Carlyle Liz - Bałamutka.pdf

(1399 KB) Pobierz
L
IZ
C
ARLYLE
B
AŁAMUTKA
T
YTUŁ ORYGINAŁU
: W
ICKED
A
LL
D
AY
Prolog
W którym drastyczne i wstrząsające wydarzenia mają swój początek Już
od najmłodszych lat wiedziała, że jest inna. Żyła w świecie podzielonym na
wysoko i nisko urodzonych, ale na nieszczęście nie należała do żadnej z tych
grup. Przyglądała się wszystkiemu z zewnątrz, z nosem przyciśniętym do
zimnej szyby, odgrodzona, narażona na szepty i krzywe spojrzenia.
Jako dziewczynka nie marzyła, by zostać księżniczką. Chciała być zwykłą
służką, chodzić w szarej wełnianej sukni, śnieżnobiałym fartuszku i
wykrochmalonym na sztywno czepku. Skubała grzanki i piła herbatę ze służbą
przy stole kuchennym, śmiejąc się z karcianych sztuczek stangreta.
Wymieniała się wstążkami i plotkowała z pokojówkami oraz towarzyszyła
lokajowi w wyjściach służbowych. Stała się jedną z nich. Wreszcie poczuła,
że gdzieś przynależy.
Gdy podrosła na tyle, by móc wychylić się nad parapet i spojrzeć na
wielki świat, zdecydowano, że powinna nauczyć się czytać. Wtedy właśnie
zrozumiała, że marzenia nieczęsto się spełniają. Zrozumiała, że jeśli nie
stanie się nic szokującego i niespodziewanego - na co nie liczyła - będzie
wiecznie tkwiła w zapomnieniu, które świat najwyraźniej przeznaczył tylko
jej. Pilnowana przez jędzowatą guwernantkę przejdzie przez życie zamknięta
w pustym domu pozbawionym światła i ciepła, nie licząc tych rzadkich
okazji, kiedy wożono ją do miasta, albo kiedy ojciec wracał do domu, by
potrzymać ją na kolanach, a potem znów zniknąć w duszącym piekle Londynu.
Tak oto serce dziewczynki zaczęło zmieniać się w kamień, zanim jeszcze
się zorientowała, że w ogóle je ma. Nauczyła się dzielnie znosić ludzkie
szepty. Czasem nawet się z nich śmiała. Jednak podczas takich pięknych dni
jak dziś, kiedy białe chmurki płynęły powoli po błękitnym niebie, a trawa
zieleniła się na łąkach, zachęcając do zabawy, postanowiła sobie w duchu po
prostu o nich zapomnieć.
- Biedne dziecko. Podobno matka ją porzuciła.
Jak zwykle, w słowach tych, choć wypowiedzianych łagodnym tonem,
brzmiała wyniosła nuta, która unosiła się na wietrze, aby po chwili zawisnąć
w bezruchu niczym głodny krwi komar szukający odpowiedniego miejsca na
wkłucie się w skórę.
Dziewczynka zamknęła się na te głosy, opuściła spiczastą bródkę i starała
się wyglądać na mniejszą jeszcze, niż była w istocie - a była naprawdę
maleńka. Skupiła całą uwagę na żołnierzykach w czerwonych płaszczach,
których jej kuzyn Robert tak pracowicie rozstawiał na kocyku. Sięgnęła po
kolejną figurkę i ustawiła ją na miejscu.
- Chyba była Francuzką, prawda? Ta kochanka.
- Kucharka mówi, że miała też coś z Włoszki. A do tego jeszcze paskudny
charakter.
- Smarkula na pewno go odziedziczy.
Po tych słowach rozległ się cichy kobiecy śmiech. Oczywiście kuzyn
Robert był zupełnie nieświadomy plotek.
- Nie tutaj, głupia - mruknął niezadowolony, przestawiając jej żołnierzyka
na drugą stronę. - Ten szyk bojowy nazywa się kwadratem z jakiegoś powodu,
Zoë.
Zamrugała gwałtownie, poczuwszy napływające do oczu łzy.
- Ale ci dwaj żołnierze to przyjaciele - zaoponowała, wydymając usta. -
Jak my. Nigdy nie powinni być rozdzielani.
Wsparty na łokciach Robert uniósł głowę. Włosy tańczyły mu figlarnie na
wietrze.
- To wojna, Zoë, a nie proszona herbatka dla lalek.
- Podobno upatrzył sobie żonę. Diabelskie nasienie.
- Rannoch? Chyba nie mówisz poważnie?
- Słyszałam, że ona przywiezie ze sobą jakieś dzieci z rodziny. Na pewno
nie zechce jego bękartów.
Zoë starała się nie spoglądać na służbę.
- No dobrze, Robercie! - prychnęła naburmuszona. - To może wrócimy na
Brook Street i pobawimy się lalkami Arabelli?
- Cicho bądź, Zoë! - Robert zerknął zaniepokojony w stronę starszego
brata. Młody markiz Mercer grał w krykieta z kilkoma starszymi chłopcami.
Długie nogi niosły go zgrabnie po gęstej trawie. Po chwili oczy Roberta znów
spoczęły na Zoë. - Jeśli kiedykolwiek wspomnisz mu o lalkach, przysięgam
ci, że...
- Coś ty. Nie powiem! Ale z ciebie dziecko! - oburzyła się Zoë. - Przecież
obiecałam, prawda?
- Panienko Armstrong! - rozległ się surowy głos panny Smith, która nagle
zerwała się z parkowej ławki. - Jeśli znów macie zamiar się kłócić, zaraz
stąd pójdziemy.
Zoë ją zignorowała.
- Czasami jesteś po prostu podły, Robercie - mruknęła, krzyżując ręce na
piersi.
- Wcale nie jestem, i dobrze o tym wiesz. - Robert wysypał z torby
kolejną garść żołnierzyków, które opadły z brzękiem na koc. Letnie słońce
muskało promieniami płaskie połacie Green Parku, nadając ciemnym włosom
chłopca mahoniowy połysk. - Masz - powiedział pojednawczo. - Uformuj
swój kolejny kwadrat, głupia gąsko. Nie, odłóż tego w zielonym mundurze.
To 28. Regiment Pieszy z Gloucestershire. Daj, pomogę ci posegregować.
Kiedy zaczął oddzielać zielone figurki od czerwonych, panna Smith
prychnęła pod nosem i opadła z powrotem na ławkę obok siostry. Od kilku
miesięcy panna Smith jeździła z Zoë raz na dwa tygodnie z Richmond przez
rzekę do Londynu, rzekomo na zakupy i po to, by dziewczynka zbliżyła się do
swoich kuzynów. Tak naprawdę jednak panna Smith przyjeżdżała na spotkanie
z siostrą - panią Ogle, z którą wspólnie narzekały na pracodawców i
biadoliły na swój los.
Gdy Zoë zaczęła ustawiać kolejny kwadrat, do jej uszu znów dotarły
przytłumione szepty.
- Wziął smarkulę do siebie. Dobrze się zachował, to trzeba mu przyznać.
- No ale żona? Mówię ci, Jane, to drastyczne!
- No, wstrząsające!
- Ano. Teraz wszystko się zmieni, i to wcale nie na lepsze.
Niemal wbrew swej woli Zoë zamachnęła się piąstkami i rozrzuciła
prawie cały 28. Regiment Pieszy z Gloucestershire po kocu i trawie. Jeden
żołnierzyk trafił prosto w okulary panny Smith, przekrzywiając je kobiecie na
nosie.
- Doigrałaś się, panienko! Wstawaj! - Guwernantka zerwała się z ławki i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin