Tomasz Mróz - Komisarz Wątroba 01 - Przejście A8.pdf

(628 KB) Pobierz
TOMASZ MRÓZ
PRZEJŚCIE A8
Rozdział I.
13.02.1871
Dzień chylił się ku końcowi, wszystko oblepiał cichy, wieczorny chłód. Jechali.
Mijali nagie, bezlistne drzewa, przejeżdżali przez zagubione w cieniu i ponurej wilgoci
parowy. Cały świat pokryty był białoszarym całunem śniegu, zmarzniętym błotem oraz
wyschłymi, szumiącymi przy każdym podmuchu wiatru, kępami traw i krzakami.
Kawalkada konnych torowała drogę karecie, która kołysząc się i trzęsąc na tym bezdrożu,
ledwo za nimi nadążała. Wszyscy jeźdźcy byli barczyści i potężni; przy łękach wisiało
uzbrojenie, zarówno broń biała, jak i palna. Stroje mężczyzn jasno wskazywały, że należą
do jednej formacji. Każdy z czarnoszarych kaftanów miał na ramieniu ozdobny znak,
wyszyty złotą nicią. Twarze – wąsate i smagłe – różniły się od zazwyczaj spotykanych w
tej części świata bladych i piegowatych obliczy. W pewnym momencie cała grupa
wyjechała na skraj lasu. Przed nimi rozciągała się spora przestrzeń pokryta polami i
łąkami, na co wskazywały zaorane żebra brunatnej ziemi i żółtawe kępy wystające spod
śnieżnej pokrywy. Po lewej stronie przycupnęła chata; szara strużka dymu świadczyła o
tym, że jest zamieszkana. Przez malutkie okna przedostawało się mdłe światło,
prawdopodobnie kaganka. W kilka sekund po jeźdźcach na otwartą przestrzeń wytoczyła
się kareta. Kawalkada jechałaby dalej, ale ktoś wysunął głowę ze środka powozu i coś
powiedział. Po chwili rozległ się po niemiecku chrapliwy okrzyk woźnicy: „Staaaać!”.
Jeźdźcy zatrzymali się i wyczekująco spojrzeli na jednego z nich, prawdopodobnie
dowódcę; ten wydał krótki rozkaz. Wszyscy zeskoczyli z siodeł, jakby za pociągnięciem
sznurka.
– Psie ich syny, jak to równo skaczą. Cyrkowce afrykańskie, psie juchy – mruknął
pod nosem woźnica, obserwując jednocześnie, jak lokaj podbiega do drzwi karety i
otwiera je, kłaniając się uniżenie.
We wczesny zimowy wieczór panowała cisza jak makiem zasiał, nawet te
nieliczne ptaki, kukające i świergolące za jasności, zamknęły teraz dzioby i czekały na
lepszy czas. Konie tupały kopytami o śnieżno-ziemne podłoże i co jakiś czas prychały. Te
odgłosy i wątły dym z komina chaty stanowiły jedyne oznaki życia w martwocie
zimowego kraju.
Z karety wyskoczył szczupły jegomość w czarnym surducie wyszywanym
srebrem na lamówkach i mankietach. Spod kaftana wystawał biały żabot koszuli, na
głowie tkwił niemodny, zwężający się ku górze kapelusz z szerokim rondem. Za nim,
sprawiając wrażenie dużo cięższego, bo też i grubiej ubranego, wyszedł mężczyzna w
czarnym płaszczu i cylindrze. Lokaj schylił się przed nim jeszcze głębiej, zamknął drzwi
i czmychnął na drugą stronę pojazdu.
– To tu, panie Neumann? – człowiek w cylindrze zagadnął w języku woźnicy.
– Tu, panie von Schwansteinkohenbohlenwor – potwierdził nieco piskliwym
głosem Neumann. – Prosiłem już, żeby mówić na mnie Nowak, bardziej lubię tę wersję.
– Ech, te czeskie nazwiska! Brewerie! Tu się mówi i będzie mówiło po
niemiecku, panie Neum...
– Nowak. To polskie nazwisko, nie czeskie, krócej brzmi niż to wasze.
– Dobra, Nowak. Co dalej?
– Piękny widok, prawda, panie von Schwansteinkohen-bohlenwor? – Nowak
wpatrywał się zachwycony w dal sięgającą zamglonej linii lasu. Wciągnął potężny haust
mroźnego powietrza.
Człowiek w cylindrze spojrzał na pola, ale znać było, że przyroda nie bardzo go
interesuje.
– Tak, tak, zaiste. Co dalej?
– I pomyśleć, że dopiero co tury tutaj chodziły, a już niedługo powstanie...
– Panie Nowak, czy jak tam pan chce się nazywać, wieczór zapada. Co robimy
dalej?
Szczupły jegomość w surducie westchnął ciężko, jakby ubolewając nad brakiem
wrażliwości u towarzysza. Pstryknął palcami i w tym momencie wyszedł z chaty
człowiek. Ubrany z wiejska, miał na sobie znoszony kożuch, a zamiast butów filcowe
łapcie.
– A panowie to w drodze? – Skłonił się przybyszom; mówił z mocnym śląskim
akcentem.
– Nie, do ciebie przyjechaliśmy – odparł Nowak, patrząc ni to na pola, ni to na
chłopa.
– Do mnie? – Wieśniaka zatkało. – A czegu panowie mogą kcieć ode mnie?
– Czyje te pola?
– A moje. Aż po las.
– Kupić chcemy, wszystko to tutaj. Aż po las.
Człowiek stał w milczeniu z rozwartą gębą. Szarość wieczoru nie pozwalała
stwierdzić, czy jest bardziej zdziwiony, czy przestraszony. Po chwili ozwał się znowu.
– Olaboga, jakże to? Kupić? Przecie to moje. Aż po las.
– No, toż właśnie dlatego, że twoje, to chcemy kupić. Nie twoje kupimy u innych.
– Olaboga, jakże to? U innych? Kiej to moje, to nie u innych.
Nowak znowu wzniósł oczy ku niebu; wyglądało, jakby miał zaraz ukatrupić
nierozgarniętego wieśniaka. Ale opanował się, podszedł kilka kroków do karety,
wyciągnął brzęczący metalem trzos i powiedział sucho:
– Słuchajcie, człowieku! Mam tu worek reichstalarów, okrągły tysiąc.
Słyszeliście? Tysiąc. Idźcie do baby i powiedzcie jej, że chcemy od was kupić tę ziemię
za ten tysiąc. Czekamy jeszcze dwa ojczenasze.
– Olaboga, olaboga! – Chłop pognał co prędzej do chałupy.
– A jak nie będą chcieli sprzedać? – zapytał von Schwansteinkohenbohlenwor.
Nowak uśmiechnął się z politowaniem, nim odpowiedział:
– To dadzą za darmo. Ale nie chcę tu żadnych burd. Myślę, że dwa ojczenasze to
nawet za długo na taką tranzakcyję.
Miał rację. Po kilkunastu sekundach z chaty wypadła dwójka ludzi. Przodem
biegła kobieta w czarnej spódnicy przykrytej fartuchem; chustę w kwiaty narzuciła na
głowę niedbale, w pośpiechu. Za nią pędził poznany już wcześniej wieśniak. Przez drzwi
i zamglone szybki wyglądały jakieś twarze, pewnie dzieci.
– Olaboga, Helga, poczekoj. Olaboga, trza by przemyśleć. Przeca to jeszcze od
dziada, oćca było nasze. Helga!
Kobieta dotarła do oczekującej dwójki i dysząc, skłoniła się.
– Zastanowili się? – Nowak zadał pytanie, które, patrząc na stan
rozgorączkowania niewiasty, należało do kategorii retorycznych.
– Cołki tysiąc, panie, dajecie?
– Tak, tysiąc. – Nowak zabrzęczał trzosem. Wyciągnął jedną z monet i podał
babie. Ta zagryzła na niej zęby, potem podleciała do latarni, którą lokaj zapalił przy
karocy. Oglądała pieniądz ze wszystkich stron.
– A biercie te łęgi, obrzydły mi już one! – Podeszła z powrotem do nich,
wyciągając rękę po worek.
– Helga, olaboga, trza by pomyśleć, olaboga, od oćca, dziada jeszcze... –
lamentował stojący za nią mąż, ale widać było wyraźnie, kto tu podejmuje decyzje.
– Zaraz, zaraz. – Nowak cofnął rękę z trzosem. – Jeszcze umowa.
Na rozłożonym w międzyczasie przez lokaja stoliku pojawiła się ni stąd, ni zowąd
kartka papieru i pióro w kałamarzu. Chłop i baba aż odskoczyli. Potem podeszli lękliwie
do stołu, lokaj przyniósł lampę i powiesił na wbitym obok w ziemię drągu. Para
wieśniaków oglądała umowę jak sroka kość, widać było, że słowo pisane i przyrządy
piśmiennicze są im równie dobrze znane, co lód na pustyni. Nowak po raz kolejny
wzniósł oczy ku niebu, westchnął, po czym chwycił kartę i zaczął głośno czytać:
– My, Johann i Helga Schramm, sprzedajemy całą naszą ziemię od lasu pana von
Stolpke do królewskiego lasu nad Jaegerbachem panu Heinrichowi Hansowi Sigfridowi
von Schwansteinkohenbohlenwor na zawsze za tysiąc reichstalarów. Oświadczamy, że
ani my, ani nasze dzieci, ani ich dzieci nie będą chciały niczego od pana von
Schwansteinkohenbohlenwor teraz ani nigdy. Obiecujemy opuścić sprzedany grunt zaraz
po kupnie. Johann i Helga Schramm.
Nowak odczytał to głośno, po czym znowu położył papier na stole i wskazał
palcem miejsce, gdzie mają podpisać. Baba chwyciła pióro i robiąc kilka kleksów,
wykaligrafowała z trudem swoje imię i nazwisko. Potem wszyscy spojrzeli na Johanna;
ten wodził nieprzytomnymi oczyma po zebranych, powtarzając w kółko „Olaboga,
Helga, olaboga”, ale dostał kuksańca od małżonki i również nabazgrał swoje inicjały pod
umową. Człowiek w cylindrze złożył zgrabny, pełen zawijasów podpis obok tamtych
kulfonów. Nowak podmuchał na papier, złożył go i wsadził za pazuchę. Po czym
uśmiechnął się serdecznie do byłych właścicieli, wręczył worek i rzekł:
– Czas na was. Trza wam w drogę.
Małżonkowie spojrzeli po sobie zdezorientowani. Johann powtórzył znowu swoje
„Olaboga”. Do Helgi po chwili dotarło, co Nowak ma na myśli. W chacie stała jeszcze
ciepła strawa na kolację, małe dzieci już spały, te większe w samych koszulach
baraszkowały przed snem. Zagryzła wargi zdezorientowana, przyciskając worek talarów
do piersi, spojrzała na męża. Ten chrząknął i zrobił minę, jakby chciał się bić.
– Panie, ależ... – Johann zaczął płaczliwie, jednakże Nowak go uprzedził.
– W umowie stoi wyraźnie: „opuszczą zaraz po kupnie”, znaczy teraz. Już. A
zresztą waszej chaty zaraz nie będzie, bo się zawali. Ratujcie dzieci. – Pstryknął palcami.
Dom zaczął się chwiać i trzeszczeć. Komin rozleciał się na pojedyncze kamienie,
turlające się po dachu, szyby pękały.
– Olaboga! – wrzasnął Johann i poleciał do domu. Za nim Helga. Wkrótce na
dworze stała gromadka trzęsących się z zimna, płaczących dzieci w cienkich białych
koszulkach. Johann wbiegał i wybiegał z chaty, ratując, co się dało.
Gdy dom runął, w powietrze uniosła się chmura kurzu. Po kilku minutach opadła.
Oniemiała rodzina stała nad zgliszczami swojej dotychczasowej egzystencji. Potem
Nowak pstryknął palcami i ocknęli się. Helga starała się uspokoić i ubrać dzieci, Johann
zaczął wygrzebywać z ruin jakieś rzeczy, który mogłyby się przydać na drogę. Tej
krzątaninie towarzyszyło milczenie i ponure oczekiwanie gromady przyjezdnych. W
końcu rodzina Schrammów odeszła, znikając pomiędzy drzewami.
Von Schwansteinkohenbohlenwor pokiwał z uznaniem głową.
– Ładnieś pan to załatwił, panie Nowak, uznanie z mojej strony.
– Uczciwa tranzakcyja. Umowy to mój fach. Pan to zresztą doskonale wiesz,
panie von Schwansteinkohenbohlenwor. Biedy nie będą klepać za te tysiąc reichstalarów.
No chyba że Johann zacznie pić na umór i żałować dnia, kiedy spotkał nas, Helgę, kiedy
się urodził. Aż umrze w rynsztoku, pobity. Gdzieś w Hamburgu. Dajmy na to za trzy lata.
A dokładnie za trzy lata pięć miesięcy i dwa dni. I zostawi te biedne dziatki sierotami bez
grosza. Ale to jego sprawa. My możemy się brać do roboty od jutra.
– Tak, jego sprawa – mruknął von Schwansteinkohenbohlenwor. – Trzeba
obozowisko rozbić. Zimno. – Dokładniej owinął szalem szyję.
– Tak, tak, zimno, cholernie zimno. – Nowak w cienkiej koszuli i surducie nie
zdradzał żadnych oznak przemarznięcia. Gdyby mu powiedzieli, że jest upał nie do
wytrzymania, potwierdziłby z równym entuzjazmem. Wszyscy podróżni zaczęli rozbijać
namioty i palić ogniska. Noc otuliła świat szczelnym kokonem ciemności.
Rozdział II.
Dzień pierwszy
Komisarz Wątroba spał. W jego głowie kłębiły się sny nieuczesane, piękne
kobiety o twarzach w kształcie hamburgera, piękne krajobrazy układające się w zarys
nóżek pieczonego kurczaka i milion innych wspaniałych, gastronomicznych doznań
drażniło jego uśpione zmysły.
– Aaaa, mniam, mammam, mam... – wzdychał przez sen.
A w tym śnie Wątroba płynął, jego ciało przesuwało się rytmicznie w galarecie
świata, która zaczęła stawiać niespodziewany opór. Coraz mniej majestatyczne, a coraz
bardziej nerwowe ruchy dawały efekt mizerny. Wątroba chciał dopłynąć do jakiegoś
krzaka kurczakowatego lub dogonić jedną z tych pięknych, apetycznych niewiast, ale
Zgłoś jeśli naruszono regulamin