Piasecki Sergiusz - Kochanek Wielkiej Niedzwiedzicy.pdf

(2162 KB) Pobierz
SERGIUSZ PIASECKI
KOCHANEK WIELKIEJ
NIEDŹWIEDZICY
CZĘŚĆ PIERWSZA
Pod kołami wielkiego wozu
Na granicy deszcz obmyje,
a słonko wysuszy;
las od kuli ukryje,
kroki wiatr zagłuszy.
(Z piosenki przemytników)
J Była to moja pierwsza droga. Szło nas dwunastu: ja i jeszcze dziewięciu
przemytników; partię prowadził „maszynista"* Józef Trofida, stary, doświadczony
przewodnik; towaru pilnował
śyd,
Lowa Cylinder. „Noski" mieliśmy lekkie: po trzydzieści
funtów kaŜda, lecz były duŜe. Towar przemycano drogi: pończochy, szaliki, rękawiczki,
szelki, krawaty, grzebienie...
Siedzieliśmy, tonąc w ciemności, w długim, wąskim i wilgotnym kanale,
przechodzącym pod wysokim nasypem. Górą biegła droga, prowadząca z Rakowa na
południo-wschód. Z tyłu mrugały ognie Pomorszczyz-ny. Z przodu była granica.
Odpoczywaliśmy. Chłopcy, ukryci w kanale, chowając ogień papierosów w rękawach
kurtek, palili — ostatni raz przed wyruszeniem w drogę. Palili powoli, chciwie wciągając w
piersi dym tytoniowy. Niektórzy pośpiesznie
ćmili
juŜ drugiego papierosa. Wszyscy siedzieli
w kucki, oparci o wilgotne
ściany
kanału plecami, na których były umocowane na paskach,
jak tornistry, duŜe noski.
Ja siedziałem z brzegu. Obok mnie, tuŜ u wylotu kanału, majaczyła na ciemnym tle
nieba niewyraźna sylwetka Trofidy. Obrócił ku mnie bladą plamę twarzy i
zaczai
szeptać
chrapliwym, jakby zakatarzonym głosem:
— Pilnuj się mnie... Rozumiesz?... No i tego...
Gdyby dali nam popędź... noski nie rzucaj!... Plituj z noska... Bolszewicy bez towaru
złapią... dadzą szpiegostwo... Wtedy klapa!... Na giemzę przerobią!...
Skinąłem głową na znak,
Ŝe
go rozumiem.
Po kilku minutach ruszyliśmy dalej. Przekradaliśmy się długim węŜem po łączce,
obok wyschniętego łoŜyska strumienia. Na przodzie szedł Trofida. Czasem się zatrzymywał.
Wówczas przystawaliśmy wszyscy i, wytęŜając wzrok i słuch, badaliśmy otaczający nas
mrok.
Wieczór był ciepły. Gwiazdy lśniły mgławo na czarnym tle nieba. Ja starałem się
trzymać jak najbliŜej naszego przewodnika. Nie zwracałem uwagi na nic. Dbałem tylko o to,
aby nie zgubić z oczu szarej plamy noski na plecach Trofidy, bo nic więcej nie mogłem
dostrzec... WytęŜałem wzrok, lecz w ciemnościach nie mogłem dokładnie obliczyć odległości
i kilka razy wpadłem piersią na przewodnika.
Dostrzegłem daleko przed nami ogień. Trofida stanął; znalazłem się przy nim.
— Co to jest? — spytałem go cicho.
— Granica... juŜ blisko... — wyszeptał przewodnik.
ZbliŜyło się do nas jeszcze kilku chłopaków. Reszty partii nie mogłem dostrzec.
Usiedliśmy na wilgotnej trawie. Trofida zniknął w ciemności: poszedł zbadać przejście przez
granicę. Gdy później powrócił do nas, rzekł cicho i — jak mi się zdawało — wesoło:
No, bratwa, szorujmy dalej!... Masałki kimają... Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Szliśmy dość prędko.
Trochę się denerwowałem, lecz nie bałem się wcale, moŜe dlatego,
Ŝe
nie rozumiałem,
na jakie naraŜam się niebezpieczeństwa. Podniecały mnie jednak — cisza, tajemniczy pochód
i sam wyraz „granica".
Nagle Trofida się zatrzymał. Stanąłem przy nim. Kilka minut trwaliśmy bez ruchu.
Potem przewodnik zrobił dłonią szeroki gest, jakby tnąc powietrze z północy na południe, i
rzucił mi cicho: „Granica!" Zaraz poszedł dalej. PodąŜałem za nim nie czując wcale cięŜaru
noski. Cały się skupiłem we wzroku, starając się nie zgubić z oczu migocącego przed mną
szarego prostokąta noski.
Znów poszliśmy wolniej. Wyczułem w tym inne niebezpieczeństwo, lecz nie mogłem
zgadnąć: jakie?
Przewodnik stanął. Długo nasłuchiwał. Potem poszedł z powrotem, omijając mnie.
Skierowałem się za nim, lecz powiedział: „Czekaj!" Niebawem powrócił. Towarzyszył mu
Szczur,
średniego
wzrostu, szczupły przemytnik, bardzo
śmiały
i sprytny. Szedł bez noski, bo
wziął ją, na pewien czas, ktoś z kolegów. Zatrzymali się obok mnie.
— Pójdziesz logiem... Rzeczkę przejdziesz po kamieniach... — szeptał Trofida.
— Koło Kobylej Głowy? — zapytał Szczur.
— Tak... Na drugiej stronie czekaj!
— Git! — odrzekł Szczur i zniknął w ciemnościach.
Wkrótce i myśmy ruszyli. Trofida wysłał Szczura „na wabia". Gdyby go zatrzymano,
musiał albo się ratować ucieczką, albo, złapany, tak hałasować,
Ŝebyśmy
to posłyszeli i mieli
czas na ucieczkę.
Przeprawy przez rzekę były zawsze niebezpieczne. Tam najczęściej urządzano na nas
zasadzki. Było to tym łatwiejsze,
Ŝe
mało mieliśmy wygodnych miejsc do przeprawy i straŜ
graniczna, wiedząc o tym, często je obsadzała. Były tam i brody, lecz nam nie zawsze się
chciało włazić do wody i mokrymi iść dalej. Woleliśmy ryzykować i przechodzić rzeczułkę w
niebezpiecznych, lecz wygodnych miejscach.
Przedzieraliśmy się powoli przez szeroki pas gęstych zarośli łozy. Sprawialiśmy przy
tym sporo hałasu. Z dala juŜ słyszałem łoskot pędzącej po kamieniach wody, a wkrótce
znaleźliśmy się na urwistym brzegu rzeczułki. Trzymając się mocno prętów wikliny, stałem
obok Trofidy, oczekując, co będzie dalej. A on się połoŜył na brzegu i zaczął powoli zsuwać
się w dół. Po chwili usłyszałem jego głos, tłumiony szumem wody:
— Zsuwaj się tu!...
śywo!
PołoŜyłem się na brzegu rzeczułki, a potem zawisłem nogami w powietrzu. Trofida
pomógł mi ze- skoczyć w dół. Później, trzymając mnie za ramię, powoli poszedł ku
przeciwległemu brzegowi. Nogi mi się
ślizgały
po mokrych kamieniach, które chybotały się
pod stopami i usuwały na strony.
Nareszcie skończyliśmy przeprawę. Gdy staliśmy w krzakach łozy, na drugim brzegu
rzeczki, oczekując na przejście reszty partii, spostrzegłem wyłaniającą się z ciemności postać.
Szybko się cofnąłem i omal nie wpadłem do wody. Trofida mnie zatrzymał.
— Gdzie ty?... To swój!
Był to Szczur, który zbadał przejście przez rzeczkę i kilkaset kroków za nią.
— Wszystko klawo! MoŜna dybać dalej! — rzekł do Trofidy.
Gdy partia skończyła przeprawę, ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz szliśmy prędko,
prawie nie zachowując ostroŜności.
Niebo się przetarło trochę z chmur. Zrobiło się widniej. Mogłem bez wysiłku
śledzić
sylwetkę poruszającego się przede mną kolegi. Spostrzegłem,
Ŝe
zmienia od czasu do czasu
kierunek drogi, lecz nie wiedziałem, w jakim celu to czyni.
Szliśmy coraz prędzej. Czułem się bardzo zmęczony. Bolały mnie nogi, bo buty
miałem podarte i podczas przeprawy przez rzeczkę nalało się do nich wody. Chętnie
poprosiłbym Trofidy, by dał mi odpocząć, ale wstydziłem się. Zaciskałem zęby, cięŜko
oddychałem i z rozpaczą w duszy brnąłem dalej.
Weszliśmy do lasu. Tam było zupełnie ciemno. Wspinaliśmy się na strome wzgórza,
schodziliśmy do wąwozów. Nogi mi się plątały w gęstych zaroślach paproci, czepiały za
krzaki, potykały o korzenie drzew. Czułem juŜ nie zmęczenie, lecz jakby omdlałość we
wszystkich członkach. Szedłem automatycznie.
Nareszcie znaleźliśmy się na skraju olbrzymiej polany. Trofida się zatrzymał.
— Stop, chłopaki!
Przemytnicy zaczęli
zrzucać z
pleców noski, a potem kładli się na ziemię, opierając się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin