Cook Glen - Detektyw Garret 04 Stare cynowe smutki.rtf

(1338 KB) Pobierz
Stare cynowe smutki

 

Glen Cook

 

Stare Cynowe Smutki

 

Przełożyła Aleksandra Jagiełłowicz

Detektyw Garret – tom czwarty

I

Dokładnie w chwili, kiedy wyda ci się, że masz wszystko uporządkowane i zaczynasz wychodzić na swoje, staruszek Los przegalopuje ci po grzbiecie i nawet się nie zatrzyma, żeby powiedzieć „przepraszam". A jeśli nazywasz się Garrett, zdarza ci się to co chwila. Możesz napisać o tym książkę.

Nazywam się Garrett. Cokolwiek po trzydziestce, sześć stóp wzrostu, ciemne włosy, dwieście funtów wagi z okładem... no, może niedługo będzie więcej, bo moją ulubioną potrawą jest piwo. Mój charakter można opisać na wiele sposobów: ponury, skwaszony, sarkastyczny lub cyniczny. Co chcesz, byle dosadnie. Wrogowie twierdzą, że jestem podstępny i złośliwy. Ale, do licha, tak naprawdę jestem słodki. Duży, puszysty i mięciutki pluszowy miś o miłym uśmiechu i uduchowionych oczkach.

Nie wierzcie we wszystko, co wam mówią. Jestem po prostu realistą, który cierpi na nieuleczalny wrzód pragmatycznego romantyzmu. Kiedyś byłem naprawdę romantyczny, a potem odpracowałem moją piątkę we flocie Marines. To prawie załatwiło sprawę.

Pamiętam dobrze czasy Korpusu. Muszę je pamiętać, bo gdyby nie one, to nigdy by się nie zdarzyło.

Morley mówi, że jestem śmierdzący leń, ale czego można się spodziewać po osobniku, który nie ma dość hartu ducha, aby przez pięć minut usiedzieć na miejscu. Wcale nie jestem leniwy - po prostu nie czuję potrzeby pracy, jeśli nie odczuwam braku pieniędzy. Gdy to następuje, pracuję jako tajny agent, co oznacza, że spędzam mnóstwo czasu wśród ludzi ze specyficznego środowiska. Takich, których raczej nie zaprasza się do domu na kolację - porywaczy, szantażystów, łotrów, złodziei i morderców.

Ech, co to nie wyrasta z tych dzieciaków...

Nie jest to szczególnie wspaniałe życie. Nie upamiętnią mnie w żadnych książkach historycznych, ale przynajmniej jestem swoim własnym szefem, ustalam moje własne zasady i sam wybieram sobie robotę, dzięki czemu mam znacznie mniej problemów i znacznie rzadziej muszę chodzić na kompromis z własnym sumieniem.

Unikanie pracy, gdy nie potrzebuję pieniędzy, oznacza, że kiedy ktoś stuka do drzwi mojego domu przy ulicy Macunado, najpierw uważnie obserwuję go przez judasza, a jeśli wygląda jak potencjalny klient, po prostu nie otwieram drzwi.

Był wczesnowiosenny dzień, wyjątkowo wcześnie jak na tę porę roku. Właściwie miała być zima, ale ktoś na górze przysnął. Śnieg zaczął topnieć. Po sześciu dniach nienaturalnego ciepła i słońca drzewa dały się nabrać i zaczęły wypuszczać pączki. Jeszcze tego pożałują.

Od początku roztopów nie wystawiłem nosa z domu. Siedziałem przy biurku i rozliczałem kilka drobnych fuch, które zleciłem, planując niewielki spacer, zanim dostanę klaustrofobii. I właśnie wtedy ktoś zapukał.

Dean miał akurat dzień wolny, więc musiałem się pofatygować osobiście. Powlokłem się do drzwi i wyjrzałem. Dałem się zaskoczyć. I, bracie, dałem się wrobić.

Z reguły zwiastun większych kłopotów zawsze nosi spódniczkę i patrząc na niego, masz wrażenie, że takie istoty przechadzają się wyłącznie w twoich snach. Jeśli ktoś uważa, że to za delikatne stwierdzenie, powiem inaczej: lubię dojrzałe jabłuszka, ale pracuję nad sobą. Dajcie mi z tysiąc lat, a wtedy może...

Tym razem to nie było jabłuszko. Był to facet, którego znałem dawno temu i nie spodziewałem się ujrzeć nigdy więcej. Stał tam i wyglądał raczej na zakłopotanego niż mającego kłopoty. Otworzyłem.

I to był mój pierwszy błąd.

- Sierżancie! Co pan tu robi? I jak się pan ma? - Zafundowałem mu grabę. Kiedy go widziałem ostatnio, raczej nie miałbym na to odwagi.

Był o dwadzieścia lat starszy ode mnie, wzrost ten sam, ale dziesięć kilogramów wagi mniej. Skóra jak dobrze wyprawiony rzemień, wielkie uszy dziarsko rozpostarte na wiatr, zmarszczki, małe czarne oczka, ciemne włosy z dużą ilością siwizny, której wcześniej tam nie było. Nie wiem, na czym to polegało, ale był najbrzydszym facetem, jakiego znam. Wydawał się cholernie wysportowany, ale tacy jak on nie zmieniają się nawet powyżej setki. Stał wyprostowany, jakby ktoś przybił mu sztachetę do kręgosłupa.

- Dzięki, w porządku - odparł, ujął moją dłoń i szczerze ją uścisnął. Małe, paciorkowate oczka wwiercały się we mnie, jakby mógł widzieć przeze mnie na wylot. Zawsze to potrafił. - Przybrałeś kilka kilo.

- Trochę więcej w pasie, trochę mniej na głowie. - Poklepałem się po czuprynie. Do tej pory nie zauważał tego nikt oprócz mnie. - Ale co pan robi tutaj, w TunFaire? Proszę, niechże pan wchodzi.

- Jestem na emeryturze, odszedłem z Korpusu. Słyszałem o tobie parę ciekawych rzeczy. Dość ekscytujących, jeśli mam być szczery. Obracałem się w okolicy i pomyślałem, że zajrzę. Oczywiście, jeśli nie jesteś zajęty.

- Ani trochę. Piwa? Chodźmy do kuchni. - Poprowadziłem go wprost do królestwa Deana. Staruszek był za daleko, żeby go bronić. - Kiedy pan wyszedł?

- Już ze trzy lata temu, Garrett.

- Naprawdę? A ja myślałem, że w wieku stu pięćdziesięciu lat umrze pan w kieracie.

Nazywał się Blake Peters, ale chłopcy mówili na niego Czarny Pietrek. Był dla nas najbliższym z możliwych wcieleniem Boga lub szatana, jakie znaliśmy, zawodowym żołnierzem, bez którego mundur nie mógł istnieć. Nie potrafiłem go sobie wyobrazić jako cywila. Trzy lata? Wyglądał jak sierżant Marines w przebraniu.

- Wszyscy się zmieniamy. Zacząłem myśleć, zamiast robić to, co mi każą. Niezłe piwo.

Pewnie, że niezłe. Weider, piwowar, przesłał mi baryłkę w podziękowaniu za dawną przysługę i żeby mi przypomnieć, iż wciąż dla niego pracuję. Przez chwilę nie było mnie w domu i biedak obawiał się, że jego pracownicy znów mogą ruszyć na fuchę.

- I co pan teraz porabia? - Czułem się nieco zakłopotany. Nigdy sam tego nie doświadczyłem - mój ojciec zginął w bitwie w Kantardzie, gdy miałem cztery lata - ale chłopaki opowiadali, że dziwnie się czuli, gdy po raz pierwszy spotykali się twarzą w twarz z ojcami. Czarny Pietrek nie był nawet przyjacielem. Był sierżantem. Teraz już nie, ale i tak nie znałem go z innej strony.

- Pracuję dla generała Stantnora. Należałem do jego sztabu. Kiedy poszedł na emeryturę, poprosił, żebym poszedł z nim. No i poszedłem.

Westchnąłem. Za moich czasów Stantnor był pułkownikiem i szefem wszystkich Marines działających z Full Harbor, to znaczy około dwóch tysięcy ludzi. Nigdy go nie spotkałem, ale w czasie służby miałem niejedną okazję, by się na jego temat wypowiadać. Nie zawsze były to komplementy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy wychodziłem, został komendantem korpusu i przeniósł się do Leifmold, do kwatery głównej marynarki Karenty i Marines.

- Robota prawie taka sama jak przedtem, ale lepiej płatna - opowiadał Peters. - Wygląda, że nieźle ci się wiedzie. Słyszałem, że to twój dom.

I wtedy zacząłem nabierać podejrzeń. Taki mały, dokuczliwy robaczek, taki szepcik. Widać popracował sobie, zanim przyszedł. Co oznaczało, że to nie wspomnienia go tu sprowadziły.

- Nie chodzę głodny - przyznałem. - Ale martwię się jutrem. Jak długo będę miał refleks i czujny umysł. I nogi już nie te co kiedyś.

- Musisz trochę więcej poćwiczyć. Nie dbasz o siebie: To widać. Parsknąłem. Kolejny Morley Dotes?

- Tylko ani słowa o zielonych listkach i czerwonym mięsie. Już mam takiego elfiego ojca chrzestnego, który mnie tym nęka.

Popatrzył na mnie, zaskoczony. Niezły widok na takiej facjacie.

- Przepraszam. To taki żarcik. No to teraz sobie pan trochę popuścił, co? - Nieczęsto słyszałem nazwisko Stantnora, odkąd poszedłem do cywila. Wiem, że wrócił do domu w TunFaire, do posiadłości rodzinnej na południe od miasta, ale to by było wszystko. Stał się samotnikiem, ignorującym politykę i interesy, dwa najważniejsze cele, do których dążyli zwykle ci, którzy żywi wyszli z wiecznie niedokończonej wojny kantardzkiej.

- Nie mieliśmy dużego wyboru. - Przez chwilę miał kwaśną minę i wyglądał na zdenerwowanego. - Planował zająć się dostawą materiałów, ale zachorował. Pewnie coś złapał na wyspach. Wszystko z niego uszło. Prawie cały czas leży w łóżku.

Szkoda. Na plus należy Stantnorowi przyznać, że nigdy nie siedział na tyłku w kwaterze w Full Harbor, przestawiając żołnierzy jak pionki na szachownicy. W czasie największego zamętu był z nami i nadstawiał tyłka tak samo jak my.

- Szkoda. Wcale nie ukrywałem, że jest mi przykro.

- Może bardziej niż szkoda, Garrett. Coraz gorzej z nim. Myślę, że umiera. I obawiam się, że ktoś mu w tym pomaga.

Podejrzenie zmieniło się w pewność.

- Pan chyba nie przypadkiem się tu zabłąkał. Nie owijał w bawełnę.

- Nie. Przychodzę odebrać dług. Nie musiał nic wyjaśniać.

Pewnego razu dorwali nas ze spuszczonymi portkami na jednej z wysp. Niespodziewany atak Venageti prawie wtarł nas w ziemię. Ci, którzy przeżyli, zwiali na bagna i żyli tym, co nie zdołało ich zjeść, wciąż dręcząc Venagetich. Sierżant Peters przeprowadził nas przez to piekło. Tyle mu zawdzięczaliśmy.

Ale ja zawdzięczałem mu jeszcze więcej. Wyniósł mnie, kiedy zostałem ranny. Wcale nie musiał tego robić. A ja mogłem tam sobie leżeć i czekać, aż Venageti przyjdą i mnie dobiją.

- Ten stary człowiek dużo dla mnie znaczy, Garrett. Jest jedyną rodziną, jaką mam. Ktoś go pomału zabija, a ja nie wiem kto i jak. Nie potrafię tego powstrzymać. Nigdy nie czułem się tak bezradny. Dlatego zjawiłem się u człowieka, który ma opinię, że rozwiązuje sprawy nierozwiązywalne.

Nie chciało mi się pracować, ale Garrett zawsze spłaca długi. Pociągnąłem długi łyk piwa, potem głęboko zaczerpnąłem tchu i zakląłem pod nosem.

- Opowiadaj pan. Peters potrząsnął głową.

- Nie będę ci opowiadał tego, w co sam nie wierzę.

- Cholera, sierżancie...

- Garrett! - wciąż miał ten sam głos, zmuszający do słuchania, choć go nawet nie podniósł.

- Dobra, słucham...

- Ma inne problemy. Wmówiłem mu, że należy wynająć specjalistę, który się nimi zajmie. Wmówiłem mu, jaką masz reputację, i przekazałem wszystkie moje wspomnienia o tobie z czasów Korpusu. Porozmawia z tobą jutro rano. Jeśli będziesz pamiętał, żeby wytrzeć końskie gówna z butów, zanim wejdziesz do domu, na pewno cię wynajmie. Rób, co ci każe. A przy okazji wykonaj właściwie zadanie. Dotarło?

Kiwnąłem głową. Zwariowany pomysł, ale cóż, tacy już są klienci. Zawsze podchodzą do sprawy od kuchni.

- Dla wszystkich innych będziesz tylko wynajętym pomocnikiem, bliżej nieznanego pochodzenia. Musisz mieć jakieś inne nazwisko. Jesteś dość znany w pewnych kręgach. Nazwisko Garrett może komuś coś mówić.

Westchnąłem.

- Coś mi to tak wygląda, jakbym miał tam spędzić sporo czasu.

- Powinieneś zostać, dopóki nie wykonasz zadania. Muszę wiedzieć, jakiego nazwiska będziesz używał, zanim wyjdę, albo nie wyściubisz nosa nawet za drzwi frontowe.

- Mike Sexton - palnąłem pierwsze nazwisko, jakie przyszło mi do głowy. Musiało to być boskie natchnienie, choć ciut niebezpieczne.

Mike Sexton był pierwszym zwiadowcą naszej kompanii. Nie wrócił z wysp. Peters wysłał go na zwiad przed nocnym wypadem i chłop przepadł. Był podwładnym Czarnego Pietrka, jego jedynym i najlepszym przyjacielem.

Wyraz twarzy Petersa stał się nagle zimny i twardy. Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale sierżant nigdy nie kłapał gębą bezmyślnie.

- Ujdzie - burknął. - Słyszeli, jak wspominam to nazwisko. Wyjaśnię, skąd się znamy. Chyba nikomu nie mówiłem, że przepadł.

Na pewno nie. Nie pyszczył na prawo i lewo o swoich błędach, nawet przed samym sobą. Założę się, że wciąż jeszcze skrycie wierzy, że Mike się zamelduje.

- Tak mi się wydaje. Wlał w siebie resztkę piwa.

- Zrobisz to?

- Wiedziałeś, że to zrobię, zanim zastukałeś w te drzwi. Nie mam wyboru.

Uśmiechnął się. Głupio to wyglądało na tym paskudnym cyferblacie.

- Nie miałem pewności. Zawsze byłeś upartym sukinsynem. - Wyciągnął wytartą sukienną sakiewkę, tę samą, którą miał niegdyś, ale bardziej spasioną. Odliczył pięćdziesiąt marek. W srebrze. Co było samo z siebie pewnym stwierdzeniem. Ceny srebra poszły w niebo jak ptaszki, odkąd Glory Mooncalled wykpił wszystkich i stwierdził, że cały Kantard jest niezależną republiką, gdzie nie ma miejsca dla Karentyńczyków, Venageti i innej hałastry.

Srebro jest paliwem, które kręci czarami. Karenta i Venageta tańczą, jak im zagrają czarownicy. Największe, najbardziej produktywne kopalnie srebra na świecie leżą w Kantardzie, dlatego właśnie te rządzące bandy tłuką się o nie od czasów, gdy mój dziadek był bobasem. Aż wreszcie najemnik Glory Mooncalled wywinął swój sławetny numer.

I do tej pory to działa. Ale zdziwiłbym się, gdyby szło mu tak dalej. Wszystkim dał popalić, a sam siedzi w środku.

Nie potrwa długo, jak znów się zaczną naparzać.

Już otwarłem dziób, by powiedzieć Petersowi, że wcale nie musi mi płacić. Miałem wobec niego dług. Ale zorientowałem się, że to nie tak. Musiał zapłacić. Powoływał się na dług życia, ale nie za darmo. Nie oczekiwał, że będę robił za frajer. Chciał tylko, żebym robił. A może i generałowi coś spłacał, biorąc na siebie ten rachunek.

- Osiem na dzień plus wydatki - powiedziałem. - Zniżka dla starego przyjaciela. Jeśli się okaże za dużo, zwrócę, a w razie potrzeby upomnę się o więcej. - Zaniosłem forsę do pokoju Truposza, do depozytu. Truposz był mocno zajęty tym, co mu wychodziło najlepiej, to znaczy chrapaniem. Wszystkie sto osiemdziesiąt kilo z okładem. Już tak długo w tym siedział, że prawie się za nim stęskniłem.

I wtedy stwierdziłem, że najwyższy czas wziąć się za robotę. Tęsknić za kompanią Truposza to w zasadzie to samo co wzdychać do towarzystwa inkwizytora.

Gdy wróciłem, Peters był gotów do wyjścia.

- Zobaczymy się rano? - zapytał. W jego słowach krył się cień desperacji.

- Będę tam. Słowo.

 

II

Była jedenasta rano. Ktoś wytapetował niebo ołowianymi płytami. Szedłem pieszo, choć dom generała był o sześć kilometrów od Południowej Bramy. Jakoś nie umiem dogadać się z końmi.

Chyba jednak powinienem był zaryzykować. Nogi podpowiadały mi, że za dużo czasu spędziłem, siedząc na miejscu, w którym się kończą. A potem wielkie, spasione krople deszczu zaczęły pstrzyć drogę plamami wielkości monety. Snułem pobożne życzenia. Jeśli nie dogadamy się ze staruszkiem i będę musiał wracać, zmoknę jak diabli.

Przerzuciłem plecak przez drugie ramię i spróbowałem przyspieszyć. Skutek był taki jak zwykle.

Wykąpałem się, ogoliłem i przyczesałem włosy. Włożyłem najlepsze ubranie „na spotkanie z nadzianymi". Miałem nadzieję, że wezmą to pod uwagę i nie wykopią mnie od razu za drzwi, zanim zdążę się przedstawić. Wierzyłem, że Czarny Piotruś stanie na wysokości zadania i przynajmniej poda im moje nazwisko.

Siedziba Stantnora nie była tak całkiem rozwaloną chatynką. Ta kupa cegieł i drewna mogła być na oko warta z milion marek, a tereny bez trudu pomieściłyby Zaginiony Batalion.

Nie potrzebowałem mapy, żeby znaleźć dom, ale i tak miałem szczęście. Generał zapewnił mi prywatną brukowaną drogę pod same drzwi.

Ruderę zbudowano z cegły i drewnianych bali, miała cztery piętra wysokości na skrzydłach i pięć pośrodku, a frontowa ściana była tak długa, że nie dorzuciłbym kamieniem z jednego jej rogu na drugi. Spróbowałem to zrobić. Rzut był dobry, ale kamień nie doleciał nawet do połowy.

Ogromna kropla deszczu spadła mi wprost na kark. Pokonałem dwanaście kamiennych schodków prowadzących na ganek. Około minuty pracowałem nad wyrazem twarzy, żeby nie wyglądać na kogoś pod wrażeniem. Jeśli chcesz zadawać się z nadzianymi, musisz przezwyciężyć onieśmielający czynnik, jakim jest szmal.

Drzwi - które równie dobrze mogłyby służyć jako most zwodzony - bezszelestnie otwarły się do wewnątrz na szerokość około stopy. Ze szczeliny wyjrzał jakiś facet. Widziałem tylko jego twarz. Omal nie spytałem, ile kosztuje uciszenie tych potwornych zawiasów.

- Tak?

- Mike Sexton. Byłem umówiony.

- Tak. - Gęba skrzywiła się lekko. Skąd oni biorą cytryny o tej porze roku?

Może i nie był zachwycony moim widokiem, ale otworzył drzwi i poprowadził mnie do holu, gdzie można by zaparkować stado mamutów, gdyby się nie chciało zostawiać ich na deszczu.

- Poinformuję generała, że pan przyszedł, sir - oznajmił i odszedł w rytm werbla, który tylko on słyszał, i tak sztywno, jakby miał topór w plecach. Pewnie też stary Marine, jak Czarny Piotruś.

Nie było go przez dłuższą chwilę. Zabawiałem się wędrówką po holu. Przedstawiłem się przodkom Stantnora, których buźki na portretach wykrzywiały się do mnie ze ścian. Malarzy dobrano tak, by umieli pokazać prywatne piekło każdej z osób, bo każdy z dziadków wyglądał tak, jakby miał świeże wrzody na żołądku.

Naliczyłem trzy brody, trzy pary wąsów i sześć gładko wygolonych gąb. Krew Stantnorów jest bardzo silna. Gdyby nie to, że reprezentowali pokolenia od zarania Państwa Karentyńskiego, wyglądaliby jak bracia. Można ich było zidentyfikować jedynie po mundurach. .

Wszyscy byli w mundurach lub zbrojach. Stantnorowie zawsze byli zawodowymi wojskowymi, marynarzami, Marines. Prawo rodowe. A może obowiązek, chcesz czy nie. To by tłumaczyło powszechną nadkwasotę.

Ostatni portret po prawej przedstawiał samego generała w mundurze komendanta Korpusu. Miał ogromne, wściekle nastroszone siwe wąsiska i nieobecny wzrok, jakby stał na czele oddziału, wpatrując się w coś poza horyzontem. Tylko ten portret nie był namalowany tak, jakby wodził za tobą oczami. Czułem się trochę niepewnie, kiedy ta banda staruchów łypała na mnie z góry. Może portrety były pomyślane właśnie tak, by onieśmielać wieśniaków takich jak ja.

Naprzeciwko generała wisiał jedyny portret przedstawiający młodego człowieka, jego syna, porucznika Marines, który jeszcze nie dorobił się rodzinnego grymasu. Nie pamiętałem jego nazwiska, ale wiem, że został zabity na wyspach, kiedy jeszcze pozostawałem w służbie czynnej. Był jedynym męskim potomkiem staruszka. Nie będzie więcej portretów, które można by powiesić na ciemnych panelach ścian.

Hol kończył się witrażem, wznoszącym się prawie na wysokość dwóch pięter, ukazującym mozaikę scen z mitów i legend, przedstawionych z odpowiednią krwiożerczością: herosi mordujący smoki, obalający gigantów, upozowani na stosach elfich trupów w oczekiwaniu na kolejny atak. Wszystko to działo się dawno temu, kiedy jeszcze ludzie nie dogadywali się z innymi rasami.

Drzwi w tej ścianie miały normalny rozmiar i również wykonane były z witrażu tej samej szkoły. Lokaj, albo kimkolwiek był ten facet, pozostawił je uchylone. Uznałem to za zaproszenie.

Hol, który był za nimi, mógł równie dobrze znajdować się w jakiejś katedrze. Wielki jak plac apelowy, wysoki na cztery piętra, cały z kamienia, głównie barwy brunatnej, przechodzącej w rdzawy i kremowy. Ściany ozdabiały trofea zdobyte przez Stantnorów w walce. Broni i sztandarów wystarczyłoby na wyposażenie całego batalionu.

Podłoga była szachownicą z białego i zielonkawego marmuru. Pośrodku znajdowała się fontanna, przedstawiająca herosa na spienionym rumaku, który wbija lance w serce okrutnego smoka, dziwnie podobnego do większego latającego gromojaszczura. Obaj wyglądali, jakby woleli być o sto mil stąd. Nie mogę powiedzieć, że ich nie rozumiałem. Żaden nie mógł wyjść z tego żywy. Heros był o ułamek sekundy od zsunięcia się z konia wprost w pazury smoka. Rzeźbiarz zawarł w tym dziele myśl, której bez wątpienia nikt nie zrozumiał.

- Hej, jeśli chcecie się załapać na dziewicę, musicie się jakoś dogadać - powiedziałem do nich.

Stukając obcasami po posadzce, podszedłem bliżej fontanny, budząc echa. Obszedłem ją kilka razy, chłonąc widoki. Od głównego holu do wszystkich skrzydeł odchodziły korytarze. Schody wiodły na balkony na każdym z pięter. Wszędzie pełno było okrągłych, polerowanych filarów i legionów ech. To miejsce nie nadawało się na dom. Raz w życiu widziałem coś podobnego i było to muzeum. Zastanawiałem się, co miał w głowie facet, który zbudował coś takiego po to, żeby tu mieszkać.

Zimno było niemal tak jak na zewnątrz. Zadrżałem, przyjrzałem się fontannie. Nie działała, szkoda, bo miałbym do towarzystwa przynajmniej jej szepty. Dźwięk ogólnie poprawiłby atmosferę pomieszczenia. Może włączali ją tylko z okazji jakichś przyjęć?

Zawsze miałem słabość do myśli, że mógłbym być bogaty. Jak chyba większość ludzi. Ale jeśli właśnie tak żyją bogacze, to zgodziłbym się na znacznie mniej.

Odwiedzałem już wielkie domostwa i w każdym z nich wyczuwałem jakiś dziwny chłód. Najsympatyczniejszy należy do Chodo Contague'a, imperatora półświatka TunFaire. Groteskowy, czarny charakter, ale w jego domu można przynajmniej wyczuć ciepło i życie. A jego dekorator ma swoiste priorytety. Pewnego dnia zastałem cały dom zapchany nagimi ślicznotkami. To mi dopiero umeblowanie! O wiele weselsze niż cały wagon broni i machin wojennych.

Rzuciłem plecak, wsparłem stopę na cembrowinie fontanny, a łokcie na kolanie.

- Nie przeszkadzajcie sobie, chłopaki. Postaram się być cicho - powiedziałem pod adresem herosa i smoka. Byli zbyt zajęci sobą, żeby odpowiedzieć.

Rozejrzałem się dokoła. Gdzie się wszyscy podziali? Takie domiszcze powinno mieścić batalion służby. Widziałem już bardziej tętniące życiem muzea, nawet o północy. No cóż...

Nie wszystko było stracone. A właściwie sprawy nagle przybrały zdecydowanie lepszy obrót.

Zauważyłem czyjąś twarz. Ktoś spoglądał na mnie spoza filaru podtrzymującego balkony po mojej lewej ręce. Zachodnie skrzydło. Kobieta - była prześliczna i znajdowała się zbyt daleko, żeby powiedzieć o niej coś więcej, ale to wystarczyło, by krew znów zaczęła żywiej krążyć mi w żyłach. Była płochliwa jak driada. Odskoczyła w cień, w sekundę po tym, jak nasze oczy się spotkały.

Słabsza część mojego mózgu zaczęła się zastanawiać, czy zobaczę coś więcej. Widziałem ją tylko przelotnie i już za nią tęskniłem. Warta była drugiego spojrzenia, a potem może nawet trzeciego i czwartego. Długowłosa, smukła blondynka ubrana w coś białego, ściągniętego w talii czerwonym gorsecikiem. Około dwudziestki, plus minus parę lat, i tak kształtna, że moje oblicze przyodziało się w wielki, obleśny uśmiech.

Już ja ją sobie przypilnuję.

No, chyba że jest duchem. Zniknęła bezszelestnie. Cóż, będzie mnie nawiedzać tak długo, aż się jej przyjrzę.

Czyżby dom był nawiedzony? Wydawał się dość straszny, trochę chłodny... nagle zdałem sobie sprawę, że to moje wymysły. Komuś innemu chłód mógł w ogóle nie przeszkadzać. Rozejrzałem się i usłyszałem brzęk stali i jęki tych, którzy zginęli, by dostarczyć kolejnych dowodów chwały Stantnorów. Nosiłem w sobie własne upiory i pozwalałem, by mnie tu straszyły.

Próbowałem otrząsnąć się z ponurego nastroju. Takie miejsca zdecydowanie psują człowiekowi humor.

W ślad za zniknięciem dziewczyny pojawił się gość od frontowych drzwi. Stukając obcasami, zatrzymał się o dwa metry przede mną, w idealnej pozycji na baczność. Zmierzyłem go wzrokiem. Miał jakiś metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, około siedemdziesięciu siedmiu kilogramów wagi, pod pięćdziesiątkę, ale wyglądał młodziej. Włosy czarne, kręcone, wygładzone brylantyną, która nie była w stanie rozprostować loków. Jeśli nawet posiwiał, dobrze to ukrywał, a poza tym od dwudziestego roku życia nie stracił ani włoska: Oczy miał zimne, paciorkowate. Od tego spojrzenia można było dostać odmrożeń. Zabiłby cię, nawet się nie zastanawiając, czy nie osierocisz dzieci.

- Generał przyjmie pana, sir. - Odwrócił się i odmaszerował.

Ruszyłem za nim. Przyłapałem się na tym, że idę w nogę, zatrzymałem się, żeby wypaść z rytmu, ale po minucie znów tak szedłem. Poddałem się. Dobrze mi to wbili w łeb. Ciało pamięta i nie słucha buntu umysłu.

- Masz jakieś imię? - zapytałem.

- Dellwood, sir.

- Co robiłeś, zanim wyszedłeś?

- Byłem w sztabie generała, sir. Co nie oznaczało kompletnie nic.

- Zawodowy? - Głupie pytanie, Garrett. Mógłbym się założyć o rodzinną farmę, że byłem jedynym cywilem w tym domu, z wyjątkiem dziewczyny... być może. Generał nie otaczałby się niższym gatunkiem ludzi, jakim są cywile.

-  Trzydzieści dwa lata, sir. - Sam nie zadał żadnego pytania. Nie mamy ochoty na pogawędkę? Nie. Po prostu go to nie obchodziło, bo byłem jednym z „tamtych".

- Może powinienem był zgłosić się przy wejściu dla dostawców. Burknął coś pod nosem.

- Ciężka sprawa. - Szanowałem generała za to, czego dokonał, a nie za miejsce urodzenia.

Dellwood był ode mnie starszy o dwadzieścia lat, ale gdy znaleźliśmy się na czwartym piętrze, to mnie zabrakło pary. Przez mój domniemany organ myślowy przemknęło co najmniej sześć cwanych uwag, ale nie byłem w stanie ich wygłosić. Dellwood obdarzył mnie zagadkowym spojrzeniem, prawdopodobnie na znak pogardy dla miękkich cywilów. Przez chwilę zipałem w milczeniu, po czym rzuciłem:

- Czekając w holu, widziałem jakąś kobietę. Podglądała mnie. Nieśmiała jak myszka.

- To była panna Jennifer, sir. Córka generała.

Wyglądał, jakby uznał, że powiedział za dużo. Już więcej się nie odezwał. Należał chyba do tych facetów, z których torturami nie wyciśniesz tego, co ich zdaniem nie jest twoją sprawą. Czy cała służba wyszła spod tej samej sztancy? No to po co byłem potrzebny Petersowi? Przecież oni poradzą sobie ze wszystkim.

Dellwood podszedł do dębowych, drzwi zajmujących pół korytarza na najwyższym piętrze zachodniego skrzydła. Pchnął drzwi i zaanonsował mnie.

- Pan Mike Sexton.

Przepchnąłem się obok niego i od razu uderzyła we mnie ściana gorąca.

Nie miewam uprzedzeń, ale mimo to byłem zaskoczony - choć generał Stantnor lubił spartańskie warunki, poza wielkością pomieszczenia, nic nie sugerowało, że śpi na forsie.

Nie było dywanów, tylko kilka prostych drewnianych krzese...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin