Auster Paul - Trylogia nowojorska.pdf

(1260 KB) Pobierz
Paul Auster
Trylogia nowojorska
Szklane miasto / Duchy / Zamknięty pokój
Przekład
Michał Kłobukowski
Wydawnictwo Znak
Szklane miasto
Rozdział 1
Wszystko zaczęło się od pomyłki telefonicznej: głuchą nocą trzy razy zadzwonił telefon
i spytano o kogoś całkiem innego. Dużo później, kiedy mógł już się zastanowić, co mu się
właściwie przytrafiło, uznał, że nic nie jest rzeczywiste oprócz przypadku. Było to jednak
naprawdę dużo później. Początkowo istniało tylko zdarzenie i jego skutki. To, czy sprawy
mogły się potoczyć inaczej, czy też wszystko zostało przesądzone w chwili, gdy z ust
nieznajomej osoby padło pierwsze słowo, w ogóle się nie liczy. Liczy się sama opowieść
i nie jej rzeczą jest osądzać własny sens lub nonsens.
Nad Quinnem nie musimy zbytnio się rozwodzić. Kim był, skąd się wziął i co robił,
jest bez większego znaczenia. Wiemy na przykład, że miał trzydzieści pięć lat. Wiemy, że
był niegdyś żonaty i został ojcem, ale w omawianym okresie jego żona i syn już nie żyli.
Wiemy również, że pisywał książki. Ściśle mówiąc, powieści kryminalne. Publikował je
pod pseudonimem, jako William Wilson. Popełniał średnio jeden kryminał rocznie i dość
na tym zarabiał, żeby skromnie żyć w nowojorskim mieszkanku. Praca nad każdą powieścią
zajmowała mu najwyżej pięć do sześciu miesięcy, więc przez resztę roku był panem
swojego czasu. Czytał dużo książek, chodził do kina i na wystawy malarstwa. Latem
oglądał w telewizji mecze baseballu; zimą bywał w operze. Najbardziej jednak lubił
spacerować. Niemal codziennie wychodził z mieszkania – w upał i w słotę, w mróz i w
skwar – żeby się włóczyć po mieście; donikąd nie zmierzał – po prostu szedł, gdzie nogi go
niosły.
Nowy Jork stanowił niewyczerpany bezmiar, nieskończony labirynt kroków, i choćby
Quinn zaszedł nie wiedzieć jak daleko, choćby poznał na wylot rozmaite dzielnice i ulice,
zawsze ogarniało go w końcu uczucie zagubienia. Był zagubiony nie tylko w mieście, ale
i w sobie. Ilekroć wyruszał na spacer, czuł się tak, jakby porzucał samego siebie, a gdy już
się poddał ulicznemu ruchowi, gdy już się całkiem uprościł, stając się zaledwie bierną
parą oczu, wyzwalał się wreszcie od przymusu myślenia, to zaś skuteczniej niż cokolwiek
innego zapewniało mu minimum spokoju, zbawienne uczucie wewnętrznej pustki. Świat
istniał gdzieś na zewnątrz, dookoła, z przodu, a tak przy tym szybko się zmieniał, że Quinn
niczemu z osobna nie mógł przez dłuższy czas poświęcać uwagi. Istotą wszystkiego był
ruch, stawianie stopy przed stopą, beznamiętne podążanie za inercją własnego ciała.
Wśród bezcelowej wędrówki wszystkie miejsca stawały się równie ważne i nie miało już
znaczenia, gdzie się jest. Podczas najbardziej udanych spacerów Quinn czuł, że jest
nigdzie. I w sumie tego tylko pragnął w życiu: być nigdzie. Zbudował wokół siebie własne
„nigdzie”, czyli Nowy Jork, i w końcu uświadomił sobie, że nigdy już nie zechce opuścić
tego miasta.
Dawniej miał więcej ambicji. W młodości wydawał tomiki wierszy, pisywał sztuki
teatralne, uprawiał krytykę i pracował nad przekładami kilku długich utworów. Lecz
raptem zaniechał tego wszystkiego. Przyjaciołom oznajmił, że coś w nim obumarło i wcale
nie chciałby, żeby ta utracona cząstka własnej osobowości wracała i straszyła go po
nocach. Właśnie wtedy przybrał pseudonim „William Wilson”. Ten ktoś, kto umiał pisać
książki, nie był już Quinnem, a sam Quinn co prawda pod wieloma względami nadal
istniał, ale wyłącznie dla siebie.
Nie przestał pisać, ponieważ uznał, że tylko to umie. Pisanie kryminałów wydawało się
więc rozsądnym wyjściem. Bez większego trudu wymyślał zawiłe intrygi i chcąc nie chcąc
pisał sprawnie, jakby bez wysiłku. Ponieważ nie uważał się za autora swoich książek, nie
czuł się za nie odpowiedzialny i w głębi duszy nie przyznawał się do nich. William Wilson
był przecież postacią zmyśloną, a choć narodził się w samym Quinnie, prowadził już
samodzielne życie. Quinn odnosił się do niego z szacunkiem, czasem wręcz z podziwem,
lecz nigdy nie posuwał się do tego, aby wierzyć, że on i William Wilson to ta sama osoba.
Dlatego też stale zasłaniał się pseudonimem. Miał agenta, z którym jednak nigdy osobiście
się nie spotkał. Kontaktował się z nim wyłącznie drogą korespondencyjną i wynajął w tym
celu skrytkę pocztową. Podobnie było z wydawcą, który wszelkie honoraria, zaliczki
i tantiemy wypłacał mu przez agenta. Żadna z książek Williama Wilsona nie zawierała
fotografii autora ani noty biograficznej. William Wilson nie figurował w książkach
adresowych pisarzy, nie udzielał wywiadów, a na wszystkie listy do niego kierowane
odpowiadał sekretarz agenta. O ile Quinn był w stanie stwierdzić, nikt nie znał jego
sekretu. Kiedy przyjaciele dowiedzieli się, że postanowił już więcej nie pisać, początkowo
pytali, z czego zamierza żyć. Wszystkim odpowiadał tak samo: odziedziczył po żonie
fundusz powierniczy, choć jego żona tak naprawdę nigdy nie miała pieniędzy. A sam Quinn
tak naprawdę nie miał już przyjaciół.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin