy załamał bezradnie ręce:
— A czyż to można wiedzieć, mości dobrodzieju?
10
Naturalnie, że można — zaperzył się pan Rogala. — Wystarczy w oczy popatrzeć.
Nieznajomy spojrzał na niego surowo:
— Ciekawość pierwszy stopień do piekła.
Późny zachód słońca ozłacał pola. W rowach, po obu stronach traktu, grały świerszcze polne.
—■ Czy waszeć nie jesteś jednym z tych zbójców,
o
których wspominałeś?
Skądżeś pan dobrodziej na to wpadł? — zapytał wreszcie wśród śmiechu. — Albożeś
Nieznajomy roześmiał się na całe gardło, aż zataczał się od śmiechu w bryczce.
jasnowidzący?
Pan Rogala rzekł z namysłem:
o
Jestem prawnikiem. To znaczy, że wiem, jak powinno być i że tak nie jest.
Wiem, że pan dobrodziej jest prawnik. Wszyscy
tym w okolicy wiedzą. Ale nikogo nie bronisz wać- pan ani też nikogo nie oskarżasz.
Nieraz myślałem wybrać się do dobrodzieja w odwiedziny, ale w dzień niebezpiecznie, a w
nocy mógłbym nastraszyć. Wie pan dobrodziej, jak to bywa w życiu.
— Po prawdzie nie wiem, ale to nieważne.
Ot, już Skazińce. Może wysiądziemy — napić się w karczmie po kieliszku. Konie
muszą odpocząć i podjeść obroku.
Przed karczmą stał Żyd, wysoki, chudy, z czarną do pasa brodą, jak żywy obraz; pochylił się
nisko. Gdy mówił pośpiesznie, oczy jego biegały niespokojnie. Odpowiadał bez związku na
pytania pana Rogali, wprowadzając gości do karczmy. Nieznajomy w czarnym kapeluszu
uśmiechnął się do pana Rogali i zaprosił go okrągłym ruchem do stołu. Pod lewym
ramieniem dźwigał skrzynkę, którą postawił obok siebie na lawie. Pan Rogala wyjął z
kieszeni notatnik i coś zapisy-
11
V
wał ołówkiem. W kącie karczmy siedział inwalida
0
kuli, w zniszczonym żołnierskim mundurze, siwo- brody, z twarzą podwiązaną czerwoną
chustką. Nieznajomy skinął na niego. Stary w lot przykuśtykał na jednej nodze.
— Nie zginął w bitwie, jak widzisz pan dobrodziej,
1
dlatego taki chwat z niego. Za kieliszek ojca, matkę by zabił.
Inwalida był niemy. Zasalutował bez czapki, uderzył się kilka razy pięścią w szeroką pierś,
aż zadudniła, i wyprężył się na baczność.
Ma i on swoją tajemnicę — rzekł nieznajomy. — Świętą tajemnicę.
Jakaż to tajemnica? — zainteresował się pan Rogala.
Zaklina się, że ją ma w głębi serca, tylko nie może jej wypowiedzieć. Język ma
przycięty.
Nieznajomy napełnił czarkę i podał wódkę inwalidzie. Nieznajomy zdjął kapelusz z głowy i
ujął pana Rogalę za rękę:
Nie zapomnę tej chwili, że waszmość dobrodziej nie odwrócił się ode mnie ze
wstrętem. O, bo ja wiem, strach strachem, i nie chodzi o grzeczność; ale rzadko człowiek
człowieka w człowieku uszanuje. Bo ja naprawdę jestem rozbójnik.
I siłą przytrzymał rękę pana Rogali. Jego sowie oczy utkwione były nieruchomo w jakiś
punkt na ścianie. Pan Rogala powiedział:
— A to przygoda. — I uśmiechnął się dobrotliwie.
12
—i Widzisz dobrodziej, że wcale jeszcze nie piłem. Jestem trzeźwy.
Odwrócił się do karczmarza:
— Żydzie, wódki!
Karczmarz podbiegł do stołu z karafką wódki, kieliszkami i śledziem na półmisku. Ręce
jego blade drżały. Nieznajomy odrzucił czarne włosy z czoła i pan Rogala dostrzegł w
okrutnych jego oczach jakby łzy. Pan Rogala nie mógł zrozumieć, co to wszystko znaazy, i z
przyzwyczajenia odwołał się do książek prawniczych, traktujących o psychologii przestęp-
ców. Wolał nie widzieć tego, na co patrzył; wolał przypominać sobie to, co czytał. Po kilku
kieliszkach i przekąsce nieznajomy pogroził Żydowi i wyszli z karczmy.
— Pojedziesz! — zwrócił się do inwalidy.
Ten, dostawszy drugą czarkę wódki, wybiegł pierwszy z karczmy i stał już przy bryczce,
gotów gramolić się na kozioł. Teraz on piastował skrzynkę.
— Zawsze to bezpieczniej pod opieką zbójcy, kiedy się jedzie między zbójców. Prawo
Tak, naturalnie, że przygoda — skinął poważnie głową nieznajomy. — ,,A zbójców
Panie, panie, daj pan spokój z tą komedią! Je- dziemy. Już późno.
było dwunastu...” — dodał grobowym głosem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin