Cook Glen - Imperium grozy 02 Październikowe dziecko.rtf

(1232 KB) Pobierz

Glen Cook

 

Październikowe dziecko

 

Jan Karłowski

 

 

 

1

Lata 994-995 OUI

Na świat przychodzi dziecko

 

I. Sprawił, że osłoniła go ciemność

Skrzydlaty człowiek niczym szepczący duch opadł z  bezksiężycowego nieboskłonu zimowej nocy – tylko cień na tle gwiazd – a  kiedy zatrzymywał się, lądując na parapecie wysokiego, pozbawionego szyb okna wieży zamku Krief, jego wielkie skrzydła załopotały, wydając krótki ostry trzask! Złożył je, zwinnym, ledwie dostrzegalnym ruchem, otulając się w  nie niczym w  ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpatrywał się w  ciemność wnętrza wieży oczy płonęły mu zimnym szkarłatem. Nasłuchując, przekrzywiał z  boku na bok głowę podobną do psiego łba. Nie wychwycił jednak najlżejszego odgłosu, nie wypatrzył nawet drgnienia i  wcale mu się to nie spodobało, oznaczało bowiem, że trzeba będzie podjąć dalsze kroki.

Ostrożnie, pełen obaw – miejsca zamieszkane przez ludzi zawsze budziły w  nim trwogę – opadł na zimną posadzkę. Panujące w  środku ciemności, nieprzeniknione nawet dla jego przystosowanych do widzenia w  mroku oczu stanowiły znakomitą pożywkę dla lęku przed ludźmi właściwego rasie, do której należał. Jakież człowiecze zło, otulone płaszczem nocy, może czyhać na niego w  środku? A  jednak zebrał się na odwagę i  ruszył, drżącymi palcami wciąż muskając kryształowy sztylet u  boku, a  w  drugiej dłoni ściskając maleńką sakiewkę. Niemy strach nabrzmiewał jękiem w  gardle. Nie należał do istot cechujących się szczególną odwagą. Nigdy też nie znalazłby się w  tym przerażającym miejscu, gdyby nie złożone z  mieszaniny grozy i  miłości uczucie, jakim darzył swego pana.

Kierując się najlżejszymi echami szeptów, które tylko on był w  stanie wychwycić, odnalazł wreszcie drzwi. Strach zaczął się już powoli rozwiewać, kiedy odkrył, że wszystko jest tak spokojne, jak obiecał jego pan, lecz nagle powrócił – dalszą drogę blokowało bowiem zaklęcie ostrzegawcze z  gatunku tych, które potrafią podnieść wielkie larum, sprowadzając natychmiast uzbrojonych w  stal ludzi. Jednak nie był zupełnie bezbronny. Wizyta w  tym miejscu stanowiła główny manewr operacji, za którą stały niesamowicie drobiazgowe przygotowania. Z  sakiewki wyjął purpurowy klejnot i  cisnął nim w  głąb korytarza. Klejnot potoczył się z  głośnym stukotem. Wstrzymał oddech. Jego wyczulony słuch odebrał dźwięk niby łoskot grzmotu. Rozbłysło jaskrawe czerwone światło. Zaklęcie ostrzegawcze usunęło się z  drogi, przenosząc na jedną z  płaszczyzn przestrzeni, które tworzą kąt prosty z  trzema wymiarami wyznaczającymi rzeczywistość. Zerknął przez szparę między długimi kościstymi palcami, za którymi skrył przerażone oczy. Wszystko w  porządku. Podszedł do drzwi i  bezgłośnie je otworzył.

Pomieszczenie oświetlała pojedyncza świeca, właściwie już ogarek. Po przeciwnej stronie komnaty, w  szerokim łożu z  czterema słupkami podtrzymującymi jedwabny baldachim, spał cel jego misji. Była młoda, śliczna i  delikatna, jednak wszystkie te cechy nie miały dlań najmniejszego znaczenia. Należał do stworzeń pozbawionych płci. Nie dręczyły go żadne ludzkie tęsknoty – przynajmniej te z  gatunku cielesnych. Tęsknił wyłącznie za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała rodzinna jaskinia i  towarzystwo braci. Leżąca przed nim istota w  jego oczach była tylko przedmiotem poszukiwań wzbudzającym strach i  litość, jedynie naczyniem, które może się przydać.

Kobieta (ledwie wyrosła z  wieku dziecięcego – jej ciało dopiero zaczynało nabierać kobiecych krągłości) poruszyła się, wymamrotała coś przez sen. Serce skrzydlatego człowieka na moment zamarło. Dobrze wiedział, jaka jest moc snów. Pośpiesznie zaczął gmerać w  sakiewce. Wyszperał owinięty w  skórę kłębek wilgotnej bawełny i  podsunął jej pod nos. Czekał, póki opary dekoktu znowu nie sprowadziły spokojnego snu. Zadowolony, ściągnął z  niej pościel i  rozwiązał tasiemki nocnej koszuli. Z  sakiewki wydobył swój ostatni skarb. Magiczny przyrząd pokrywały zaklęcia, których celem było niedopuszczenie do tego, aby zawartość obumarła, co z  kolei stanowiło gwarancję powodzenia nocnej misji.

Gardził samym sobą za zimną krew, z  jaką wykonywał zadanie, jednak doprowadził całą operację do końca. Przywrócił kobietę i  łoże do poprzedniego stanu i  cicho wyszedł z  komnaty.

Odzyskał purpurowy klejnot, rozdeptał go i  skruszył na proch, aby ostrzegawcze zaklęcie mogło powrócić na swoje miejsce. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak jak przed jego wizytą. Zanim rozłożył skrzydła, delikatnie musnął dłonią rękojeść kryształowego sztyletu. Poczuł zadowolenie, gdy uświadomił sobie, że nie musiał go użyć. Nienawidził przemocy.

 

II. Patrzy oczyma wroga

Dziewięć miesięcy i  kilka dni później. Październik – znakomity miesiąc na mroczne i  dziwne czyny, kiedy czerwone i  złote liście opadają, łudząc umysł barwnymi cudami. Kiedy chłodny wiatr o  sosnowej woni niesie ze sobą z  wysokich partii Kapenrungu obietnicę zimy, nocami świecą wielkie pomarańczowe księżyce, a  na tle tego wszystkiego nabrzmiewają i  dyszą rozmaite strachy. Miesiąc zaczął się wciąż jeszcze jasnym wspomnieniem wcale nie tak odległego lata, opóźnionym kęsem sierpnia, spychającym w  niepamięć kobiecy, zmienny, wciśnięty pomiędzy dwie odsłony jasności wrzesień. Kolejne dni miesiąca stopniowo nabierały rozpędu, tocząc się ze wzgórza czasu, póki z  końcowym pluskiem nie zatonęły wszystkie w  czarnej studni, z  której pozostała część roku wydawać się będzie tylko wysiłkiem mozolnego wspinania się ku szczytowi góry w  pościgu za światłem gwiazd. Na jego koniec przypadała noc poświęcona wszystkiemu, co bezbożne – noc bluźnierczych czynów.

Miasto Kriefa – Vorgreberg było niewielkie, co jednak nie było niezwykłe, biorąc pod uwagę to, że ma się do czynienia ze stolicą jednego z  Pomniejszych Królestw. Jego ulic praktycznie nikt nie sprzątał: bogaci nie mieli zamiaru trwonić swoich zysków na zamiataczy, a  biednych nękały inne zmartwienia. Trzy czwarte stanowiły starożytne slumsy, a  resztę – bogate rezydencje albo budowle przekazane na domy handlowe kupców, którzy przez przełęcz Savernake przybywali do miasta ze Wschodu. Rezydencje szlachty zaludniały się jedynie na czas trwania sesji Zgromadzenia. Pozostałą część roku ci ponurzy starzy krętacze spędzali w  zamkach i  posiadłościach wiejskich, batogami wydzierając dalsze bogactwa ze swoich niewolników. Przestępczość w  mieście była właściwie niewielka, a  podatki wysokie. Każdego dnia ludzie umierali z  głodu albo od jednej z  setek grasujących w  nim chorób, korupcja w  rządzie była powszechna, mniejszości etniczne zaś nienawidziły się wzajemnie z  zajadłością, mogącą w  każdej chwili wybuchnąć orgią gwałtów. A  więc było to normalne miasto w  sercu niewielkiej krainy zamieszkanej przez ludzi zazwyczaj słabych. O  jego wyjątkowości stanowił tylko fakt, że król utrzymywał tutaj dwór, oraz to, iż było końcowym etapem karawan przybywających ze Wschodu. Z  niego właśnie płynęły na Zachód orientalne bogactwa; a  docierały do niego najlepsze towary produkowane w  państwach wybrzeża. Jednak pewnego dnia w  końcu października, kiedy przebudziło się zło, oto cóż można w  nim było zobaczyć:

Niedzielny poranek po deszczu i  starego człowieka w  obszarpanym grubym płaszczu, któremu bardzo przydałaby się kąpiel i  golenie. Odchodził właśnie od tylnych drzwi domu bogacza, a  na podniebieniu wciąż jeszcze czuł smak bekonu. Lekko zrobiło mu się na duszy, gdy pomyślał o  miedziakach w  sakiewce. Zachichotał. Potem jednak dobry humor rozwiał się, jakby go nigdy nie było. Przystanął, spojrzał w  głąb uliczki i  ruszył w  przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał grzechoczące donośnie w  ciszy poranka turkotanie stalowych obręczy po ceglanym bruku. Włóczęga zatrzymał się na moment, podrapał w  kroku, wykonał dłonią znak mający odpędzić zły omen i  ruszył biegiem. W  ustach czuł kwaśny teraz smak niedawno spożytego śniadania.

Człowiek z  ręcznym wózkiem skręcił właśnie za róg i  powoli wędrował w  kierunku, w  którym zniknął włóczęga. Drobny stary mężczyzna z  posiwiałą postrzępioną brodą. Ociężały chód sprawiał wrażenie, jakby z  najwyższym trudem pchał wózek po mokrym bruku. Oczy zaćmione błoną katarakty mrugały, gdy bacznie przyglądał się tylnym wejściom do domów. Po każdym spojrzeniu kręcił głową. Mamrocząc coś pod nosem, wyszedł z  uliczki i  ruszył w  stronę terenów publicznych otaczających pałac Kriefa. Bezlistne drzewa posadzone rzędami majaczyły niczym szeregi ponurych szkieletów w  mokrym, zalanym szarą poświatą poranku. Zamek wyglądał, jakby oblegały go zastępy szarych drewnianych strachów. Właściciel wózka zatrzymał się.

Pałac królewski.

Wykrzywił się. Zamek Krief mógł przez sześć stuleci opierać się najeźdźcom i  ulec jedynie Ilkazarowi, jednak nie był przecież niezdobyty. Działająca od wewnątrz moc była w  stanie go zniszczyć. Pomyślał o  wygodach, o  bogactwach kryjących się za tymi murami i  o  nędzy własnego życia. Przeklął oczekiwanie. Miał przed sobą pracę do wykonania. Przykrą pracę. Zamki i  królestwa nie upadają od pstryknięcia palcami.

Obszedł cały zamek, przyglądając się śpiącym wartownikom, wiekowemu bluszczowi na południowej ścianie, wielkim bramom wychodzącym na zachód, na wschód oraz licznym poternom. Chociaż drobnej szlachty wadzącej się z  sobą było w  Kavelinie tyle co pcheł na psie, żaden konflikt nigdy nie zagroził Vorgrebergowi. Wojny były dla baronów, którzy ścierali się ze sobą na lennych posiadłościach. Koronie z  ich strony raczej nic nie zagrażało, bowiem zarezerwowała sobie pozycję bezinteresownego sędziego w  ich sporach. Niekiedy jednak któreś z  sąsiednich królestw zazdrosnych o  zyskowny handel ze Wschodem próbowało podboju, co szybko jednoczyło zwaśnione domy.

Poranek powoli tracił swą świeżość. Przy zachodniej bramie pałacu gromadzili się ludzie. Starzec otworzył wózek, rozpalił węgle i  wkrótce sprzedawał już kiełbaski oraz ciepłe pierożki. Koło południa brama się otworzyła.

Tłum zamilkł. Kompania królewskich wymaszerowała przy wtórze ryczących trąb, posłańcy na koniach wypadli z  bramy z  łoskotem kopyt, kierując się ku najdalszym krańcom Kavelina i  cały czas wrzeszcząc: „Król ma syna!”

Tłum zaczął wiwatować: całe lata czekano na tę wiadomość.

Drobny starzec uśmiechnął się do kiełbasek. Królowi urodził się syn, który zapewni ciągłość dynastii tyrana, a  ci idioci wiwatowali, jakby właśnie nastał dzień zbawienia. Biedne, głupie istoty. Nigdy się nie nauczą. Nadzieje na lepszą przyszłość nigdy nie zgasną w  ich sercach. Dlaczegóż mieliby oczekiwać, że dzieciak będzie mniej okrutnym królem niż jego przodkowie? Opinia starca na temat własnego gatunku była raczej kiepska. Niektórzy w  innym miejscu i  w  innym czasie słyszeli, jak powiadał, iż biorąc pod uwagę wszystkie za i  przeciw, wolałby raczej urodzić się kaczką.

Ostatni królewscy wyszli wreszcie z  bramy. Tłum ruszył naprzód, chcąc skorzystać z  nastroju świątecznej chwili. Plebs rzadko miał okazję przekraczać te portale. Starzec ruszył razem z  tłuszczą. Pozwolił, by duszę przepełniła mu ich żądza. Jednak nie w  głowie były mu przysmaki z  wystawionych na dziedzińcu stołów. Pragnął wiedzy. I  to takiej, która uradowałaby włamywacza. Szedł więc, dokądkolwiek mu pozwolono wejść, zobaczył wszystko, co wolno było oglądać, i  słuchał; szczególną uwagę zwracając na obrośniętą bluszczem ścianę i  wieżę królowej. Wreszcie, usatysfakcjonowany, popróbował nawet królewskiej szczodrości – kilkoma pierożkami przegnał smak taniego wina – potem wrócił do swego wózka i  zniknął z  oczu w  sieci uliczek.

 

III. Wraca na miejsce swej zbrodni

I znowu skrzydlaty człowiek opuścił się z  nocnego nieba niczym migotliwy cień mknący na promieniach październikowego księżyca. Przypadała właśnie Noc Allernmas, dziewięć miesięcy po jego pierwszej wizycie. Zanurkował w  rozszeptanym powietrzu, przemknął obok wież, grzebiąc równocześnie w  swej niemrawej pamięci. Znalazł właściwe okno, poszybował w  jego stronę i  zniknął w  ciemnościach. Czerwonooki cień w  płaszczu ze skrzydeł patrzył teraz na dziedziniec, który jeszcze niedawno był miejscem świątecznej zabawy. Czekał. Bał się – druga wizyta to już kuszenie Losu. Coś może pójść źle.

Czarny kleks na chwilę wypełnił szczelinę w  krenelażach blank. Ruszył wzdłuż muru, potem na dół, na dziedziniec.

Skrzydlaty człowiek odwinął lekką linkę, którą przewiązany był w  pasie. Jeden z  jej końców przywiązał do belki ponad głową i  w  ten sposób wykonał swoje zadanie. Pierwotnie miał zaraz po tym wznieść się w  powietrze, jednak postanowił zaczekać na przyjaciela. Burla, wyglądający niczym uosobienie wszystkich nieszczęść, karłowaty stwór z  przytroczonym do pleców tobołkiem, wspiął się ku niemu zręcznie niczym małpa, do której w  istocie był podobny. Skrzydlaty człowiek odwrócił się bokiem, aby przyjaciel mógł przecisnąć się obok niego.

Lecisz już? – zapytał Burla.

Nie. Patrzę. – Delikatnie dotknął jego ramienia, uronił zębaty uśmiech. On również się bał, w  każdej chwili mogła spaść na nich śmierć. – Zaczynam. – Zakręcił się, wymamrotał coś i  ściągnął plecak z  grzbietu.

Ruszyli korytarzem, z  którego skrzydlaty ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin