Nabokov Vladimir_Prawdziwe zycie Sebastiana Knighta_1941.rtf

(436 KB) Pobierz
VLADIMIR NABOKOV

Vladimir Nabokov

PRAWDZIWE ŻYCIE SEBASTIANA KNIGHTA

(Przełożył Michał Kłobukowski)

1

Sebastian Knight urodził się 31 grudnia 1899 roku w niegdysiejszej stolicy mego kraju. Pewna leciwa Rosjan­ka, która z niejasnych powodów błagała, żebym zachował w tajemnicy jej nazwisko, pokazała mi w Paryżu pamięt­nik z dawnych lat. W owej zamierzchłej epoce działo się najwidoczniej tak niewiele, że zapis codziennych dro­biazgów (próba utrwalenia własnej osoby; zawsze nieuda­na) w notatniku tej damy nieomal się sprowadzał do krótkiej relacji o pogodzie panującej w poszczególnych dniach; zauważmy przy okazji, że prywatne dzienniki władców - choćby nie wiedzieć ile nieszczęść spadło na ich królestwo - poświęcone są głównie temu właśnie tematowi. Ponieważ szczęśliwy traf bywa istotnie szczęś­liwy i trafny tylko wtedy, kiedy nie próbujemy nim sterować, drogą tą wpadł mi w ręce łup, jakiego nigdy może nie byłbym wytropił polując na upatrzonego. Mogę zatem poinformować czytelnika, iż ranek w dniu naro­dzin Sebastiana był bezwietrzny, temperatura wynosiła minus dwanaście stopni (w skali Reaumura)... innych danych nasza poczciwa dama nie uznała jednak za godne odnotowania. Po namyśle stwierdzam, że właściwie nie muszę dochowywać sekretu. Wydaje się niepodobień­stwem, aby miała przeczytać tę książkę. Nazywała się - i nazywa - Olga Olegowna Orłowa: szkoda byłoby zataić przed czytelnikiem tak jajowatą aliterację.

Komuś, kto niewiele w życiu podróżował, sucha relacja owej damy nie może uzmysłowić wszystkich uroków zimowego dnia w Petersburgu; wyobraźmy sobie najczyst­szy przepych nieba bez chmur, hen, wysoko, które nie ma grzać ciała, lecz tylko cieszyć oko; połysk kolein wyjeż­dżonych przez sanie na przestronnych ulicach pokrytych śniegiem mocno ubitym, a między śladami płóz zbrązowiałym od soczystego łajna; kolorowy pęk baloników w ręku przekupnia opasanego fartuchem; łagodny zarys kopuły lśniącej złotem, przypudrowanym i zmatowionym przez okwiat szronu; brzozy w ogrodach publicznych, aż do najdrobniejszej gałązki obrysowane bielą; skrzyp i dzwonki ulicznej sanny... a swoją drogą, gdy człowiek patrzy na starą widokówkę (taką jak ta, którą właśnie położyłem na biurku, żeby dziecko pamięci mogło chwilę poigrać), zdumiewa go obyczaj dawnych rosyjskich do­rożkarzy, pozwalający skręcać za lada kaprysem, gdzie­kolwiek i jakkolwiek się zachce, tak że zamiast rów­nego, świadomego własnej sztuczności strumienia aut znanego nam z dzisiejszych ulic widzimy - na tejże malowanej fotografii - jezdnię rozległą niby sen i do­rożki sunące skosem, każda inaczej, a wszystko to pod niewiarygodnie błękitnym niebem, w oddali automatycz­nie przetapiającym się w różowy rumieniec mnemonicznego banału.

Nie udało mi się zdobyć fotografii budynku, w którym Sebastian przyszedł na świat, ale dobrze znam ten dom, bo sam się w nim urodziłem jakieś sześć lat później. Mieliśmy wspólnego ojca: rozwiódłszy się z matką Sebas­tiana niebawem ożenił się powtórnie. O tym drugim małżeństwie nie ma, o dziwo, ani słowa w Tragedii Sebastiana Knighta pióra pana Goodmana (ukazała się w roku 1936; będzie jeszcze okazja, żeby do niej szerzej nawiązać); jej czytelnicy z pewnością uznają mnie za postać nie istniejącą - podrabianego krewniaka, roz­gadanego samozwańca; ale sam Sebastian w najbardziej autobiograficznym ze swych utworów (czyli w Utraconej własności) ciepło się wyraża o mojej matce, ja zaś sądzę, że w pełni zasłużyła ona na tych parę słów. Informacje podane przez prasę angielską po śmierci Sebastiana, jakoby ojciec jego zginął w pojedynku w roku 1913, też są nieścisłe; prawda jest taka, że raniony kulą w pierś stopniowo wracał do zdrowia, lecz po upływie całego 6 miesiąca nabawił się przeziębienia, którego nie wytrzyma­ło na wpół zagojone płuco.

Ten dzielny wojak, a zarazem życzliwy, wesół i pełen werwy człowiek miał w sobie niepokój i żyłkę awantur­niczą; Sebastian odziedziczył te cechy i uzewnętrznił je w swym pisarstwie. Gdy zeszłej zimy na śniadaniu literackim w londyńskiej dzielnicy South Kensington rozmowa zahaczyła o przedwczesną śmierć Sebastiana Knighta, pewien znamienity a leciwy krytyk, którego błyskotliwość i uczoność zawsze podziwiałem, zauważył:

- Biedny Knight! Miał właściwie w życiu dwa okresy: najpierw był nijakim człowiekiem i pisał łamaną angiel­szczyzną, a potem załamał się jako człowiek i zaczął pisać po angielsku w sposób nijaki.

Brzydki to przytyk, brzydki z kilku powodów, aż nazbyt łatwo jest bowiem mówić o zmarłym autorze za grzbietami jego książek. Chciałbym wierzyć, że sam żartowniś nie wspomina z dumą tego akurat dowcipu, skoro recenzując przed paroma laty utwory Sebastiana Knighta okazywał znacznie większą powściągliwość.

Rzeczywiście trzeba jednak przyznać, że choć życie Sebastiana bynajmniej nie było nijakie, w pewnym sensie brakowało mu tego niesłychanego wigoru, którym od­znacza się jego pisarstwo. Ilekroć otwieram tę czy inną spośród książek brata, mam wrażenie, że do pokoju wtargnął mój ojciec; poznaję charakterystyczny ruch, jakim otwierał raptem drzwi i natychmiast dopadał potrzebnej mu rzeczy lub kochanej istoty. Pierwsze odczucie jest w takich razach zawsze jednakie: zapiera mi dech, znienacka odrywam się od podłogi i unoszę, wciąż jeszcze trzymając w ręku pół nakręcanej kolejki, gdy kryształki żyrandola niebezpiecznie zbliżają się do mej głowy. Za chwilę ojciec spuści mnie z powrotem na podłogę - równie nagle, jak porwał na ręce, niczym proza Sebastiana, której podmuch pozbawia czytelnika gruntu pod nogami, aby wnet cisnąć zszokowaną ofiarę w radosną przyziemność następnego szalonego akapitu. Wydaje mi się też, że pewne ulubione żarty ojca rozwinęły się w fantastyczne kwiaty na kartach tak typowych dla Knighta powieści, jak Albinosy w czerni czy Dziwna góra - być może najlepszy z jego utworów, historia piękna i dziwaczna, która zawsze przywodzi mi na myśl dziecko śmiejące się przez sen.

Ojciec mój, podówczas młody gwardzista na urlopie, poznał Wirginię Knight za granicą - o ile mi wiadomo, we Włoszech. Ich pierwsze spotkanie miało jakiś związek z polowaniem na lisa w Rzymie w początkach lat dziewięćdziesiątych, nie umiem jednak powiedzieć, czy wiem to od matki, czy też podświadomie zapamiętałem nieostre zdjęcie z albumu rodzinnego. Ojciec długo się starał o rękę panny. Była ona córką zamożnego jego­mościa nazwiskiem Edward Knight. Nic więcej nie wiem o tym panu, ale babka, kobieta surowa i władcza (pamiętam jej wachlarz, mitenki, jej zimne, białe palce), zawzięcie się sprzeciwiała planowanemu małżeństwu i opowiadała o swych ówczesnych zastrzeżeniach całe sagi nawet wtedy, gdy syn jej miał już drugą żonę, zgaduję więc, że rodzina Knightów (kimkolwiek byli ci ludzie, których nazwisko znaczy „rycerz”, a zarazem „konik szachowy”) niezupełnie dorastała do wymagań (cokol­wiek wyznaczało ich poziom) karmazynów Rosji starego ładu. Nie jestem też pewien, czy pierwsze małżeństwo ojca nie kłóciło się w ten lub inny sposób z pułkową tradycją; w każdym razie zaczął on robić w wojsku prawdziwą karierę dopiero podczas wojny japońskiej, czyli wtedy, kiedy żona już go opuściła.

Straciłem ojca będąc jeszcze dzieckiem. Dopiero znacz­nie później - w roku 1922, na kilka miesięcy przed ostatnią operacją, której już nie przeżyła - matka uznała, że trzeba mi powiedzieć o paru sprawach. Ojciec nie był szczęśliwy w pierwszym małżeństwie. Ożenił się z kobietą dziwną, z niespokojną, lekkomyślną istotą, dręczoną jednak innym niepokojem aniżeli ten, który on sam w sobie nosił. Niepokój ojca skłaniał go do wy­trwałych dążeń, zmieniających kierunek dopiero po osiąg­nięciu celu. Ona natomiast ścigała swe mrzonki bez przekonania, kapryśną, krętą drogą, już to mocno z niej zbaczając, już to zapominając o niej w pół kroku; tak właśnie w taksówce zapomina się parasola. Darzyła ojca jakimś tam uczuciem, lecz było to uczucie, mówiąc najłagodniej, o niestałej mocy, a gdy pewnego dnia przyszło jej na myśl, że być może zakochała się w innym (ojciec nigdy nie usłyszał z jej ust nazwiska rywala), opuściła męża i dziecko z taką samą nagłością, z jaką kropla deszczu zsuwa się po liściu bzu w stronę czubka. Porzucony liść utraciwszy świetliste brzemię raptownie targnie się w górę; targnięcie to musiało sprawić ojcu szalony ból. Niechętnie myślę o tamtym dniu w paryskim hotelu, kiedy to czteroletnim mniej więcej Sebastianem nie dość starannie zajmowała się zdumiona niańka, a ojciec siedział zamknięty u siebie w pokoju, „reprezen­tującym ten specjalny typ pokoi hotelowych, doskonale przystosowanych do roli scen, na których się rozgrywa­ją najgorsze tragedie: zamarły zegar pokryty śniedzią (z nawoskowanym wąsem godziny za dziesięć druga), stojący pod szklaną kopułą na niecnym kominku, wenec­kie okno z oszołomioną muchą między muślinem a szybą, na mocno zużytej bibule próbka papieru z hotelowej papeterii”. Cytat ten, pochodzący z Albinosów w czerni, nie wiąże się dosłownie z tą akurat katastrofą, zawiera jednak wspomnienie dziecka grymaszącego na ponurym dywanie hotelowym: nie ma co robić, a czas tak dziwacz­nie się rozciąga, czas zbłąkany, rozlazły...

Dzięki wojnie na Dalekim Wschodzie ojciec mógł na szczęście pogrążyć się w działaniu, które - nawet jeśli nie pozwoliło mu zapomnieć Wirginii - przywróciło wiarę w to, że jednak żyć warto. Jego żywiołowy egotyzm był jedynie przejawem męskiej witalności, wcale zatem nie kłócił się z właściwą ojcu wielkodusznością. Wiekuista udręka, nie mówiąc już o samozniszczeniu, z pewnością wydałaby mu się niegodnym rozwiązaniem, haniebną kapitulacją. Gdy w 1905 roku ponownie się ożenił, niewątpliwie doznał satysfakcji, oto bowiem wziął górę w rozgrywce z przeznaczeniem.

W roku 1908 znów pojawiła się Wirginia. Podróżowa­nie było jej nałogiem; wiecznie się przenosiła z miejsca na miejsce, czując się wszędzie jak u siebie w domu - czy to w małych pensjonatach, czy w drogich hotelach, bo słowo „dom” oznaczało dla niej wyłącznie swobodę, umożliwiającą nieustanne zmiany. Sebastian odziedziczył tę dziwną, nieledwie romantyczną namiętność do sypial­nych wagonów i ekspresów transeuropejskich: „cicho zgrzytają polerowane blachy w granatowym cieniu nocy, smutno, przeciągle wzdychają hamulce na domniemywa­nych w półmroku stacjach; zasłonka z wytłaczanej skóry sunie w górę i oto widać peron: mężczyzna pcha wózek z bagażem; wokół mlecznego klosza latarni wiruje blada ćma; metaliczny stuk młotka: ktoś sprawdza koła; posu­wisty ruch w ciemność; uchwycony mimochodem obraz: samotna kobieta palcami dotyka przedmiotów lśniących srebrzyście w walizeczce, która stoi na niebieskim pluszu w jasno oświetlonym przedziale”.

Wirginia przyjechała w pewien zimowy dzień pocią­giem Nord Express, ani słowem nikogo nie uprzedziwszy, i w zwięzłym liście poprosiła o spotkanie z synem. Ojciec akurat polował gdzieś w lasach na niedźwiedzie, toteż moja matka bez zbędnego hałasu zawiozła Sebastiana do hotelu zwanego Hotel d'Europe, w którym podróżna zatrzymała się na jedno popołudnie. W hotelowym hallu matka ujrzała pierwszą żonę swego męża - szczupłą, nieco kościstą kobietę o drobnej twarzy, rozedrganej pod ogromnym czarnym kapeluszem. Wirginia uniosła woalkę, żeby pocałować chłopca, ale zaledwie go dotknęła, wybuchła płaczem, jak gdyby smutek jej miał swe źródło w ciepłej, wrażliwej skroni Sebastiana, a w zetknięciu z nią osiągał nieznośne wprost nasycenie. Zaraz potem zaczęła opowiadać matce bezsensowną historyjkę całkiem nie á propos o tym, jak pewna Polka w wagonie restauracyj­nym próbowała skraść jej kosmetyczkę. Wcisnąwszy Sebastianowi do ręki paczuszkę kandyzowanych fiołków posłała matce nerwowy uśmiech i poszła w ślad za portierem, który wynosił już jej bagaż. To było całe spotkanie, a w rok później Wirginia umarła.

Od jej kuzyna, niejakiego H. F. Staintona, pochodzi wiadomość, że w ostatnich miesiącach życia przemierzała całą południową Francję, spędzając po kilka dni w prażo­nych skwarem prowincjonalnych mieścinach, rzadko odwiedzanych przez turystów - trawiona gorączką, samotna (już wcześniej porzuciła swego kochanka) i za­pewne ogromnie nieszczęśliwa. Przecinając dawniej prze­byte trasy wracała po własnych śladach - można by pomyśleć: w ucieczce przed kimś lub przed czymś, cho­ciaż ci, którzy wiedzieli, jak bardzo ulega nastrojom, dopatrzyliby się w jej nerwowej gonitwie jedynie tego samego co zawsze niepokoju, doprowadzonego do osta­tecznej przesady. Latem 1909 roku umarła w miasteczku Roquebrune z powodu niewydolności serca (zwanej także chorobą Lehmanna). Przewiezienie zwłok do Anglii okazało się sprawą niełatwą; krewni Wirginii już nie żyli; na pogrzebie, który się odbył w Londynie, pojawił się tylko pan Stainton.

Rodzice moi byli ze sobą szczęśliwi. Łączyła ich cicha, tkliwa więź, której nie mogły skalać wstrętne plotki paru naszych krewnych, szepczących, że ojciec miewa pociąg do innych kobiet, choć taki niby z niego kochający mąż. W roku 1912 w okresie świąt Bożego Narodzenia pewna znajoma ojca, panna tyleż urocza, co bezmyślna, spaceru­jąc z nim po Newskim Prospekcie wspomniała, jakoby narzeczony jej siostry, niejaki Pałczyn, znał swego czasu jego pierwszą żonę. Ojciec odparł, że pamięta człowieka, o którym mowa - zetknął się z nim w Biarritz przed dziesięcioma, a może dziewięcioma laty...

- Och, ależ on znał ją i później - rzekła dziewczy­na. - Widzi pan, zwierzył się mojej siostrze, że żył z Wirginią po państwa rozstaniu... Rzuciła go gdzieś w Szwajcarii... Dziwne, nikt o tym nie wiedział.

- No cóż - spokojnie powiedział ojciec. - Skoro wtedy rzecz się nie rozniosła, czemu ludzie mają sobie strzępić języki po dziesięciu latach?

Ponury traf chciał, że już nazajutrz bliski przyja­ciel naszej rodziny, kapitan Biełow, spytał ojca mimo­chodem, czy jego pierwsza żona rzeczywiście pochodziła z Australii - sam Biełow miał ją zawsze za Angielkę. Ojciec wyjaśnił, że o ile mu wiadomo, rodzice Wirginii istotnie mieszkali przez pewien czas w Melbourne, ona jednak urodziła się w hrabstwie Kent.

- ...A dlaczego pytasz? - dodał.

Kapitan odparł wymijająco, że jego żona była na jakimś tam przyjęciu i coś jej się obiło o uszy...

- Zdaje się, że pewnym sprawom trzeba będzie nie­stety położyć kres - stwierdził ojciec.

Nazajutrz rano odwiedził Pałczyna; ten zgotował mu znacznie gorętsze przyjęcie, niż to było konieczne. Powie­dział, że spędziwszy wiele lat za granicą zawsze z radością wita starych znajomych.

- Ktoś rozpowszechnia plugawe łgarstwa - rzekł ojciec. - Sądzę, że wie pan, o czym mówię.

- Mój drogi, niech pan posłucha - odparł Pałczyn. - Nie ma sensu udawać, że nie wiem, do czego pan pije. Ludzie gadają i to jest, owszem, przykre, ale naprawdę nie mamy powodu tracić panowania nad sobą. Nikt nie jest winien temu, że pan i ja jechaliśmy kiedyś na tym samym wózku.

- Skoro tak, mój panie - oświadczył ojciec - złożą panu wizytę moi sekundanci.

Pałczyn był głupcem i łajdakiem - tyle przynajmniej wywnioskowałem z relacji matki (opowiedziała mi o ca­łym zdarzeniu w sposób żywy i bezpośredni i tak też starałem się tutaj je oddać). Ale właśnie dlatego, że Pałczyn był głupcem i łajdakiem, trudno mi pojąć, czemu człowiek równie wartościowy jak mój ojciec ryzykował życie gwoli zadośćuczynienia... honorowi Wirginii? Włas­nej żądzy zemsty? Lecz Wirginia bezpowrotnie postrada­ła honor z tego prostego powodu, że uciekła od męża i syna, a wszelka myśl o zemście dawno winna była utracić swą gorzką ponętę w ciągu szczęśliwych lat pożycia z drugą żoną. Może sprawił to sam fakt, że padło wreszcie czyjeś nazwisko, ukazało się oblicze, w sposób nagły i groteskowy pojawiła się pieczęć indywidualności na czymś, co dotychczas pozostawało nieszkodliwym wid­mem bez twarzy? Ale czy w sumie owo echo dalekiej przeszłości (a takie echo to najczęściej tylko szczeknięcie, rzadko coś więcej, choćby ten, kto z przeszłości woła, miał głos nie wiedzieć jak czysty) warte było rujnacji naszego domu i rozpaczy mojej matki?

Pojedynek odbył się nad zamarzniętym strumykiem podczas zamieci. Oddano dwa strzały, nim ojciec runął twarzą na niebieskoszarą pelerynę wojskową, rozpostartą na śniegu. Pałczyn drżącymi rękami zapalił papierosa. Kapitan Biełow zawołał stangretów, którzy pokornie czekali na pobliskiej drodze, omiatanej śniegiem. Całe to ohydne zdarzenie trwało trzy minuty.

W Utraconej własności Sebastian opisuje wrażenie, jakie pozostawił mu w pamięci tamten ponury styczniowy dzień. „Ani moja macocha - pisze - ani nikt inny spośród domowników nie wiedział, na co się zanosi. Przy kolacji w przeddzień pojedynku ojciec rzucał we mnie ponad stołem kulkami z chleba: przez cały dzień dąsałem się z powodu jakiejś piekielnej wełnianej bielizny, którą kazał mi nosić lekarz, chciał mnie więc rozruszać; ja jednak tylko się zmarszczyłem, zaczerwieniłem i od­wróciłem twarz. Po kolacji siedzieliśmy u niego w gabine­cie; popijał herbatę słuchając, jak macocha mówi, że ilekroć Mademoiselle układa mego przyrodniego bracisz­ka do snu, daje mu słodycze, choć to takie niezdrowe; ja siedziałem na kanapie w drugim końcu pokoju i prze­glądałem Kompanów: «Uwaga! Wkrótce następny od­cinek tej wstrząsającej historii.» U samego dołu dużych, cienkich kartek żarty: «Pewien dostojny gość zwiedzał szkołę: Co pana najbardziej uderzyło? Groch z rurki.» Wśród nocy mkną z rykiem ekspresowe pociągi. Krykiecista z Cambridge złapał w powietrzu nóż, którym rzucił w jego przyjaciela niegodziwy Malaj... Trzej chłopcy, bohaterowie «niebywale śmiesznego» serialu: pierwszy to akrobata, «człowiek z gumy», umiejący kręcić nosem młynka, drugi jest iluzjonistą, a trzeci brzuchomówcą... Jeździec skacze nad pędzącym autem...

Rano w szkole kompletnie sknociłem zadanie z geo­metrii, które w naszym żargonie nazywało się «portki Pitagorasa». Ranek był tak mroczny, że w klasie zapalo­no światło, a od tego zawsze paskudnie buczało mi w głowie. Wróciłem do domu koło wpół do czwartej, lepki i brudny, jak zwykle po lekcjach, a co gorsza w łaskoczącej bieliźnie, która jeszcze wzmagała te niemiłe sensacje. Ordynans ojca siedział w hallu i szlochał.”

2

Obraz dzieciństwa Sebastiana, który pan Goodman maluje kilkoma źle dobranymi zdaniami w swej pospiesz­nie napisanej i nader mylącej książce, jest groteskowo nietrafny. Co innego być sekretarzem pisarza, co innego zaś samemu pisać jego życiorys; a jeśli bodźcem jest pragnienie, aby książka weszła na rynek, póki jeszcze się opłaci podlewać kwiaty na świeżym grobie, autor musi co gorsza pogodzić kupiecki pośpiech z prowadzeniem dogłębnych badań, bezstronnością i mądrością. Nie zale­ży mi na tym, żeby szkodzić czyjejkolwiek reputacji. Nie jest jednak potwarzą stwierdzenie, że tylko dzięki roz­pędowi stukoczącej maszyny do pisania pan Goodman mógł oświadczyć, jakoby „wykształcenie na modłę rosyj­ską narzucono chłopczykowi, który zawsze był świadom, iż w jego żyłach płynie bogaty strumień angielskiej krwi”. Owe cudzoziemskie wpływy, powiada dalej pan Good­man, „sprawiły dziecku moc cierpień, toteż w latach dojrzałych pisarz wzdrygał się na wspomnienie brodatych muzyków, ikon, monotonnego pobrzękiwania bałała­jek - wszystkiego, co zajęło w jego życiu miejsce należne zdrowemu angielskiemu wychowaniu”.

Nawet wspomnieć nie warto, że pojęcie, jakie ma pan Goodman o rosyjskiej rzeczywistości, nie bardziej jest zgodne z prawdą niż, dajmy na to, wyobrażenia Kałmuka, który przedstawiałby sobie Anglię pod postacią mrocznej krainy, gdzie nauczyciele o rudych bokobro­dach chłoszczą na śmierć małych chłopców. Trzeba natomiast podkreślić, że Sebastiana wychowano w atmo­sferze intelektualnego wyrafinowania, łączącej duchowe piękno rosyjskiego domostwa z najcenniejszymi skar­bami europejskiej kultury, i jakkolwiek sam Sebastian wspominałby swą rosyjską przeszłość, przeżywał on te wspomnienia w sposób skomplikowany i specyficzny, nigdy nie zniżając się do wulgarności, którą sugeruje biograf.

Pamiętam Sebastiana, chłopca starszego ode mnie o sześć lat, przepysznie mażącego akwarelami wśród swojskich emanacji majestatycznej lampy naftowej, któ­rej abażur z różowego jedwabiu tak świeci w mej pamięci, jakby to sam Sebastian go pomalował swym mokrym pędzlem. Widzę też siebie - dziecko cztero - , a może pięcioletnie: oto wspinam się na palce, wiercę się i wycią­gam szyję, żeby lepiej widzieć pudełko z farbami, za­słonięte ruchliwym łokciem przyrodniego brata; lepkie czerwienie i błękity, tak wypędzlowane i zużyte, że w dołkach połyskuje emalia. Słychać cichy chrobot, ilekroć Sebastian miesza farby na wewnętrznej stronie blaszanego wieczka; przed sobą ma szklankę z wodą, mieniącą się chmurami czarodziejskich barw. Jego ciem­ne, krótko przystrzyżone włosy odsłaniają niewielkie znamię nad różanie prześwitującym uchem (tymczasem bowiem wgramoliłem się na krzesło), on jednak nie poświęca mi cienia uwagi, aż wreszcie wychylam się ryzykownie i próbuję wsadzić palec w najbardziej niebie­ski krążek w blaszanym pudełku, i dopiero wtedy Sebas­tian ramieniem odpycha natręta, ale wciąż nie patrzy w moją stronę, wciąż tak jak zawsze wobec mnie milczący i daleki. Pamiętam, że przechylony przez poręcz pat­rzyłem, jak wracając ze szkoły idzie po schodach na górę, przepisowo ubrany w czarny mundurek ściągnięty skó­rzanym paskiem - przedmiotem mej potajemnej zawiści: pnie się wolno, rozlazłym krokiem, wlokąc za sobą srokaty tornister, poklepuje tralki, a co pewien czas chwyta jedną z nich, podciąga się i bierze dwa lub trzy stopnie na raz. Sznuruję usta i wyciskam z siebie białą nitkę śliny, która spada, spada coraz niżej, ale nigdy nie trafia w Sebastiana; wcale nie chcę, żeby się rozgnie­wał - tym żałosnym i daremnym chwytem próbuję go po prostu zmusić, żeby przyjął do wiadomości moje istnienie. Mam w pamięci żywy obraz Sebastiana jeżdżącego na rowerze cętkowaną słońcem alejką parkową w naszej wiejskiej posiadłości: rower o kierownicy mocno wygiętej ku dołowi toczy się pomału, pedały zastygły w bezruchu, a ja biegnę za nim truchcikiem, lekko przyspieszając, gdy stopa w sandale naciska pedał; co sił staram się nadążyć za tylnym kołem, które terkocze i parkocze, ale Sebastian nie zwraca na mnie uwagi, wkrótce więc zostaję w tyle, bez szans, i okropnie zdyszany dalej biegnę truchcikiem.

Później, kiedy on skończył lat szesnaście, a ja dziesięć, pomagał mi czasem odrabiać lekcje, ale wszystko tłuma­czył tak szybko i niecierpliwie, że nigdy nic mi ta jego pomoc nie dała; po chwili chował więc ołówek do kieszeni i dumnym krokiem wychodził z pokoju. Był w owym czasie wysoki, cerę miał ziemistą, a nad górną wargą smugę cienia. Lśniące włosy czesał z przedziałkiem i pisy­wał wiersze w kajecie z czarną okładką, który trzymał w szufladzie pod kluczem.

Pewnego dnia odkryłem, gdzie chowa ten klucz (w szparze obok białego pieca kaflowego w swoim pokoju), i otworzyłem szufladę. Znalazłem w niej wiadomy kajet, a także fotografię siostry jednego z kolegów szkolnych Sebastiana, kilka złotych monet oraz muślinowy wore­czek kandyzowanych fiołków. Wiersze pisane były po angielsku. Na krótko przed śmiercią ojca mieliśmy w do­mu lekcje angielskiego, a choć nie nauczyłem się mówić w tym języku, czytałem i pisałem z jaką taką swobodą. Mgliście sobie przypominam, że były to utwory wielce romantyczne, pełne ciemnych róż, gwiazd i zewu morza; jeden szczegół tkwi jednak w mej pamięci jak żywy: pod każdym wierszem widniał zamiast podpisu maleńki konik szachowy narysowany atramentem.

Postanowiłem stworzyć spójny portret przyrodniego brata na podstawie tego, co dane mi było oglądać w dzieciństwie - powiedzmy, między rokiem 1910 (od którego datują się początki mojej świadomości) a 1919 (kiedy to Sebastian wyjechał do Anglii). Nie radzę sobie jednak z tym zadaniem. Sylwetka Sebastiana nie jawi mi się ani jako element mych lat chłopięcych, podlegający zatem nieustannej selekcji i rozwojowi, ani jako ciąg znajomych obrazów, ale ukazuje się w postaci kilku jasnych plam, jak gdyby nie był on członkiem rodziny, lecz niby gość zawsze niespodziewany przechodził czasem przez widny pokój, potem zaś na długo rozpływał się wśród nocy. Tłumaczę to sobie nie tyle faktem, że moje dziecięce upodobania wykluczały jakąkolwiek świadomą więź między mną a chłopcem, który wydoroślał zanadto, aby towarzyszyć mi w zabawach, a nie dość, żeby mnie prowadzić, ile tym, że Sebastian nigdy nie pozwalał zbliżyć się do siebie, choć więc kochałem go z całego serca, uczucie to nie doczekało się uznania ani pożywki. Mógł­bym zapewne opowiedzieć, jakim krokiem chodził mój brat, jak śmiał się czy kichał, lecz byłyby to jedynie strzępy taśmy filmowej z rozmaitych szpul, wycięte nożyczkami, bez związku z głównym wątkiem dramatu. Bo też istotnie rozgrywał się tu pewien dramat. Sebastian nigdy nie zapomniał swej matki - ani tego, że ojciec właśnie za nią dał się zabić. Fakt, że u nas w domu nie wymawiano jej imienia, tylko dodawał chorobliwego czaru zapamiętane­mu urokowi, który przesycił chłonną duszę chłopca. Nie wiem, czy zachował on w miarę wyraźne wspomnienia z czasów, gdy Wirginia była żoną naszego ojca; praw­dopodobnie pamiętał ją po swojemu, czyli jako łagodną światłość w tle własnego życia. Nie umiem też powiedzieć, co czuł, kiedy w wieku lat dziewięciu znów ujrzał matkę. Wedle mojej matki był wtedy roztargniony i milczący, potem zaś nigdy nie napomknął o tym krótkim i żałośnie cząstkowym spotkaniu. W Utraconej własności Sebastian daje do zrozumienia, że wobec ojca, tak szczęśliwego w drugim małżeństwie, czuł coś na kształt gorzkiej niechęci, która ustąpiła miejsca ekstatycznemu uwiel­bieniu, skoro tylko chłopiec się dowiedział o przyczynie fatalnego pojedynku.

„Gdy zacząłem odkrywać Anglię - pisze Sebastian (Utracona własność) - tchnęło to nowe życie w moje najbardziej osobiste wspomnienia... Z Cambridge wy­brałem się na kontynent i spędziłem spokojne dwa tygodnie w Monte Carlo. Zdaje się, że mają tam tak zwane Kasyno, czyli miejsce, gdzie uprawia się hazard, lecz jeśli istotnie tak jest, mnie ta atrakcja ominęła, większość czasu zajęło mi bowiem pisanie pierwszej powieści - tekstu okropnie pretensjonalnego, który na szczęście odrzuciło niemal tylu wydawców, ilu moja druga książka miała czytelników. Pewnego dnia poszed­łem na długi spacer i znalazłem się w miasteczku zwanym Roquebrune. Właśnie w Roquebrune trzynaście lat wcze­śniej umarła moja matka. Dokładnie pamiętam dzień, gdy ojciec mi o tym powiedział, a także nazwę pensjonatu, w którym nastąpiła śmierć. Pensjonat nazywał się «Les Violettes». Spytałem jakiegoś szofera, czy wie, jak tam trafić, nie umiał mi jednak powiedzieć. Potem zagad­nąłem sprzedawcę owoców i on to właśnie wskazał mi drogę. Kiedy wreszcie dotarłem do różowawej willi o dachu krytym na typowo prowansalską modłę czer­woną, zaokrągloną dachówką, zauważyłem na furtce wymalowany niezdarną ręką bukiecik fiołków. Był to więc dom, którego szukałem. Przeszedłem przez ogród i porozmawiałem chwilę z właścicielką. Powiedziała, że dopiero co przejęła pensjonat i nic nie wie o jego przeszłości Poprosiłem, żeby pozwoliła mi posiedzieć w ogrodzie. Z balkonu patrzył na mnie starzec nagi od góry co najmniej do balustrady. Nikogo poza tym nie widziałem. Usiadłem na niebieskiej ławce pod ogromnym eukaliptusem, w połowie odartym z kory, co zresztą u tych drzew jest, zdaje się, regułą. Usiłowałem zobaczyć różowy dom i drzewo oczami matki, uchwycić cały charakter pensjonatu w taki sposób, w jaki ona go o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin