Ugodowcy - Wacław Gąsiorowski.rtf

(5433 KB) Pobierz
Ugodowcy

 

 


Sclavus Wiesław

 

(Wacław Gąsiorowski)

 

 

 

Ugodowcy

 

digitalised by cranky`

 


Przedmowa

 

Przedmowa jest wrogiem każdej książki. Większości czytelników nie interesuje ani wcześniejsze poznanie akcji powieści, ani opinia genialnego (w swojej opinii) przedmówcy.

A więc króciutko, kilka słów od digitalizera:

 

Książka w oryginale napisana jest w języku polskim z końca XIX wieku, dokładniej rzecz biorąc w języku jakiego używano w zaborze rosyjskim. To wydanie zostało dostosowane minimalnie językowo, bardziej gramatycznie a przede wszystkim ortograficznie do współczesnej polszczyzny. Źle by było, gdyby wzrokowcy zepsuli sobie tą lekturą lata edukacji, bo za stosowanie zasad ortografii sprzed 100 lat nauczyciele nie nagradzają.

Większość trudnych wyrażeń objaśniona jest w odnośnikach. Z braku lepszego określenia stosowałem określenie „ze staropolskiego” dla języka XIX-wiecznego. A język polski zmieniał się i brzmiał inaczej w XVII wieku (akcja „Potopu” Sienkiewicza) a całkiem inaczej w XIV wieku. Warto zapamiętać objaśnienie, ponieważ odnośnik występuje tylko przy pierwszym użyciu danego zwrotu.

 

Akcja powieści dzieje się około roku 1897. Polska nie istnieje  - po trzecim rozbiorze, po dwu tragicznie zakończonych powstaniach. Warszawa znajduje się pod okupacją Carskiej Rosji. Stosunek Polaków do okupanta carskiego bywa różny.

Ugodowcy pragną uzyskania maksymalnej autonomii poprzez współpracę z carskim okupantem. O nich jednak więcej dowiecie się z poniższej powieści.

Anarchiści/ socjaliści/ nihiliści to grupa skrajna skierowana na obalenie carskiej władzy. Dla zrozumienia powieści warto przypomnieć, że główną siłą wewnątrz samej Rosji występującą przeciw władzy Cara jest ruch socjalistyczny. Oczywiste jest więc, że spora część Polaków występujących przeciw władzom najeźdźcy kultywuje poglądy socjalizmu – tym bardziej, że socjalizm, w ówczesnych czasach jeszcze ustrój utopijny, głosi wolność wszystkich ludzi.

 

Ugodowcy są jedna z dwu najważniejszych powieści życia Wacława Gąsiorowskiego piszącego pod pseudonimem Wiesław Sclavus.

Lepiej dziś znana „Pani Walewska” zapewniła autorowi utrzymanie i byt.

„Ugodowcy” sprawili, że Gąsiorowski musiał uciekać z kraju przed rosyjskimi represjami. Powieść bowiem tak rozwścieczyła władze carskie, że została zakazana. Nic dziwnego, bo opis w niej zawarty jest w najwyższym stopniu prawdziwy. Realia zaborów, więzień, a nawet opis postaci czołowych urzędników carskich – jak Turau czy książę Aleksander Bagration-Imeretyński są przedstawione precyzyjnie, bez używania pseudonimów, niedomówień etc.

 

A więc miłej lektury!

 

PS

Grafika na okładce przedstawia powitalną bramę na nowym Świecie zbudowaną z okazji przyjazdu Cara do Warszawy.

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

 


Więc pierwsza na czele miała Grafa Skir, który utrzymywał stronę tych, co się przebiorą w kontusze i nazywać się będą szlachtą, jakby z Lachem na nowo przybyli do kraju pustego.

A druga miała na czele żołnierza chudego, imieniem Skartabellę, który chciał ziemię podzielić i ogłosić wolność chłopów i równość szlachty z żydami i z cyganami.

A trzecia na czele swojem miała księdza Bonifata, który chciał kraj zbawić modlitwą i na ocalenie kraju podawał sposób jedyny: iść i ginąć, nie broniąc się, jak męczennicy.

Te więc trzy gromady zaczęły być między sobą niezgodne w duchu i kłócić się poczęły o zasady.

J. Słowacki: Anhelli

 


I

 

Wieczór zapadał. Mglisty, marcowy wieczór. Warszawa, spowinięta w szarawe, opary, rozpalała zwolna tysiące świateł i światełek, które wystrzelały bezładnie z okien domów, pięły się po słupach latarni miejskich, buchały z wystaw sklepowych, migotały u boków pojazdów i dorożek, zlewając się w jeden jasny promień, bijący od ziemi aż hen, ku ciemnemu stropowi niebieskiemu.

Wśród tłumu przechodniów, ciągnących ulicą Marszałkowską, dążył pospieszcie młody człowiek, lat około trzydziestu mieć mogący, otulony szerokim płaszczem mikołajewskim. Znać pilno mu było bardzo, bo szedł z głową pochyloną, ze wzrokiem utkwionym w rozbłyszczone wilgocią płyty chodnika, nie zwracając uwagi na mijających go ludzi.

Na rogu Chmielnej, gdy zatrzymał się, czekając na tłum przecinających mu drogę wozów, ktoś trącił go z lekka w ramię.

Młody człowiek zadrżał całym ciałem, lecz w tejże chwili twarz jego się rozpogodziła na widok stojącego przed nim mężczyzny.

— Ach to ty, Janek!

— Cha! cha! — zaśmiał się nazwany Jankiem, — Krótko mówiąc, wziąłeś mnie za szpicla! Dziękuję za odruchowy komplement!

— Lecz cóż znowu!

— No, no! Co prawda, o to nie trudno! Ale, wiesz pewno, u Staszyńskiego była wczoraj rewizja!

— Słyszałem. Mów ciszej.

— A na skutek niej dziś aresztowali Wortlównę i Jenischa.

— Wortlównę!

— Przeraża cię to! — zauważył sarkastycznie .Janek. — Niestety, ten sam los może lada chwila i nas spotkać. Zwłaszcza teraz. Wortlówna wytrzyma z pewnością, lecz za Staszyńskiego nie ręczę! On gotów napaplać i skompromitować niejednego! Dokąd idziesz?

— Do Cisa, jak zwykle.

— Chodź, odprowadzę cię kawałek!

Młodzi ludzie ujęli się pod ręce i szli pochyleni ku sobie.

— Więc z pewnością Wortlówna? — pytał pierwszy z odcieniem lekkiego drżenia w głosie.

— Z największą. Byłem u nich przed chwilą! Matka zrozpaczona!.. Szkoda dziewczyny! Ba, dziesiąty pawilon może ją wykoleić... ty to rozumiesz.

Lecz cóż u diaska bierzesz tak do serca! Wiesiu! Nowicjusz z ciebie, znać to, znać zaraz! Mój kochany, albo się coś robi, albo nie. Jedno z dwojga! A na tym punkcie, uważasz, równouprawnienie zupełne... płeć nadobna...

— Porzuć żarty!... Dziwię ci się nawet! — ozwał się z wyrzutem Wieś.

— Ty się mnie dziwisz! — podchwycił żywo Janek. — Mój kochany, jak będziesz miał dziewięć rewizji i osiem pokut w życiorysie, jak się nauczysz więziennego telegrafu i spacerów po pochyłej podłodze, wówczas nabierzesz dobrego humoru! Powiadam ci, miałem dzisiaj zabawną przygodę. Oto od kilku dni zauważyłem jakąś podejrzaną figurę, kręcącą się około domu, w którym mieszkam. Nie dość tego, ów pasażer zaczął mnie na krok nie odstępować... Ja do cukierni, on przed cukiernię, ja na lewo. on na lewo, ja tu i on za mną. Naturalnie, nie miałem złudzeń! Ale ów cień jął mnie po prostu denerwować!... Tak, że rady sobie dać nie mogłem. Ty nie wiesz jeszcze, co to za męka odczuwać ustawicznie utkwioną w siebie parę oczu ... nota bene[1] takich, jak on miał... świdrujących a bezmyślnie głupich. Dzisiaj rano już mnie pasja ogarnęła... Więc gdy szpicel zabierał się najspokojniej do udania się ze mną na spacer — czatował na przeciwległej stronie ulicy zawróciłem z miejsca i do niego wprost: Łotrze — powiadam bez ogródek — jeżeli jeszcze raz cię zobaczę... przede wszystkim sprawię ci lanie, a po wtóre, pójdę natychmiast do szefa żandarmów na skargę, by takiego osła nie trzymał!

— I co powiesz, szpicel ukłonił się pięknie i poszedł, jak zmyty! No, nie wątpię, że mi wyznaczą innego. Pal ich sześć, lecz tamten zdrowie mi odbierał! Zresztą, ja już tu nie mam co robić! Lada dzień znikam, bezczynność mnie nuży, a robić boję się, aby po prostu nie naprowadzić na nas gończych. A co słychać w komitecie?...

— W komitecie? — powtórzył machinalnie Wieś, jakby budząc się z zamyślenia. — Nic. Ciągle jedno... zabrali dwie drukarnie... Mamy trzecią...

— Narobili nam niepotrzebnych kosztów!... Że im się to nie sprzykrzy... Ale, co tobie jest, wydajesz mi się być przygnębionym.

— Więc Wortlównę dzisiaj, powiadasz?...

— Tu raki zimują! O niej myślisz!?

— Lecz kiedyż ją mogli aresztować? — mówił niespokojnie Wieś, nie odpowiadając znów na pytanie. Janek spoważniał.

— Uważasz, to przykra historia... aresztowali ich w dzień. A fakt to niebywały! Pachołkowie pana Broka, jak ci wiadomo, zawsze lubią ciszę nocną i spokój. Musiało coś poważnego zajść, jeżeli się zdecydowali śród białego dnia taką operację... Obysk[2] był ostry. Ani jednej poduszki, ani kawałka tapety całej nie zostawili. Co prawda, nie było to dla mnie niespodzianką... Wortlówna grzeszyła zawsze brakiem ostrożności... te zebrania do reszty ją dobiły. Bywali różni. Masz sam dowód na Woreckim. Dziś nikomu wierzyć nie można. No, do zobaczenia się. Już Wspólna, musze wracać! Pokłoń się Cisowi. Ten ma szczęście. Tyle lat i zawsze sianem się wykręca, Choć i na niego przyjść może. Daj gęby! Oj ty, ty, safanduło! Uszy do góry. Któż widział brać tak wszystko do serca! Do zobaczenia... byle nie na spacerze... Rozumiesz?!...

Wieś skinął automatycznie głową, spróbował uśmiechnąć się, uścisnął podaną mu dłoń i skierował się ku rogatkom Mokotowskim.

Wiadomość o aresztowaniu Wortlówny poruszyła do głębi Wiesia.

Jak to? Wczoraj widział ją jeszcze tak ożywioną, pełną nadziei, dobrej myśli i ufności w przyszłość. Komitet przysłał jej podziękowanie i zaprosił do narad... Snuła tak piękne projekty! Mówiła o wydawaniu nowego pisma dla włościan, które stałoby się tym dla nich, czym jest Robotnik dla rzemieślników. Chlubiła się rezultatem, osiągniętym z dwóch ostatnich odczytów. A dziś... a teraz?!

Wiesławowi pot zimny wystąpił na czoło.

Wortlówna! Stefka! W cytadeli!... Boże, i co ją tam czeka?! Nie — jej niepodobna tak zostawić, jej trzeba pomóc, ją trzeba ratować!...

Wiesiowi w oczach pociemniało. Szedł niemal instynktownie. Myśli najrozmaitsze zrywały się w jego mózgu, ścierały się między sobą, piętrzyły, wytwarzając rozpaczliwy chaos. Brała go ochota biec zaraz tam, aż pod stoki wałów cytadeli, aż do podnóża krwawej, podłużnej baszty, która w murach swych zamknęła światło jego ponurych dni, radność jedyną i marzenie, cale szczęście, całą duszę... ją... ją... Stefkę!... Chciał stanąć tam, nad brzegami Wisły i patrzeć, azali skry z jej oczu płomiennych nie przenikną kamiennych pancerzy! To znów decydował się iść wprost do nich... do siepaczy, na siebie całą winę przyjąć, byleby ją uwolnić!... Byleby nie cierpiała, byleby ręka spodlonego pachołka tknąć jej nie śmiała!... Ach gdyby mógł! Strzaskałby wrzeciądze[3] więzienne, z ziemią by zrównał nasypy i mury, wały i strzelnice, baszty i fosy... a potem uniósłby ją nietkniętą w kraj daleki...

Bujna imaginacja unosiła go coraz gwałtowniej, coraz silniej... Widział się w końcu wraz z Wortlówną na ziemi, gdzie nie ma ani więzień, ani szpiegów, ani żandarmów, ani uciemiężenia, ani samodierżawią[4]“, gdzie pieśń o wolności jest pieśnią poranną, a Czerwony sztandar hymnem narodu, gdzie przemoc jest pustym dźwiękiem, a kapitał wspomnieniem przeszłości...

Silne potrącenie mijającego przechodnia wróciło Wiesiowi równowagę umysłu. Przystanął mimo woli, spojrzał w skośnie biegnącą ulicę Kaliksta i zastanowił się.

Dokąd więc pójdzie?! Do Cisa! On mu dopomoże, on mu dopomóc musi!... On ma władzę!...

Tą ożywiony myślą skręcił w ulicę Kaliksta, przebiegł ją szybko, dostał się na Polną i uchylił furtkę w parkanie, po za którym w głębi rysowała się sylwetka niskiego, jednopiętrowego domku. A w kilka chwil później targnął gwałtownie drzwiami, prowadzącymi na facjatkę, i wpadł jak wicher, do mieszkania Cisa.

Cis, na widok wzburzonej twarzy Wiesia, drgnął z lekka i zagadnął pospiesznie, siląc się na spokój..

— Co się stało? Jesteś... jakiś przerażony... wystraszony?!...

Wieś padł na krzesło.

— Nieszczęście!... Stało się wielkie nieszczęście!...

— Mówże! Prędzej!

— Aresztowali Staszyńskiego... wczoraj!

— Wiem — odparł sucho Cis. — Cóż z tego?

— A dziś... Jenischa i... i... Wortlównę!... Słyszysz? Stefka... w Cytadeli!...

Cis uśmiechnął się nieznacznie i splunął przez zęby obojętnie.

— Wiem i o tym! Cóż dalej?

— Dalej?... Rozumiesz! Wortlówna... ją trzeba ratować! Ona nie może zginąć w kazamatach. Biedna Stefka, wczoraj widziałem ją tak wesołą... rozmawialiśmy.

Cis odwrócił się flegmatycznie od Wiesia i jął przyrządzać herbatę, regulując płomień maszynki naftowej. Wieś spojrzał raz i drugi na żółtą pomarszczoną twarz Cisa, na której ani jeden muskuł nie drgnął, i umilkł, zdumiony tą obojętnością. Po dłuższej pauzie Cis ozwał się pierwszy.

— Napijesz się herbaty? — Świeżo naparzona!

— Dziękuję! — mruknął Wieś.

— Napij się! To cię uspokoi! Nalewam! Może papierosa!? Nie masz się czego tak martwić... Stało się!... I powiem ci, nawet szczęśliwie... bo właśnie mieliśmy u niej ulokować archiwum... Ładna byłaby historia... Robota dziesięciu lat zmarnowałaby się bezpowrotnie!... Pij, pij herbatę, bo wystygnie!...

Wieś patrzył na Cisa w niemym osłupieniu, nie rozumiejąc, co do niego mówił. Ten ostatni ciągnął dalej.

— Przykra historia, bez wątpienia! Hm!... Gorzej dla nas, bo Wortlówna miała sporo uzbieranych pieniędzy...

— Pieniędzy! — mówisz! — rzekł po namyśle Wieś. jakby budząc się ze snu — A... a prawda! Wszak wczoraj mi dała!... Mam czterysta rubli!...

— Masz pieniądze? Masz?!... — zawołał Cis z ukontentowaniem.

— Proszę! Oto są! Zobacz!...

— Wybornie! — Tak, tak, czterysta rubli! W porządku! Doprawdy, szkoda wielka, że się tak stało! Lecz, słowo daję, możemy sobie powinszować... Jeden dzień wcześniej zagarnęliby nam gotówkę, jeden później... zagrzebalibyśmy się z kretesem!... Szkoda dziewczyny. Dobre było stworzenie i oddane nam całą duszą!... Co robić!

Wieś porwał się z miejsca i chwycił Cisa gwałtownie za rękę.

Bolek! Musimy ją wydostać!... Rozumiesz!?... Ona tam zmarnieje, zwiędnie... Ty wiesz!... Poruszymy wszystkie sprężyny! Niekludow to zrobi... Damy okup! Dziś pójdę do Podgoriczenki... ty także? Dobrze! Bolku... prawda?... Dla mnie to zrobisz?!...

Cis uwolnił rękę z uścisku Wiesia, skrzywił się niechętnie, pociągnął papierosa i splunął znów.

— Chcesz pomówić rozsądnie?...

— Ja wiem, ja rozumiem, co mi chcesz powiedzieć, ale...

— Ba! Znów swoje zaczynasz! Jesteś podirytowany, a tu trzeba mieć zimną krew... Unosisz się...

— Mów, mów — już słucham. Widzisz, jestem już zupełnie spokojny.

— Tym lepiej. Wiec zastanów się teraz nad tym, co mówisz! Prawda — ponieśliśmy stratę, wielką stratę, Wortlówna mogłaby znakomicie zasilić naszą kasę... Nowa ofiara! Przepadło! My wszak bez ofiar...

— Zlituj się! Każdy inny, lecz to dziecko prawie, wciągnięte do nas, nie zdające sobie sprawy z niebezpieczeństwa... dziewczyna pełna poświęcenia.

— Idealizujesz, idealizujesz!... Jest takich więcej. Inaczej być nie może. Tamte czeka ten sam los. Niepodobna bawić się w sentymenty. Nasza sprawa tego nie zna, tego nie rozumie!... Zresztą, ręczę ci, potrzymają ją, a potem wypuszczą. Moja rada siedzieć cicho i koniec. Mamy ważniejsze sprawy na głowie.

— A gdybym ja ciebie poprosił...

— Ty, Wiesiu?!... — rzucił z niecierpliwością nieco Cis. — To... z przykrością wielką, współczując bardzo twej boleści... musiałbym uchylić się od wszystkiego.

— Jesteś bez serca!...

— Cha! Cha! Chciałbyś może, abym dla twoich spódniczek poświęcał byt partii?!...

— Milcz lepiej!

— No. tylko bądź ze mną ostrożniejszy! — odparł z naciskiem Cis, a po chwili dodał ironicznie. — Dziwna rzecz, że pan Wiesław Ziemęcki równocześnie nie desperuje ani nad Staszyńskim, ani nad Jenischem!

— Zapominasz, iż ci potrafią dać sobie radę...

— Kto wie! Wortlówna jest przystojna...

Jeżeli raz jeszcze wymówisz jej nazwisko, wtłoczę ci je w gardło!

— Ależ nie! Bądź spokojny! Z tobą dziś rozsądnie mówić nie można. Zawsze miałem cię za narwańca... dziś tylko utwierdziłeś mnie w tym przekonaniu. Żeby tacy byli wszyscy, daleko byśmy zaszli! Ty tego nigdy nie możesz zrozumieć, że my, anarchia socjalna, musimy iść drogą ofiar, drogą knuta i gwałtu. Życie, cierpienie jednostki dla nas nie istnieje. Zapomniałeś o tym! A przysięga twoja? Cha! Cha! Tobie nie świta w głowie... Ciebie chcieli wybrać do komitetu!... Teraz dopiero spostrzegam, jakiegośmy uniknęli niebezpieczeństwa!

— A ja... hańby!

Cis brwi zmarszczył, na żółtej jego twarzy ukazały się białe plamy.

— Ty — warknął, spluwając przez zęby — strzeż się, bo na takich, wiesz, jest sposób!...

— Grozisz mi! Niekludow mnie zadenuncjuje! Wiem,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin