Condon Richard - Rodzina Prizzich 01 Rodzina Prizzich.pdf

(876 KB) Pobierz
RICHARD CONDON
R
ODZINA
P
RIZZICH
P
RZEKŁAD
J
AN
P
YKA
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
P
RIZZI
S
F
AMILY
Dla mojej ukochanej Evelyn
Rozdział 1
Pralnia Świętego Józefa, główna siedziba rodziny Prizzich, mieściła się w
wielkim, niskim, trójkątnym budynku stojącym w centrum Flatbush na dużej
parceli przypominającej kawałek tortu. W październiku roku 1968 Vincent Prizzi
szefował rodzinie od pięciu miesięcy, czyli odkąd z tego stanowiska
zrezygnował jego ojciec - co dla starego oznaczało przekazanie Vincentowi
tytułu i nieprzychodzenie więcej do pralni. Poza tym nie zmieniło to niczego.
Vincent był szefem, ale don Corrado był jego szefem.
Vincent, poważny mężczyzna z twarzą jak zaciśnięta pięść i postawą
człowieka, który ledwie panuje nad gniewem, wyglądał jak jedna z lalek Seńora
Wencesa* [*Seńor Wences (Wenceslao Moreno) - sławny brzuchomówca i lal-
karz (przyp. tłum.).], w której nagle rozbudziły się skłonności antyspołeczne.
Miał podagrę, wysokie ciśnienie, łuszczycę, a także i wrzody żołądka, ponieważ
łatwo się obrażał. Przez dwadzieścia cztery lata był sottocapo i vindicatore
swojego ojca; teraz został szefem, ale nie do końca. Czuł się tym urażony.
Vincent spiskował z własną ignorancją. Był to człowiek nieustannie zbity z
tropu, który przeżuwał się po kawałku i potem te kawałki wypluwał.
Vincent miał gabinet z dwoma oknami i dużym biurkiem, na którym nie było
niczego z wyjątkiem dwóch telefonów i gustownej tabliczki z brązu opatrzonej
napisem: DZIĘKUJĘ ZA NIEPALENIE. Na przysuniętym do lewej ściany
wielkim stole znajdowała się kolekcja dziewięciocalowych świętych figurek,
które otaczały oprawiony w brąz obraz Najświętszego Serca Jezusowego. Jego
własną świętą, z która dzielił dzień urodzin, była Nimfa, dziewica z Palermo,
która poniosła męczeńską śmierć na Sycylii, a teraz jej relikwie znajdują się w
Rzymie wraz z relikwiami świętego Tryfona i świętego Respiusza; ich figurki
stały na blacie razem ze świętym Antonim i świętym Gennarem. Na ścianie
naprzeciw biurka Vincenta wisiał w ramkach slogan IBM. Wielkimi czarnymi
literami ze srebrnymi aplikacjami na pomarańczowym tle głosił on po włosku
CREDERE. Wystrój wnętrza uzupełniały trzy krzesła, jasna skórzana sofa i
jasny dywan.
Vincent połknął tabletkę na nadciśnienie, środek moczopędny, pigułkę na
podagrę oraz 325 gramów aspiryny, żeby zmniejszyć możliwość powstawania
skrzepów krwi, i zaczął czekać na jakąś zmianę w swoim samopoczuciu. Nic się
jednak nie zmieniało.
Po chwili wrzasnął w stronę otwartych drzwi:
- Dawajcie tu Charleya Partannę!
Każde jego słowo brzmiało jak zgrzyt piły. Ćwiczył ten sposób mówienia
przez czterdzieści pięć lać. Kiedy dorastał, wszyscy młodzi mężczyźni ze
środowiska tak mówili i wciąż doskonalili tę umiejętność, by każdy natychmiast
wiedział, że są twardymi facetami.
Gabinet Charleya Partanny znajdował się przy tym samym korytarzu,
oddzielony dwoma innymi pomieszczeniami. Był tych samych rozmiarów co
gabinet Vincenta, ale bez jakichkolwiek dekoracji: żadnych wywieszek i
posążków, żadnego dywanu czy sofy. Charley był zastępcą Vincenta i
egzekutorem. Miał trzydzieści lat. Jego zachowanie cechowała obojętność,
jakieś stałe oderwanie uwagi, jakby nigdy nie brał udziału w tym, co się właśnie
działo. Kiedy miał trzynaście lat, Corrado Prizzi powiedział, że wyrośnie na
kontraktowego zabójcę, ponieważ ludzie go nie zauważają: mógłby kogoś
sprzątnąć w oknie wystawowym domu towarowego Macy’s i nikt by nie
wiedział, że to jego robota.
Charley Partanna był grubokościstym, gibkim mężczyzną o twarzy konia z
karuzeli - bez wyrazu, pociągłej, z dużymi, jakby chromowanymi oczami
przyklejonymi po obu stronach nosa. Jego brwi wyglądały niczym dwie markizy,
a głos przywodził na myśl dźwięk wydawany przez żelazne sanie ciągnięte po
żużlu. Wypowiadał się powoli, ale z wielką precyzją. Siedział za biurkiem o
pustych szufladach, z wyjątkiem tej, w której trzymał szwajcarski scyzoryk i
małe nożyczki do obcinania paznokci. Charley lubił porządek.
Na trzech krzesłach po drugiej stronie biurka siedzieli trzej capiregime
rodziny Prizzich, każdy stojący na czele kohorty mniej więcej sześciuset ludzi,
specjalistów i zwykłych mięśniaków, aktywnych lub w rezerwie.
Tarquin „Mały Abe” Garrone, capo związkowy, opowiadał, co się ostatnio
wydarzyło w biurze burmistrza. Garrone otrzymał swój przydomek przed
trzydziestu laty, w czasach, gdy zapuścił bokobrody, pierwszy raz próbując nie
golić się każdego dnia. Był niski i nabity. Mówił tak, jakby pobierał lekcje
dykcji u Louisa Armetty* [*Autorowi zapewne chodzi o Henry’ego Armettę,
emigranta z Sycylii, który grał w wielu hollywoodzkich filmach, zwykle
drugoplanowe role Włochów (przyp. tłum.).]. Trzymał w garści wszystkie
związki robotników budowlanych w całym mieście i chciał teraz wycofać
hydraulików, tynkarzy i elektryków z budowy Garden Grove, gigantycznego
osiedla luksusowych apartamentowców wznoszonego na parceli, na której
poprzednio stały tanie domy. Wszystkie one zostały wyburzone, za co ludzie
burmistrza wzięli w łapę, nie dzieląc się z nikim.
- Ten mały skurwiel zachapał jakieś milion dziewięćset, na litość boską -
narzekał Mały Abe.
Dwaj pozostali capi, Rocco Sestero i Sal Prizzi, syn Vincenta z pierwszego
małżeństwa - Vincent był wdowcem, zanim się powtórnie ożenił, i teraz był nim
ponownie - zaczęli mówić jednocześnie, oburzeni wysokością sumy, którą
burmistrz zgarnął, nie dzieląc się z nikim, kiedy do pokoju wpadł Hydraulik.
- Szef chce cię widzieć, Charley - rzucił.
- Powiedz mu, że przyjdę za dziesięć minut.
- Ja mu tego nie powiem. Podagra daje mu w kość.
Charley odwrócił się wolno na krześle i popatrzył na niego. Jego spojrzenie
niosło taką groźbę, że Hydraulik aż się wzdrygnął. Rocco Sesterowi, jego capo,
zrobiło się go żal.
- Kiedy jesteś pod dachem, nie chodź w kapeluszu - powiedział Charley.
Hydraulik wycofał się za próg i delikatnie zamknął drzwi. Po spotkaniu
Charley poszedł do gabinetu Vincenta.
- Nie spieszyło ci się, do cholery - warknął Vincent.
- Zostało sześć tygodni do wyborów. Trzeba je zorganizować.
- I jak to wygląda?
- Burmistrz przejdzie.
- A co z Mallonem?
- Nie ma szans.
- Dobrze. Posłuchaj, Charley. Wczoraj przyjechali do miasta Gennaro
Fustino i „Pierdziel” Esposito. Dziś wieczorem chcą iść do Latino. Haruję tu
cały dzień, a oni oczekują, że będę z nimi jeszcze siedział całą noc jak jakiś
pieprzony imprezowicz. Na dokładkę dobija mnie podagra. No więc ty ich tam
zabierz, dobra? Są w Pałace.
- A co z moją szkołą?
Na wzmiankę o wieczorowej szkole, do której chodził Charley, wrzody
Vincenta zaczęły się o siebie gwałtownie ocierać. Don Corrado był jednak tak
dumny, że Charley, który rzucił naukę w wieku piętnastu lat, postanowił zdobyć
teraz dyplom gimnazjum, że Vincent nie mógł nic zrobić w tej sprawie.
- Latino to nocny klub, na litość boską. Otwierają go późno. A poza tym, czy
inni nigdy nie opuszczają zajęć w twojej szkole?
- W porządku, Vincent. Załatwię to. Tylko po szkole.
Rozdział 2
Zgłoś jeśli naruszono regulamin