ANTONI CZECHOW-S A C H A L I N
Wybór, opracowanie i przypisy NATALII MODZELEWSKIEJ
Tłumaczyły IRENA BAJKOWSKA NATALIA GAŁCZYŃSKA
1962 SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA CZYTELNIK
5 lipca 1890 r. przybyłem statkiem do Nikołajewska, jednego z najbardziej wysuniętych na wschód punktów naszej ojczyzny. Amur jest tu bardzo szeroki — tylko 27 wiorst dzieli go od morza; miejscowość majestatyczna i piękna, lecz wspomnienie o przeszłości tej części kraju, opowiadania towarzyszy podróży o srogich zimach i nie mniej okrutnych miejscowych obyczajach, bliskość katorgi i sam widok miasta zaniedbanego, zamierającego — wszystko to całkiem odbiera ochotę do zachwycania się krajobrazem.
Nikołajewsk został założony niedawno, bo w 1850 r., przez sławnego Genadija Newelskiego, i to bodaj jedyny jasny punkt w historii miasta. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy nad Amurem — nie szczędząc żołnierzy, więźniów i przesiedleńców—krzewiono kulturę, Nikołajewsk był siedzibą urzędników administrujących tym krajem, ściągało tu mnóstwo wszelkich rosyjskich i obcych aferzystów, osiedlali się przesiedleńcy, kuszeni obfitością ryb i zwierzyny, a miastu widocznie nieobce były jakieś wyższe aspiracje, jako że kiedyś pewien uczony, który tu zawitał, uważał za potrzebne i możliwe wygłosić w miejscowym klubie publiczną prelekcję. Teraz zaś prawie połowa domów jest opuszczona przez właścicieli, na wpół zrujnowana, i ciemne otwory okien bez ram spoglądają na nas jak puste oczodoły czaszki. Mieszkańcy wiodą życie gnuśne, pijackie i przeważnie na wpół głodne, żywiąc się czym Bóg da. Zajmują się dostawą ryb na Sachalin, podkradaniem wydobywanego złota, wyzyskiem tubylców, sprzedażą pantów, czyli rogów jelenich, z których Chińczycy sporządzają podniecające pigułki. W drodze z Chabarowki do Nikołajewska spotykałem niemało przemytników; tutaj nie wstydzą się oni swego zawodu. Jeden z nich, pokazując mi złoty piasek i parę pantów, powiedział z dumą: „Mój ojciec też był przemytnikiem!" Eksploatacja tubylców — poza zwykłym rozpijaniem, ogłupianiem itp. — występuje czasami w oryginalnej formie. Tak na przykład nikołajewski kupiec Iwanow, obecnie nie żyjący, każdego lata jeździł na Sachalin i ściągał z Gilaków daninę — płatników zaś opieszałych torturował, wieszał.
Hotelu w Nikołajewsku nie ma. W miejscowej resursie pozwolono mi odpocząć po obiedzie w sali o niskim suficie — zimą podobno odbywają się w niej bale; na pytanie, gdzie mógłbym przenocować, wzruszono tylko ramionami. Trudna rada — trzeba było dwie noce spędzić na statku; kiedy jednak statek odpłynął z powrotem do Chabarowki, poczułem się jak rak na mieliźnie. Quo vado? Bagaże moje na przystani, a ja chodzę po brzegu i nie wiem, co ze sobą zrobić. A właśnie na wprost miasta, parę wiorst od brzegu, stoi statek ,,Bajkał", którym mam jechać do Cieśniny Tatarskiej, ale powiadają, że odpłynie nie wcześniej niż za jakieś cztery czy pięć dni, chociaż na maszcie powiewa już flaga sygnalizująca odjazd. Chyba zebrać się i pojechać na „Bajkał"? Tylko że jakoś nie uchodzi, mogą nie przyjąć — powiedzą, że za wcześnie. Dmuchnął wiatr, Amur zasępił się, rozkołysał jak morze. Robi się jakoś markotnie. Idę do resursy, długo siedzę przy obiedzie przysłuchując się, jak przy sąsiednim stole rozmawiają o złocie, o pantach, o kuglarzu, który ma tu przyjechać, o jakimś Japończyku usuwającym zęby palcami, bez kleszczy. Jeśli uważnie i długo przysłuchiwać się tym rozmowom, to, mój Boże, jak inne wydaje się tutejsze życie, jak dalekie od Rosji! Zaczynając od tutejszego łososia, którego podaje się tu jako przystawkę do wódki, a kończąc na rozmowach — we wszystkim czuje się coś odrębnego, nierosyjskiego. Płynąc Amurem, wciąż miałem wrażenie, że jestem nie w Rosji, tylko w jakiejś Patagonii czy Teksasie. Pomijając już oryginalną, nierosyjską przyrodę, wciąż mi się zdawało, że styl naszego, rosyjskiego życia jest absolutnie obcy rdzennym Amurzanom, że Puszkin i Gogol są tu niezrozumiali i dlatego niepotrzebni, że nasza historia jest nudna i my, przybysze z Rosji, sprawiamy na nich wrażenie cudzoziemców. O ile zaś chodzi o religię i politykę, stwierdziłem tu całkowitą obojętność. Duchowni, których spotkałem nad Amurem, w poście jedzą mięso, a o jednym z nich, ubranym w biały jedwabny kaftan, opowiadano mi, że współzawodnicząc ze swymi owieczkami, trudni się podkradaniem złota. Jeśli chcecie przyprawić Amurzanina o nudę i ziewanie — zacznijcie z nim rozmowę o polityce, o rządzie rosyjskim, o rosyjskiej sztuce. I obyczaje tu jakieś szczególne, nie nasze. Rycerski stosunek do kobiety staje się tu prawie kultem, a równocześnie wcale nie uważa się za rzecz gorszącą odstąpienie przyjacielowi żony za pieniądze; albo jeszcze lepiej: z jednej strony brak przesądów stanowych — zesłańców traktuje się jak równych sobie, a z drugiej — całkiem nie uważa się za grzech zastrzelić w lesie jak psa Chińczyka-włóczęgę albo nawet organizować cichcem polowanie na zbiegłych katorżników.
Ale wracam do opowieści o sobie. Nie znalazłszy schronienia, nad wieczorem postanowiłem dostać się na ,,Bajkał". Tu jednak nowy kłopot. Zaczyna się niezgorsza chwiejba i przewoźnicy-Gilacy nie chcą wieźć za żadne pieniądze. Znowu chodzę po brzegu i nie wiem, co ze sobą zrobić. Tymczasem słońce już zachodzi i fale na Amurze ciemnieją. Na tym i na tamtym brzegu zapamiętale wyją gilackie psy. Po cóż tu przyjechałem — zapytuję siebie i podróż moja wydaje mi się nieprawdopodobną lekkomyślnością. Myśl, że katorga już blisko, że za kilka dni wyląduję na sachalińskiej ziemi bez żadnego listu polecającego, że mogą mnie poprosić, abym odjechał z powrotem — myśl ta niepokoi mnie, dręczy. Wreszcie jednak dwóch Gilaków zgadza się przewieźć mnie za rubla i na łódce zbitej z trzech desek docieram pomyślnie na ,,Bajkał".
Jest to morski statek handlowy, średniej wielkości, który po statkach bajkalskich i amurskich wydaje mi się całkiem znośny. Odbywa on rejsy między Nikołajewskiem, Władywostokiem i portami japońskimi, przewozi pocztę, żołnierzy, więźniów, pasażerów i ładunki, przede wszystkim państwowe; na podstawie kontraktu zawartego z rządem — który wypłaca mu solidne subsydium — obowiązany jest w okresie letnim kilka razy zawijać na Sachalin, do placówki Aleksandrowsk i do placówki w południowej części Korsakowska. Taryfa bardzo wysoka, jakiej nie ma chyba nigdzie na świecie. Kolonizacja, wymagająca przede wszystkim swobody i łatwości poruszania się, i wysokie taryfy — to już całkiem niezrozumiałe. Mesa i kajuty pasażerskie na ,,Bajkale" są ciasne, ale czyste i urządzone zupełnie po europejsku; jest pianino. Służba na statku to Chińczycy z długimi warkoczami — boye, jak ich tu nazywają z angielska. Kucharz to też Chińczyk, ale kuchnia rosyjska, chociaż wszystkie potrawy są gorzkie od ostrego keri i pachną jakimiś perfumami, przypominającymi korilopsis. [...]
Ósmego lipca przed obiadem „Bajkał" podniósł kotwicę. Płynęły z nami ze trzy setki żołnierzy pod dowództwem oficera oraz kilku więźniów. Jednemu z więźniów towarzyszyła pięcioletnia córeczka; kiedy wchodził po schodach, trzymała się jego kajdan. Poza tym była jedna więźniarka, ściągająca na siebie uwagę tym, że dobrowolnie jechał z nią na katorgę jej mąż.[...]
Dzień był pogodny, jasny. Na pokładzie gorąco, w kajutach duszno; temperatura wody: +18°. Pogoda niczym nad Morzem Czarnym. Na prawym brzegu płonie las; ze zbitej zielonej gęstwy buchają purpurowe płomienie; kłęby dymu zlewają się w długą, czarną, nieruchomą smugę, która wisi nad lasem... Pożar olbrzymi, ale wokół cisza i spokój — nikogo to nie obchodzi, że giną lasy. Widocznie te zielone bogactwa należą tu wyłącznie do Boga.
Po obiedzie, o jakiejś szóstej, byliśmy już u przylądka Pronge. Tu kończy się Azja i można by powiedzieć, że w tym miejscu Amur wpada do Oceanu Wielkiego, jeśliby w poprzek nie leżał Sachalin. Tu przed naszymi oczyma szeroko ściele się Amurski Liman, w oddali ledwie widoczna mglista smuga — to wyspa katorga; na lewo, gubiąc się we własnych zakrętach, niknie we mgle brzeg uchodząc w nieznaną północ.
Na statkach amurskich i na „Bajkale" więźniów umieszcza się na pokładzie razem z pasażerami trzeciej klasy. Pewnego razu wyszedłem o świcie na przednią część pokładu i zobaczyłem, jak żołnierze, kobiety, dzieci, dwaj Chińczycy i więźniowie zakuci w kajdany spali mocno, tuląc się do siebie; powietrze było rześkie, śpiących pokrywała rosa. Pośród tej kupy ciał ludzkich stał konwojent i opierając się obu rękami na karabinie również spał.
Wydaje się, że tu już koniec świata, że dalej nie można już płynąć. Ogarnia człowieka szczególne uczucie, jakiego zapewne doznawał Odyseusz, kiedy podróżując po nieznanym morzu mgliście przeczuwał spotkanie z niezwykłymi istotami. I w rzeczy samej na prawo, przy samym zakręcie do limanu, gdzie na piaszczystym brzegu przycupnęła mała gilacka wioseczka, na dwóch łodziach mkną ku nam jakieś dziwne istoty, coś wykrzykują w niezrozumiałym języku, czymś wymachują. Trudno odgadnąć, co trzymają w rękach, kiedy jednak podpływają bliżej, rozpoznaję już szare ptaki.
— Chcą nam sprzedać zarżnięte gęsi — wyjaśnia ktoś.
Skręcamy na prawo. Wzdłuż całej naszej drogi wystawione są znaki wskazujące farwater. Kapitan wciąż tkwi na mostku, a mechanik nie wychodzi z maszynowni. ,,Bajkał" płynie coraz wolniej, jakby po omacku. Niezbędna jest ogromna ostrożność, jako że nie trudno tu osiąść na mieliźnie. [...]
Żeby nie osiąść na mieliźnie, kapitan postanowił nie płynąć nocą i po zachodzie słońca zarzuciliśmy kotwicę u przylądka Dżaore. Na samym cyplu, na górze, stoi samotna chatka, w której mieszka oficer marynarki pan B. Ustawia on znaki na farwaterze i ma nad nimi pieczę, a tuż za chatką ciągnie się niemożliwa do przebycia gęstwina puszczy. Kapitan posłał panu B. świeżego mięsa; skorzystałem z okazji i popłynąłem szalupą do brzegu. Zamiast przystani — kupa ogromnych śliskich głazów, po których trzeba było skakać; do chatki na górze wiedzie szereg stopni z kloców wkopanych w ziemię prawie prostopadle, tak że wchodząc trzeba się dobrze trzymać rękami. Ale co za okropność! Póki wspinałem się na górę, do chatki, otaczały mnie chmury komarów, dosłownie chmury — aż ciemno od nich, twarz i ręce paliły od ukąszeń i nie było mowy o jakiejś obronie. Przypuszczam, że gdyby wypadło tu nocować pod gołym niebem, nie zabezpieczając się ogniskami, to można by zginąć z kretesem, a co najmniej zwariować.
Chatkę dzieli sień na dwie połowy: na lewo mieszkają marynarze, na prawo — oficer z rodziną. Pana domu nie było. Zastałem tylko jego żonę, damę dobrze ubraną, kulturalną, i dwie córeczki, małe dziewczynki pogryzione przez komary. W pokojach wszystkie ściany pokryte gałęziami świerku, okna zasłonięte gazą, pachnie dymem, lecz komary pomimo wszystko są i gryzą biedne dziewczynki. Umeblowanie pokoju skromne, polowe, lecz czuje się w tym coś miłego, jakiś smak. Na ścianie wiszą szkice, a wśród nich ołówkowy szkic kobiecej główki. Okazuje się, że pan B. — to malarz.
— Czy dobrze się tu państwu mieszka? — zapytuję damę.
— Dobrze, tylko te komary.
Ze świeżego mięsa wcale się nie ucieszyła: mówi, że i ona, i dziewczynki dawno już przyzwyczaiły się do mięsa solonego i świeżego nie lubią.
— Zresztą wczoraj gotowaliśmy forele — dodała.
Do szalupy odprowadzał mnie ponury marynarz; jakby domyśliwszy się, o co go chciałem zapytać, westchnął i rzekł:
— Dobrowolnie się tu nie przyjeżdża!
Nazajutrz wczesnym rankiem popłynęliśmy dalej przy całkiem spokojnej, dobrej pogodzie. Brzeg Tatarski jest górzysty, najeżony gęsto iglicami, to jest stromymi stożkowatymi szczytami. Przesłania go z lekka niebieskawa mgła — to dymy dalekich leśnych pożarów; czasami dymy bywają tak gęste, że dla marynarzy stają się nie mniej niebezpieczne niż mgła. Gdyby ptak poleciał na przełaj od morza przez góry, to nie spotkałby zapewne ani jednej ludzkiej sadyby, ani jednej żywej duszy na przestrzeni przeszło pięciuset a nawet więcej wiorst... Brzeg wesoło zieleni się w słońcu i widocznie doskonale obywa się bez ludzi. O godzinie szóstej byliśmy w najwęższym miejscu cieśniny, między przylądkami Pogibi i Łazariewa, i z bardzo bliska oglądaliśmy oba brzegi, o godzinie ósmej mijaliśmy Czapkę Newelskiego — tak nazywa się góra uwieńczona garbem przypominającym czapkę. Ranek był jasny, promienny i rozkosz, której doznawałem, potęgowała dumna świadomość, że właśnie oglądam te brzegi.
Po pierwszej weszliśmy do Zatoki De-Castri. To jedyne miejsce, w którym w czasie burzy mogą się schronić okręty przepływające cieśninę, i gdyby jej nie było, żegluga u brzegów Sachalinu, nader już niegościnnych, byłaby zgoła niemożliwa. Istnieje nawet takie żeglarskie wyrażenie: „zmykać do De-Castri". Zatoka jest prześliczna, jakby na zamówienie wyposażona przez przyrodę. Jest to okrągły staw o trzywiorstowej chyba średnicy, wysokich brzegach chroniących przed wiatrami i niezbyt szerokim ujściu do morza. Sądząc z warunków zewnętrznych, można by przypuszczać, że zatoka jest wprost idealna, ale niestety! — tak się tylko wydaje; siedem miesięcy w roku jest skuta lodem, mało osłonięta przed wiatrami wschodnimi i tak płytka, że parostatki zarzucają kotwicę dwa kilometry od brzegu. Ujścia do morza strzegą trzy wyspy, a raczej rafy, dodające zatoce osobliwego piękna; jedna z nich zwie się Ostrygową; bardzo duże i tłuste ostrygi pokrywają jej część podwodną.
Na brzegu — kilka domków i cerkiew. To placówka Aleksandrowsk. Mieszka tu naczelnik placówki, kancelista i telegrafiści. Jeden z miejscowych urzędników, który był u nas na obiedzie na statku, nudny i nudzący się jegomość, wiele mówił przy obiedzie, wiele pił i opowiadał nam starą anegdotę o gęsiach, które najadłszy się jagód z nalewki tak się popiły, że uznano je za zdechłe, oskubano i wyrzucono; po pewnym czasie gęsi wyspawszy się wróciły do domu gołe; urzędnik zaklinał się przy tym na Boga, że historia ta miała miejsce w De-Castri, w jego własnym domu. Popa przy cerkwi nie ma — w razie potrzeby przyjeżdża z Mariińska. Dobra pogoda zdarza się tu bardzo rzadko, tak samo jak w Nikołajewsku. Powiadają, że wiosną tego roku pracowała tu ekspedycja geodezyjna i że przez cały maj były tu tylko trzy dni słoneczne. I jak tu pracować bez słońca?
II
Sachalin leży na Morzu Ochockim odgradzając od oceanu prawie tysiąc wiorst wschodniego brzegu Syberii i ujście Amuru. Jest wydłużony z północy na południe i zdaniem jednego z autorów kształtem przypomina sterleta. [...] Północna część Sachalinu, przez którą przechodzi linia wiecznej marzłoci, pod względem położenia odpowiada guberni riazańskiej, południowa zaś — Krymowi. Długość jego wynosi 900 wiorst, największa szerokość — 125, a najmniejsza — 25 wiorst. Jest on dwukrotnie większy od Grecji, a półtora raza od Danii. [...]
Po przenocowaniu w De-Castri, nazajutrz, 10 lipca w południe, popłynęliśmy w poprzek Cieśniny Tatarskiej do ujścia Dujki, gdzie znajduje się placówka Aleksandrowsk. I tym razem było spokojnie, jasno, co zdarza się tu bardzo rzadko. Po całkiem wygładzonym morzu pływały parami wieloryby wyrzucając fontanny wody, i to przepiękne oryginalne widowisko bawiło nas przez całą drogę. Nastrój jednak, przyznaję się, niezbyt wesoły, a im bliżej Sachalinu, tym gorszy. Czuję jakiś niepokój. Oficer konwojujący żołnierzy dowiedziawszy się, po co jadę na Sachalin, zdziwił się bardzo i zaczął mnie przekonywać, że absolutnie nie mam prawa zbliżać się do katorgi i kolonii, jako że nie jestem na służbie państwowej. Wiedziałem, oczywiście, że nie ma racji, jednakże na słowa te ogarniał mnie strach — obawiałem się, że na Sachalinie mogę zetknąć się z taką samą opinią.
Kiedy po ósmej zarzucaliśmy kotwicę, na brzegu w pięciu punktach strzelały ogromne ogniska — płonęła sachalińska tajga. Poprzez ciemność i dym ścielący się po morzu nie widziałem przystani i budynków, mogłem dojrzeć tylko mgliste światełka placówki, z których dwa były czerwone. Ten groźny obraz, niedbale sklecony z ciemności, masywów górskich, dymów, płomieni, złotych iskier — wydawał się fantastyczny. Z lewej strony płoną niesamowite ogniska, ponad nimi góry, spoza gór unosi się wysoko, aż pod niebo, purpurowa łuna dalekich pożarów; zdaje się płonąć cały Sachalin. N i prawo ciemną ciężką masą wrzyna się w morze przylądek Żonkier przypominający krymski Ajudah; na jego szczycie jaskrawo świeci się latarnia morska, a w dole, w wodzie, między nami i brzegiem, stoją trzy strzeliste skały podwodne: Trzej Bracia. Wszystko osnute dymem — istne piekło.
Do statku podpłynął kuter, ciągnąc za sobą na linie barkę. Przywieziono zesłańców do wyładowywania. Słychać tatarską mowę i przekleństwa.
— Nie wpuszczać ich na statek! — rozlega się okrzyk z pokładu. — Nie wpuszczać! W nocy rozkradną cały statek!
— Tu, w Aleksandrowsku, to jeszcze nic — powiedział do mnie mechanik widząc, jak przygnębiające wrażenie wywarł na mnie brzeg — ale zobaczy pan dopiero w Due. Tam brzeg jest całkiem prostopadły, z ciemnymi pieczarami, z obnażonymi pokładami węgla... ponury brzeg! Bywało, woziliśmy „Bajkałem" do Due po 200—300 katorżników, wielu z nich na widok tych brzegów płakało!
— To nie oni, tylko my jesteśmy tu katorżnikami — powiedział z rozdrażnieniem kapitan. — Teraz tu spokojnie, ale żeby pan to zobaczył jesienią; wiatr, zawierucha, zimno, fale przeskakują przez burtę — istna rozpacz!
Zostałem na noc na statku. Wczesnym rankiem, chyba o piątej, obudzono mnie. „Prędzej! Prędzej! Kuter po raz ostatni płynie do brzegu. Zaraz podnosimy kotwicę". Po chwili siedziałem już w kutrze, a przy mnie młody urzędnik z twarzą złą, zaspaną. Kuter gwizdnął i popłynęliśmy do brzegu holując dwie barki z katorżnikami. Znużeni nocną pracą i brakiem snu więźniowie byli oklapnięci, ponurzy — panowało milczenie. Twarze ich pokrywała rosa. Przypominam sobie teraz kilku Kaukazczyków o ostrych rysach twarzy, w futrzanych czapkach nasuniętych po brwi.
— Pan pozwoli, że się przedstawię — rzekł urzędnik. — Registrator kolegialny D.
Był to mój pierwszy sachaliński znajomy, poeta, autor demaskatorskiego wiersza ,,Sachalino", zaczynającego się od słów: „Doktorze! Prawda, że to drogo" 1... Potem często bywał u mnie, spacerował ze mną po Aleksandrowsku i okolicach, opowiadał anegdoty albo niezmordowanie czytał własne wiersze. W długie zimowe noce pisze liberalne opowieści, przy okazji jednak lubi dać do zrozumienia, że jest registratorem kolegialnym i zajmuje stanowisko X klasy; kiedy jakaś baba przyszedłszy do niego do urzędu nazwała go panem D., to się obraził i krzyknął ze złością: ,,Ja ci tam nie żaden pan D., tylko wielmożny pan". Płynąc do brzegu rozpytywałem go o życie na Sachalinie, co tam i jak, a on wzdychał złowieszczo i mówił: „Ano, zobaczy pan!" Słońce stało już wysoko. Wszystko, co wczoraj było tak ponure i ciemne, co tak przerażało wyobraźnię, tonęło teraz w blasku wczesnego poranka; gruby, niezdarny Żonkier z latarnią morską, Trzej Bracia i wysokie strome brzegi, widoczne z obu stron na dziesiątki kilometrów, przejrzysta mgła na górach i dymy pożaru w blasku słonecznym tworzyły całkiem niebrzydki obraz.
Portu tu nie ma i brzegi są niebezpieczne, o czym świadczy wymownie szwedzki statek ,,Atlas", który uległ katastrofie niedawno przed moim przyjazdem i leży teraz na brzegu. Statki zazwyczaj zarzucają kotwicę wiorstę od brzegu, w wyjątkowych wypadkach bliżej. Przystań jest, ale tylko dla kutrów i barek. Jest to duże, sklecone z bali kilkusążniowe molo w kształcie litery T; grube modrzewiowe pale, głęboko wbite w dno morskie, tworzą skrzynie po brzegi wypełnione kamieniami; nawierzchnia z desek, na niej, wzdłuż całej przystani, szyny wózków transportowych. Na szerokim daszku litery T stoi ładny domek — biuro przystani, a tuż przy nim — wysoki czarny maszt. Wszystko to solidne, ale niedługowieczne. W czasie porządnego sztormu, jak powiadają, woda sięga czasami do okien domku, bryzgi dolatują nawet do rei masztu i drży cała przystań.
Na brzegu obok przystani wałęsa się, najwidoczniej bez zajęcia, z pięćdziesięciu katorżników: jedni w chałatach, drudzy w kurtkach czy marynarkach z szarego sukna. Na mój widok wszyscy co do jednego zdejmują czapki — takiego uhonorowania zapewne nie dostąpił dotychczas żaden literat. Na brzegu stoi jakiś koń zaprzężony w linijkę bez resorów. Katorżnicy władowali moje bagaże na linijkę, mężczyzna z czarną brodą, w marynarce i wyrzucanej koszuli, zasiadł na koźle. Ruszyliśmy.
— Dokąd pan każe, wielmożny panie? — pyta odwracając się ku mnie i zdejmując czapkę.
Zapytałem, czy nie odnajmuje tu ktoś mieszkania, chociażby jednopokojowego.
— Tak jest, wielmożny panie, akurat jest do wynajęcia.
Dwie wiorsty od przystani do Aleksandrowska jechałem wspaniałą szosą. W porównaniu z drogami syberyjskimi ta czyściutka gładka szosa, z rowami i latarniami, wydaje się po prostu luksusem. Wzdłuż szosy biegnie wąskotorówka. Przyroda jednak wokół zadziwiająco uboga. Wysoko na górach i wzgórzach otaczających dolinę aleksandrowską, przez którą przepływa Dujka, osmalone pnie albo też niczym kolce jeżozwierza sterczą smukłe modrzewie wysuszone przez wiatr i pożary, w dole zaś — wzdłuż doliny — jakieś kępki i kwaśne trawy, pozostałość niedawno osuszonych bagien, grząskich i groźnych. Świeży przekrój ziemi w rowach obnaża całe ubóstwo błotnistej, przepalonej gleby z półcalową warstewką lichego czarnoziemu. Ani sosen, ani dębu, ani klonu, same tylko modrzewie — mizerne, wynędzniałe, jakby obgryzione; nie są tu one ozdobą lasów i parków jak u nas w Rosji, lecz oznaką złej, błotnistej gleby i surowego klimatu.
Placówka Aleksandrowsk, czyli po prostu Aleksandrowsk, to nieduże przyjemne miasteczko typu syberyjskiego, liczące około trzech tysięcy mieszkańców. Nie ma tu ani jednego budynku murowanego, wszyściutko z drzewa — przeważnie z modrzewia — i cerkiew, i domy, i chodniki. Znajduje się tu siedziba komendanta wyspy, jest to centrum sachalińskiej cywilizacji. Więzienie leży w pobliżu głównej ulicy, ale zewnętrznie mało różni się od wojskowych koszar i wskutek tego Aleksandrowsk wcale nie ma tego ponurego, więziennego charakteru, jakiego się tu spodziewałem. Furman przywiózł mnie do Aleksandrowskiej Osady, przedmieścia placówki, do chłopa-zesłańca P. Pokazano mi mieszkanie. Niewielkie podwórko wyłożone po syberyjsku okrąglakami; wokół — szopy, w domu pięć sporych czystych pokoi, kuchnia, ale ani śladu mebli. Gospodyni, młoda kobiecina, przyniosła stół, potem po kilku minutach, taboret.
— To mieszkanie wynajmowaliśmy z opałem za dwadzieścia dwa ruble, a bez opału — za piętnaście — powiedziała.
A kiedy w godzinę potem wnosiła samowar, powiedziała z westchnieniem;
— Że też przyjechał pan na tę pustynię! Jako dziewczyna przybyła tu z matką za ojcem katorżnikiem, który dotychczas nie odbył swej kary; teraz wyszła za mąż za chłopa-zesłańca, ponurego starca, którego widziałem przelotnie idąc przez podwórze; chorował na coś i leżał w szopce postękując.
— Teraz u nas, w tambowskiej guberni, chyba już żniwa, a tu — bodaj moje oczy tego nie oglądały!
I rzeczywiście nic tu ciekawego do oglądania: przez okno widać grzędy z rozsadą kapusty, wokół nich szpetne rowy, w oddali majaczy nędzny, usychający modrzew. Stękając i trzymając się za boki wszedł gospodarz i zaczął utyskiwać na złe urodzaje, mroźny klimat, lichą ziemię. Miał już za sobą okres katorgi i przymusowego osiedlenia, ma teraz dwa domy, konie i krowy, wielu parobków, sam nic nie robi, ma młodziutką żonę, a co najważniejsze — dawno już uzyskał prawo przesiedlenia się na kontynent, a mimo wszystko narzeka.
W południe chodziłem po osadzie. Na skraju stoi ładniutki domek z ogródkiem i miedzianą tabliczką na drzwiach, a obok domku na tym samym podwórzu — sklepik. Wszedłem, żeby coś kupić do jedzenia. „Przedsiębiorstwo handlowe" i „Skład handlowo-komisowy" — takie miano nosi ten skromny sklepik w cenniku drukowanym i pisanym ręcznie, który dotąd zachowałem; należy on do zesłańca-osiedleńca Ł., byłego oficera gwardii, skazanego przed dwunastu laty za zabójstwo przez Petersburski Sąd Okręgowy. Ukończył już okres katorgi i trudni się teraz handlem, wykonuje też różne zlecenia w urzędzie drogowym i innych, otrzymując za to wynagrodzenie starszego nadzorcy. Żona jego, kobieta wolna, z pochodzenia szlachcianka, pracuje jako felczerka w więziennym szpitalu. W sklepiku można dostać i gwiazdki do naramienników, i rachatłukum, i dwuręczne piły, i sierpy, i „kapelusze damskie, letnie, najmodniejsze, najelegantszych fasonów od 4 rub. 50 kop. do 12 rubli za sztukę". Kiedy rozmawiałem z subiektem, do sklepu wszedł sam właściciel w jedwabnym żakiecie i kolorowym krawacie. Poznaliśmy się.
— Czy nie byłby pan łaskaw zostać u mnie na obiedzie? — zaproponował.
Zgodziłem się i weszliśmy do mieszkania. Umeblowanie komfortowe. Wiedeńskie meble, kwiaty, amerykański aryston i bujak, w którym pan Ł. odpoczywa po obiedzie. Oprócz gospodyni zastaliśmy w jadalni czworo gości, urzędników. Jeden z nich, stary, bezwąsy, z siwymi bokobrodami, z twarzy przypominający Ibsena, to jak się okazało młodszy lekarz miejscowego szpitala; drugi, także stary, przedstawił się jako oficer sztabowy orenburskich wojsk kozackich.
Z pierwszych słów oficera wyczułem w nim człowieka bardzo dobrego i gorącego patriotę. Jest łagodny, dobroduszny i rozsądny, ale kiedy zaczyna się mówić o polityce, to unosi się i z niekłamanym patosem mówi o potędze Rosji, a z pogardą o Niemcach i Anglikach, których nigdy w życiu nie oglądał. Opowiadają o nim, że w drodze na Sachalin, w Singapurze, miał ochotę kupić żonie jedwabną chustkę, kiedy jednak zaproponowano mu wymianę rosyjskich pieniędzy na dolary, to ponoć obraził się i rzekł: „Coś podobnego, mam zmieniać nasze prawosławne pieniądze na jakieś tam etiopskie!" Tak więc chustka nie została kupiona.
Obiad składał się z zupy, kurcząt, lodów. Było też wino.
— Kiedy mniej więcej śnieg pada tu po raz ostatni? — zapytałem.
— W maju — odpowiedział pan Ł.
— Nieprawda, w czerwcu — rzekł doktor przypominający Ibsena.
— Znam osiedleńca — powiedział pan Ł. — u którego kalifornijska pszenica dała dwudziestodwukrotne plony.
Znowu protest ze strony doktora.
— Nieprawda. Nic pański Sachalin nie daje. Przeklęta ziemia.
— Przepraszam — zaoponował jeden z urzędników — w 1882 roku pszenica dała czterdziestokrotne plony. Pamiętam doskonale.
— Proszę nie wierzyć — powiedział doktor. — Mydlą panu oczy.
W czasie obiadu opowiadano taką legendę: kiedy Rosjanie zajęli wyspę i zaczęli wyzyskiwać Gilaków, to szaman przeklął Sachalin przepowiadając, że nie będzie z niego żadnego pożytku.
— I tak też się stało — westchnął doktor.
Po obiedzie pan Ł. grał na arystonie. Doktor zaprosił mnie, żebym przeniósł się do niego, i tegoż dnia wieczorem zamieszkałem na głównej ulicy miasta, w jednym z domów położonych bardzo blisko urzędowych budynków. Od tego wieczoru datuje się moje wtajemniczenie w sachalińskie sekrety. Doktor opowiedział mi, że niedługo przed moim przyjazdem w czasie lekarskiego przeglądu bydła na przystani doszło do grubego nieporozumienia między nim i komendantem wyspy i że w końcu jakoby generał zamierzył się na niego kijem; następnego dnia zwolniono go na podstawie podania, którego nie składał. Doktor pokazał mi cały plik papierów napisanych przez niego, w obronie prawdy, jak powiadał, i humanitaryzmu. Były to kopie podań, zażaleń, raportów i... donosów *.
— A generałowi nie będzie się podobało, że pan zamieszkał u mnie — rzekł doktor i mrugnął znacząco.
Nazajutrz byłem z wizytą u komendanta wyspy W. Kononowicza. Pomimo zmęczenia i braku czasu generał przyjął mnie niezwykle uprzejmie i rozmawiał około godziny. Jest to człowiek wykształcony, oczytany, a poza tym posiada duże doświadczenie życiowe, jako że przed otrzymaniem nominacji na Sachalin przez osiemnaście lat zarządzał katorgą na Karze; generał ładnie mówi, ładnie pisze i sprawia wrażenie człowieka szczerego, pełnego humanitarnych zamierzeń. Nie mogę zapomnieć przyjemności, jakiej doznałem w czasie pierwszej rozmowy z nim, i miłego zdumienia, w jakie wprawiło mnie stałe podkreślanie przez niego wstrętu, jaki budzą w nim kary cielesne.
*/Oto wzorzec donosu telegraficznego: „Zgodnie z sumieniem, siedemset dwunasty paragraf, tom trzeci, zmuszony jestem niepokoić Waszą Ekscelencję prosząc o wymierzenie sprawiedliwości niejakiemu N. za bezkarne uprawianie lichwiarstwa, fałszerstwa, torturowanie"..
G. Kennan w swej znanej książce2 mówi o nim z zachwytem. Dowiedziawszy się, że zamierzam zostać na Sachalinie przez kilka miesięcy, generał uprzedził mnie, że życie jest tu trudne i nieciekawe.
— Wszyscy stąd uciekają — rzekł — i katorżnicy, i osiedleńcy, i urzędnicy. Ja na razie nie zamierzam jeszcze uciekać, ale czuję już znużenie od stałego napięcia umysłowego, w którym tu żyję, a przede wszystkim wskutek rozległości terenu.
Obiecał mi najdalej idącą pomoc, ale prosił, żebym zaczekał: na Sachalinie oczekiwano wizyty generał-gubernatora i wszyscy byli bardzo zajęci.
— Cieszę się, że zatrzymał się pan u naszego wroga — powiedział żegnając się ze mną. — Będzie pan mógł poznać nasze słabe strony.
Do przyjazdu generał-gubernatora mieszkałem w Aleksandrowsku u doktora. Żyło się tu nie całkiem zwyczajnie. Rano, kiedy budziłem się, najbardziej różnorodne dźwięki przypominały mi, gdzie jestem. Koło otwartych okien zwolna przechodzili ulicą katorżnicy, rytmicznie pobrzękując kajdanami, naprzeciw naszego mieszkania w koszarach wojskowych żołnierze-muzykanci ćwiczyli marsz na powitanie generał-gubernatora, przy czym flet grał partię z jednego utworu, trombon — z drugiego, a fagot — z trzeciego, i wychodziła niemożliwa kakofonia. W pokojach naszych zapamiętale wyśpiewywały kanarki, a mój gospodarz-doktor chodził z kąta w kąt kartkując jednocześnie jakieś paragrafy i głośno rozmyślał:
— Jeśli na podstawie tego paragrafu, to złożę podanie właśnie tu, itd.
Albo też razem ze swym synem zasiadał do komponowania jakiegoś oszczerczego pisma. A wyjdzie się na ulicę — nieznośny upał. Ludzie skarżą się nawet na posuchę, a oficerowie chodzą w kitlach, co zdarza się nie każdego lata. Ruch na ulicach jest tu, o wiele większy niż w naszych powiatowych miastach, co łatwo wyjaśnić przygotowaniami do przyjazdu najwyższego sachalińskiego dostojnika, a przede wszystkim — przewagą mieszkańców zdolnych do pracy, którzy większą część dnia spędzają poza domem. W dodatku na niedużej przestrzeni skupiły się tu: więzienie, mieszczące ponad tysiąc ludzi, i koszary na pięciuset żołnierzy. Pośpiesznie budują most przez Dujkę, wznoszą bramy tryumfalne, czyszczą, malują, zamiatają, maszerują. Po ulicach mkną trójki i parokonne pojazdy z dzwoneczkami — przygotowuje się konie dla generał-gubernatora. Pośpiech taki, że pracują nawet w święta.
Oto na ulicy grupa tubylców Gilaków kieruje się do komendy policji; szczekają na nią ze złością spokojne sachalińskie kundle, które nie wiadomo czemu szczekają tylko na Gilaków. Oto druga grupa: katorżnicy w kajdanach, jedni w czapkach, drudzy — bez, dzwoniąc łańcuchami ciągną ciężkie taczki z piachem; z tyłu czepiają się taczek uliczni chłopcy, po obu stronach drepczą konwojenci ze spoconymi twarzami, z karabinami na ramionach. Po wysypaniu piasku na placyku przed domem generała katorżnicy wracają tą samą drogą — brzęk kajdan rozlega się nieustannie. Katorżnik w chałacie z karowym asem chodzi z podwórza na podwórze sprzedając jagody-pijanice. Kiedy idę ulicą, mężczyźni siedzący wstają, a idący z przeciwka zdejmują czapki.
Katorżnicy i osiedleńcy, z nielicznymi wyjątkami, chodzą po ulicach swobodnie, bez kajdan i konwoju, spotyka się ich na każdym kroku wędrujących w pojedynkę czy też całymi gromadami. Są na podwórzu, w domu, gdyż pracują tu jako woźnice, stróże, kucharze, kucharki, niańki. Z początku, wskutek nieprzyzwyczajenia, ich obecność jakoś krępuje, budzi zdumienie. Przechodzisz koło jakiejś budowy, a tu katorżnicy z siekierami, piłami, młotami. Ano, myślisz sobie, zamachnie się który i walnie! Albo zajdziesz do znajomego i nie zastawszy go w domu siadasz do napisania kartki, a tu z tyłu stoi jego służący-katorżnik z nożem, którym przed chwilą obierał w kuchni kartofle. Albo nieraz budzisz się wczesnym rankiem, koło czwartej, dobiegają cię jakieś szmery, patrzysz, a tu na palcach, tłumiąc oddech, skrada się do łóżka katorżnik, ,,Co się stało? Czego?" ,,Buty wyczyścić, wielmożny panie". Wkrótce opatrzyło się, przywykłem. Przyzwyczajają się wszyscy — nawet kobiety i dzieci. Tutejsze panie są całkiem spokojne, kiedy wyprawiają na spacer dzieci z niańkami skazanymi na dożywocie.
Jeden z korespondentów pisze, że z początku bał się niemal każdego krzaka, a przy spotkaniu na drodze czy ścieżce jakiegoś więźnia macał pod paltem rewolwer. Potem uspokoił się jednak, doszedł do wniosku, że ,,katorga — to na ogół stado tchórzliwych baranów, leniwych, półgłodnych, płaszczących się". Trzeba być bardzo złego mniemania o człowieku w ogóle albo nie znać go wcale, żeby sądzić, że rosyjscy więźniowie nie zabijają i nie grabią przechodniów tylko z tchórzostwa i lenistwa.
Generał-gubernator Kraju Nadamurskiego, baron ...
MAXXDATA