S.T.A.L.K.E.R. [01] Olowiany swit.pdf

(2078 KB) Pobierz
MICHAŁ GOŁKOWSKI
OŁOWIANY ŚWIT
Kogóż to z nas tonący nie wiózł wrak?
Któż z nas zaprzeczyć może – że ułomny?
Kogóż nie łudził oślepiony ptak?
Kogóż w bezludzie nie wiódł pies bezdomny?
A przecież wciąż przyciąga strefa ogrodzona
I ogrodzona – nie bez celu – chcemy wierzyć;
To nie my w Zonie – to nam odebrana Zona,
Nam ją niepewnym, ale własnym krokiem mierzyć,
Póki nadziei gorycz wreszcie nie pokona.
Dlatego mimo druty, wieże i strażnice
Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono;
Bezużyteczne śmieszne posiąść tajemnice,
Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć,
Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice.
Droga okrężna może być – i oszukańcza,
Może nas wiedzie szalbierz chciwy paru groszy,
Lecz lepsze to niż śmierć na wapniejących szańcach
U progu granic niewidzialnych i aproszy,
Gdzie ziewa żołnierz – tak podobny do skazańca.
Po zatopionych dawno droga to dolinach;
Pod płytką wodą – nieczytelne czasu grypsy:
Szlak po ikonach, rękopisach, karabinach,
Nad którym wiosło kreśli plusk Apokalipsy;
Nie po nas płacz, i nie po przodkach – płacz po synach.
Więc prawda, którą znaleźć mam – to pusty pokój,
Gdzie nagle dzwonią wyłączone telefony?
Serdeczna krew snująca w martwym się potoku,
Bezsilny gniew na obojętność Nieboskłonu,
I magia słów, co chronić ma od złych uroków?
Więc prawda, którą znaleźć mam – to stół z kamienia,
Z którego przedmiot modłów spadł – nietknięty dłonią?
W stukocie kół transportu – Aria Beethovena?
Bezdenna toń – a nad bezdenną tonią
Twarz własna – co przegląda się w przestrzeniach?
Z tonących – komu los nie zesłał tratw?
Z ułomnych – zdrowia nie przywrócił – komu?
Gdy oślepiony ptak odnalazł ślad
I pies bezdomny siadł – na progu domu…
Jacek Kaczmarski – „Stalker”
Dla mojej pięknej Muzy,
bez której nie byłoby S.T.A.L.K.E.R.a po polsku
MLECZARNIA
Naciskam
włącznik latarki – żarnik LED zalewa stusiedemdziesięciolumenowym snopem trupio
sinego światła fasadę budynku. Przez chwilę spoglądam w oczodoły okien, lustrując wnętrze w
poszukiwaniu ruchu. Nic. Puszczam przycisk, ciemność znowu opada granatowoszarą zasłoną, a ja
zamykam oczy, bo przez kilka minut i tak będę ślepy; zamiast tego koncentruję się na doznaniach
słuchowych – wolałbym, żeby ta nagła iluminacja w środku nocy nie przyciągnęła uwagi nikogo, kto
mógłby być w pobliżu. Nikogo albo niczego.
Noc w Zonie jest zupełnie inna niż na Dużej Ziemi. Tutaj nie ma żab ani komarów, nie ma
puszczyków i świerszczy – tylko cisza dzwoni w uszach, cisza świata, który zdążył za ludzkiej pamięci
umrzeć już dwa razy, w osiemdziesiątym szóstym i dwadzieścia lat później, już w nowym
millennium.
Tutaj tylko wiatr bezustannie szeleści żółknącymi liśćmi i skrzypi zawiasami niedomkniętych na
wieczność okien, świszcze w pustych, zimnych izbach zawilgoconych chat i pokrytych odłażącą farbą
klatkach schodowych opuszczonych blokowisk. Tutaj nie szczekają psy i nie marcują się koty, a
każdy dźwięk może oznaczać niebezpieczeństwo. Ale teraz wokół mnie jest tylko i wyłącznie martwa
cisza.
Otwieram oczy, rozglądam się. Dobrze. Rozróżniam kontury potrzaskanych stolików i
rozbebeszonych szafek na archiwa, z których białą kaskadą wysypały się kiedyś karty produkcji. W
myślach raz jeszcze sprawdzam, czy mam wszystko, co może przydać mi się w środku. Tak.
Powstrzymuję się siłą woli, żeby nie przeładować jeszcze raz mojej wiernej strzelby – to zupełnie jak
z biegiem w samochodzie, na światłach: niby człowiek wie, że ma wrzuconą jedynkę, ale dla pewności
chce nacisnąć sprzęgło i raz jeszcze sprawdzić…
Durny odruch. Przez mniej istotne nawyki niejeden w Zonie kości złożył, i niejeden złoży jeszcze –
Zbawiciela
repetowałem po ostatnim strzale do psów, tyle jeszcze pamiętam. Próbuję kciukiem
bezpiecznik. Odbezpieczony. Mimo wszystko warto sprawdzić. Rozglądam się ponownie po ciemnym
podwórku.
Wsłuchuję w noc – cicho, spokojnie jest. Pora ruszać.
Wyślizguję się przez otwór po wyrwanym razem z futryną oknie, ostrożnie brnę przez wysoką po
pas suchą trawę. Niby dobra taka trawa, bo anomalie widać z daleka – ot, chociażby tam, po lewej
wypalony na metr w głąb gruntu krąg „żarnika”, kołyszącego się teraz falującym słupem powietrza –
ale z drugiej strony może skrywać się w niej cokolwiek. Na przykład zarośnięty czarnobylskim
powojem obluzowany luk do studzienki kanalizacyjnej. Jeden nieopatrzny krok i lecisz cztery metry
w dół, a uwierzcie mi – lepiej sobie po drodze kark skręcić, niż ocknąć się na dnie takiej studzienki z
połamanymi nogami. Dokładnie tak zginął Lewy – szedł sobie i myślał o pierdołach, a w następnej
sekundzie już leżał na dole i wrzeszczał z bólu. Żeby chociaż cicho był, to może byśmy zdążyli jakoś
mu pomóc… a ten darł się, jakby mu za to płacili.
Musiało boleć jak cholera, w to nie wątpię. Ale bardziej chyba bolało, jak dorwało go to coś, które
na te krzyki wylazło z kanałów. Jaszczur opowiadał później przy wódce, że już prawie trzymał
Lewego za rękę, patrzył mu w oczy… Ja z Łysym trzymaliśmy wtedy Jaszczura za nogi, on zwieszony
w otchłani studzienki, nic nie widać, co robi ani co się dzieje… A Lewy krzyczy tylko, żeby go zabrać,
i krzyczy, a potem nagle przestaje – i Jaszczur mówi takim matowym głosem: „Wyciągnijcie mnie,
chłopaki” – no to ciągniemy, ale coś lekko idzie, patrzymy, a on sam. Zaglądamy do studzienki, a tam
Lewego nie ma. Ot, był człowiek – nie ma człowieka.
Pomjaniem usopszych, rebjata.
Tfu! Potrząsam głową, przykucam na chwilę wśród traw.
Nie mam o czym myśleć podczas
chodki w Zonu,
tylko o trupach? Wsłuchuję się w noc, ale nadal
tylko dzwoniąca cisza.
Zastanawiam się chwilę nad rodzajem dzwonienia
Nie, wszystko w porządku, to nie kontroler
sączący mi swoje myśli do głowy. Wiem, bo raz takiego spotkałem. Rozglądam się, ruszam dalej, ku
kompleksowi Mleczarni.
Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł zbudowania czegoś tak wielkiego na takim odludziu. Na
starej mapie widać, że była tu kiedyś w pobliżu jakaś wieś, z której teraz zostało tylko kilka
przegniłych zrębów chałup i murowany zewłok niegdysiejszego punktu skupu, pełniącego też rolę
lokalnego sklepiku i szynku – ot, typowe sowieckie planowanie. Ale ta Mleczarnia… Na razie
szedłem przez dwie ogromne blaszane hale, z których każda mogłaby spokojnie pomieścić nieduży
samolot pasażerski, i to zarówno w poziomie, jak i w pionie, bo do obrośniętego „rdzawym włosiem”
dachu musiało być z dziesięć metrów; obok nich długi rządek komórkomagazynów z podjazdem i
rampą, wypełnionych zwojami folii aluminiowej, workami korków i skrzynkami pustych butelek; ale
nawet z mojego poprzedniego punktu obserwacyjnego widziałem jeszcze schowany w
krzakach po prawej parterowy budynek, przysadzistą stołówkę po drugiej stronie trzaskanej
asfaltowej drogi, okna
piętrowego biurowca i główną halę produkcyjną. Gdzieś z tyłu musi jeszcze być kotłownia, której
przekrzywiony, ceglany komin służył mi za punkt orientacyjny podczas wieczornego marszu w tę
stronę. Kawał fabryki, jak na wiejską mleczarnię w środku niczego – szczególnie że na mapach z
osiemdziesiątego szóstego zaznaczony był tylko jeden główny budynek. No cóż,
pażywiom, uwidzim,
jak to mawiają Ruskie.
Przyczajam się za kawałkiem ogrodzenia z betonowych prefabrykatów, po raz kolejny lustrując
spowitą ciemnością halę.
Pusto… zbyt pusto trochę. Nie to, żebym narzekał, ale taki bezruch jest najbardziej denerwujący.
Już stąd widzę rój drobnych gwiazdeczek przy bliższych schodkach, prowadzących na rampę przy
wejściu – „treser” kręci się spokojnie, czekając, aż cokolwiek zbliży się na tyle, żeby mógł smagnąć na
odlew ektoplazmatycznym biczem i przeciąć ofiarę na pół. No, z tą ektoplazmą to teoria taka tylko,
nikt nie wie, czym dokładnie „treser” ludzi zabija, ale komuś się to kiedyś skojarzyło z promieniami
do łapania duchów z durnego filmu z lat osiemdziesiątych i tak już zostało. Fakt faktem, że z
„żarnika” można się od biedy wygrzebać, „wiedźmi kisiel” tylko nogi upali, pod „ptasią karuzelą”
można się złapać trawy i czasem przeleżeć, a „treser” od razu ubija na śmierć. Tędy się nie da, trzeba
dookoła. Patrzę na otwartą, zapraszającą powierzchnię wyasfaltowanego placyku, na której na
zawsze spoczął wrak jakiejś przedpotopowej ciężarówki, i coś mi tu nie gra. Wszystko dookoła
popękane i zmurszałe, a ta ciężarówka jak nowa – w wypucowanych szybach odbija się połówka
księżyca, błyszczy plastik podszybia. Opony dawno już zmieniły się w strzępy, pogięte felgi wrosły w
asfalt, a nadwozie jakby wczoraj zeszło z linii produkcyjnej pod Charkowem. Nie, nie pójdę ja przez
ten placyk za żadne skarby. Nie pójdę, i tyle.
Podbiegam truchtem do rogu budynku, wtulam się plecami w ścianę. Przynajmniej jedna strona
bezpieczna – nie słyszałem, żeby budynki atakowały ludzi w Zonie, chociaż chodzą słuchy o jakichś
drapieżnych grzybach, porastających cienką przezroczystą powłoczką ściany w głębokich
podziemiach bliżej Sarkofagu. Ani ja blisko serca Zony, ani pod ziemią.
Przesuwając się wzdłuż muru, zaglądam za winkiel. Czysto.
Przesuwam się jeszcze kawałek dalej, aż do ziejącej w ścianie dziury i widocznych dalej schodów,
wiodących gdzieś w dół, w podziemia Mleczarni. Nie wiem, co tam jest, nie chcę wiedzieć, na pewno
nie mam zamiaru tam schodzić – najchętniej profilaktycznie posłałbym w otwór dwunastkę grubego
śrutu i poprawił granatem, ale na to mnie nie stać. Zamiast tego w dwóch dużych susach przeskakuję
obok jaskini, wciągam się na rękach na prowadzące donikąd podwyższenie ze schodkami i zamieram
w bezruchu. Cisza. Skądś z daleka dobiega tylko ujadanie sfory ślepych psów – musiały chapnąć się z
jakimś większym drapieżnikiem, może z prypeć-kabanem. Walczę chwilę z myślami, potem
przesuwam się kawałek po rampie i powoli podciągam na rękach, żeby zajrzeć przez okno do środka.
Nie widzę zbyt wiele. Nie tyle z racji skąpego oświetlenia, raczej dlatego, że nie bardzo jest na co
patrzeć. Przede mną przeciwległa ściana niedługiego korytarza, po lewej znikającego w drzwiach
obok rozbebeszonej skrzynki elektrycznej, po prawej otwierającego się na halę produkcyjną. Potężne
kadzie na mleko na betonowych postumentach, plątanina pordzewiałych rur i kabli elektrycznych
wiszących pod sufitem, odłamki szkła i tynku na podłodze. Pusto. Jeśli wierzyć Łysemu, to gdzieś
tutaj, uciekając przed żywym trupem, zrzucił plecak z wyposażeniem i towarem. Nie wiem, jak żywy
trup może kogokolwiek ŚCIGAĆ – widziałem kilku tych nieszczęśników z wypalonymi mózgami,
szwendających się bez sensu po Pograniczu i szczerze mówiąc, ciężko byłoby im wygrać bieg na setkę,
bo nawet poruszanie się w tempie umiarkowanie ślimaczym sprawia im ogromne trudności, a na
jakimkolwiek trudniejszym terenie – chociażby nierównym polu – są praktycznie unieruchomieni.
Tak czy inaczej, Łysy gdzieś tutaj się schował, wystrzelał cały zapas amunicji, a potem zrzucił sprzęt
i po prostu ratował życie.
Pożyjemy, zobaczymy. Mówił coś o jakimś podwyższeniu, więc trzeba będzie schodów albo drabin
szukać, ale na razie to muszę do środka wejść.
Odsuwam się od okna, zostawiam w spokoju wspominki z kroniki towarzyskiej, idę dalej wzdłuż
zewnętrznej ściany. Oho! – przede mną stalowe drzwi, a na podeście rozsypane wachlarzem łuski od
AK. Jakiś czas tu leżą, bo lekko zaciągnęły się rdzą, ale ewidentnie ktoś się tu ostrzeliwał. Pociągam
za rączkę – drzwi uchylają się z oporem. Otwieram je najpierw na całą szerokość, gotów rozwalić na
strzępy cokolwiek, co może przez nie wybiec, wyskoczyć albo chociażby wystawić łeb, ale jest tak
samo cicho i pusto, jak było. Zaglądam ostrożnie do środka… nic. Werandopodobne pomieszczenie
zasłane resztkami jakiegoś chłamu, ściana po lewej i na wprost ślepa, po prawej dwa ogromne okna i
zamknięte na głucho podwójne stalowe wrota załadunkowe
.
Hm, myślałem, że to wejście będzie, a to
tylko przybudówka jakaś. Ciemnawo tutaj, ale we wpadającym przez szybki świetle księżyca widzę
zalegające na podłodze łuski. Będzie tego towaru z pięćdziesiąt sztuk… Strzelano najpewniej przez
okna, tutaj pod kątem, a tu pewnie na wprost.
Tyle amunicji wywalić – musiały mu nerwy ostro puścić, bo z kalibru siedem sześćdziesiąt dwa
przecież
jeder sztos – ajn francos,
jak to mawiają Białorusini. Część kul poszła w ścianę budynku
biurowego, część zrykoszetowała od przybudówek wokół komina. Ciekawe, co też…
Rzucam się na ziemię, przekręcam na plecy i wyciągam przed siebie żarłoczną gardziel lufy
Zbawiciela
– palec drga na spuście, ale nerwy jeszcze trzymają, więc bezsensowny strzał nie pada.
Nic. Leżę tak dłuższą chwilę na bezdechu, celując w drzwi, potem wypuszczam obłoczek pary. Uff…
Czuję, jak od adrenaliny trzęsą mi się kolana – dałbym sobie głowę uciąć, że czuję czyjś wzrok na
plecach. Gdy podnoszę się powoli, widzę pomiędzy krzakami wybite okno budynku schowanego w
chaszczach. Kiedyś prowadziła do niego niewielka ścieżynka, ale teraz ledwo ją widać spod gałęzi
zdziczałych, zmutowanych krzaków głogu.
Czort pabieri…
Nie podoba mi się ten budyneczek i ta
weranda. Wyślizguję się na zewnątrz, zamykam za sobą drzwi i ruszam dalej wzdłuż hali
produkcyjnej.
W rogu pomiędzy niby-werandą a halą leży góra jakiegoś śmiecia – widzę kilka starych materaców,
na pół rozwalone plastikowe beczki, jakieś worki… Teoretycznie to najkrótsza droga, można by tędy
przeleźć, ale licho wie, co może być pod spodem, może cały ten śmieć ściągnął tu jakiś słaby
„grawikoncentrat”. Na tyle słaby, że nie zabije, ale dość mocny, żeby trzymać mnie tu jeszcze długo
po tym, jak gawrony wydziobią mi oczy. Trzeba pójść inną trasą… Po lewej mam wysokie okna
Mleczarni, po prawej ślepy parter i poprzebijane oknami piętro budynku biurowego – w drugim od
lewej oknie przelewa się i słabo błyszczy jakaś poświata, pewnie kałuża „wiedźmiego kisielu” złapała
jakiś zbłąkany promień księżyca.
Nie lubię tak między budynkami chodzić, oj, nie lubię
Po prawej mijam niskie, ciemne
przybudówki kotłowni i pękaty, ceglany komin z żelazną drabinką. Nie potrafię powiedzieć czemu,
ale przechodzę na drugą stronę asfaltowej dróżki, mimo że zieje tam ciemnością i zapachem zleżałego
żużlu otwór wejścia, przez który widzę potężne piece. Po prostu przechodzę, i tyle – w Zonie kierujesz
się albo intuicją, albo rozsądkiem, nie da się ich połączyć. To akurat była intuicja. Dosłownie siedem–
osiem kroków i znowu wracam pod ścianę Mleczarni, zawijam lufą
Zbawiciela
za kolejny róg,
wchodzę po schodkach na kolejną rampę… Co oni z tymi rampami? Tutaj okna są niżej, więc
przeczołguję się pod nimi aż do drewnianych drzwi, podnoszę się, biorę za klamkę… Nożeż ty, też
zamknięte! Hm, czyli głównym wejściem trzeba będzie. Ale nie ma tego złego – zaglądam ukradkiem
przez okna do środka, widzę te same kadzie na mleko, tyle że z drugiej strony. Wyłożone białymi
kafelkami ściany, przeszklenie zaczynające się półtora metra nad podłogą i ciągnące się do wysokości
sześciu metrów, aż do sufitu – księżyc świeci, przynajmniej jest jasno, dobre i to.
Wsłuchuję się w noc. Nic. Coraz mniej mi się to podoba.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin