Conan - Archer Jeffrey - Prorok ciemności.rtf

(889 KB) Pobierz
Jeffrey Archer

Jeffrey Archer

 

 

 

Łaknący zemsty osiągną ją. W Dzień Ostatni, w godzinie Oślepiającego Światła. W kraju, gdzie ostatni ze Starożytnych wstąpił na Szare Ziemie.

I dany będzie Znak. Gdy Czarna Moc zniszczy samą siebie, ujrzą wzlatujące czarne światło. Niechaj gotują się do Nieuniknionego. I rozewrą się Wrota, które są wszerz aż po krańce ziemi, w głąb do czarnych wrzących kamieni i jeszcze głębiej.

I załopocze Sztandar Zemsty. I wystąpi Starożytny Legion. A na przodzie będzie ten, którego poznają po Hełmie jego. A z tyłu — idący śladem. I w proch się obrócą grody i sioła. I wniwecz się obrócą narody i rasy. I odrzucą bogów swoich. Ażeby pokornym być Starożytnym i ich przykazaniom. Albowiem ci, którzy zwyciężyli, nie będą mieć litości dla pokonanych...

Ale jeśli z woli bogów umrze nie ten, kto umrzeć powinien, przychodzący w ślad za pierwszymi rozleją się czernią po świecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni bydląt. A tylko ten, kto przeżył, zdoła dwa razy zabić martwego i zawrzeć Wrota...

Khorajskie warowne miasto Vagaran było bogate i kwitnące -leżało bowiem na skrzyżowaniu kupieckich szlaków. Haszyd, nominalny władca Vagaranu, był jedynym panem okolicznych ziem. Życie w samym mieście i pobliskich wsiach, kierowane żelazną ręką Haszyda, płynęło spokojnie i równomiernie, bez zamieszek i powstań;

 

potężna armia odpierała rzadkie najazdy cudzoziemców, przede wszystkim Semitów. Vagarańscy wojownicy pod przywództwem swojego władcy także składali wizyty pogranicznym siołom sąsiednich państw i wracali z bogatym łupem. Dlatego pieniądze z Vaga-ranu wpływały do skarbca stolicy regularnie i bez opóźnień, a posłańcy królowej Kothu, którego prowincjąbyła Khoraja, nie narzucali się zbytnio Haszydowi.

Miasto leżało w zachodniej części Khorai. W przeciwieństwie do pozostałych terenów kraju, gdzie dominowały piaszczyste pustynie, tutaj przeważały skały i kamieniste pustkowia.

Vagaran, zbudowany na wznoszącym się łagodnie wzgórzu, z lotu ptaka przypomina ogromny nieregularny pięciokąt, otoczony przerażającym murem. Trzy jego kąty spoglądają na południowy zachód, południe i południowy wschód, w stronę Shemu, a dwa pozostałe - na wschód, w głąb Khorai. Każdy z kątów zwieńczony jest wysoką wieżą, na której dzień i noc trzymają wartę zmieniające się straże. W Va-garanie są dwie bramy: Wschodnia - będąca wschodnią tylko z nazwy, przy której zazwyczaj trzyma straż pięciu strażników, zajmujących się wyłącznie sprawdzaniem przywożonych przez kupców towarów, i Południowo-Wschodnia - potężna, zbudowana z trzech części.

Jej pierwsza część to znajdująca się po zewnętrznej stronie bramy płyta ze ściśle przylegających do siebie cisowych desek spiętych metalowymi klamrami. Podniesiona płyta całkowicie zamyka przejście. Na sygnał naczelnika straży Jassina spuszczana na łańcuchach, kładzie się w poprzek fosy z pionowymi ścianami i zamienia w most - po nim i tylko po nim mogą wjechać do miasta goście z innych państw, kupcy, wędrowcy... albo nieprzyjacielskie wojska. Za płytą znajduje się dwuskrzydłowa brama, zamykana na ogromny skobel, wyciosany z całego dębowego pnia - pokonać tę przeszkodę można tylko taranem. Ale jeśli wrogowi mimo wszystko uda się sforsować fosę, opuścić most, czyli przecinać utrzymujące go w pionie łańcuchy, i staranować bramę pod deszczem strzał i strumieniami wrzącej smoły, to na samym końcu przejścia czekać będzie na niego przeszkoda praktycznie nie do pokonania: krata z mocnych metalowych prętów grubości ludzkiego ramienia.

Zazwyczaj krata jest podniesiona, dwuskrzydłowa brama otwarta, most zaś od świtu do zmroku opuszczony. Wszak to główna droga do miasta. Co prawda, jest jeszcze tajne przejście, prowadzące z podziemi pałacowych do granicy Khorai, ale o nim można nie wspominać: w tej historii nie odegra żadnej roli.

 

Na szczycie wzgórza stoi pałac Haszyda - złowieszcza szara bryła wzniesiona z gigantycznych granitowych bloków. Sąw nim setki przestronnych komnat i dziesiątki bogato urządzonych sal. Głęboko pod nimi, w skale pod fundamentem wyrąbano labirynt; kamienne ciało ziemi zryto siecią wijących się korytarzy z chytrymi zasadzkami i ślepymi uliczkami, studniami ponurych cel, gdzie zamknięto licznych więźniów, i podziemiami, w których ukryto niezliczone skarby Haszyda. Ten, kto nie zna planu labiryntu, nigdy nie znajdzie skarbów, a ten, kto zdoła wydostać się z podziemnej celi, nigdy nie wyjdzie na powierzchnię i nie zobaczy słońca...

Pałac ma przestronny półokrągły taras. Z niego Haszyd często ogląda walki gladiatorów - ulubioną rozrywkę vagarańczyków, co tydzień spędzających wolny czas na położonej pod tarasem ogromnej arenie. Na tym tarasie Haszyd przyjmuje zazwyczaj ważnych gości, posłów, a także przyjaciół.

Wokół pałacu, nieco poniżej zbocza wzgórza, leżą dzielnice miejscowej arystokracji - wielmożów, urzędników, dworaków satrapy, kupców. Im niżej, tym domy są biedniejsze - aż do murów, gdzie mieszczą się chałupy nędzarzy, nory włóczęgów i zbudowane z byle czego szopy bezdomnych.

Półtora księżyca temu woj sko Haszyda odniosło zwycięstwo nad kolejną armią cudzoziemców, których skusiło bogactwo miasta, oddalonego od najbliższych cywilizowanych miejsc o trzy dni jazdy wielbłądem. Armia pod przywództwem shemskiego księcia Baru-cha, składająca się głównie z okrutnych synów plemion koczowniczych, włóczęgów, zubożałych wojowników i szukających łatwej zdobyczy najemników, próbowała wziąć miasto szturmem. Werbownicy obiecywali łatwą zdobycz, okazało się jednak, że lepiej im nie wierzyć.

Nocne straże, obchodząc dalekie przedpola miasta, zauważyły blask ognisk rozpalonych na granicy skał i pustyni przez nieprzyjaciela, gotującego się do porannego ataku. Zaalarmowane oddziały obrońców z pierwszymi promieniami słońca rozpoczęły kontratak, uprzedzając najeźdźców.

Wróg został zaskoczony: konny oddział szturmowy, dwadzieścia pięć razy mniejszy od wojsk przeciwnika, bezszelestnie przejechał przez Zawodzący Wąwóz, wbił się w obóz Shemitów, tratując senne warty, podpalając namioty, zabijając każdego, kto stanął na

 

jego drodze, i niemal osiągając kwaterę samego Barucha. Ale rozległ się niegłośny głos rogu i jeźdźcy, którzy podczas ataku stracili zaledwie pięciu ludzi, zawrócili - zanim przeciwnik opamiętał się i otoczył atakujących.

Pojąwszy, że zostali zdemaskowani i dalsze ukrywanie się nie ma sensu, Barach rozkazał swoim wojownikom stanąć w szyku bojowym i rozpocząć pościg za rozzuchwalonymi khorajczykami, wyciąć ich w pień, a następnie szturmem wziąć bogate miasto Vagaran. Załopotały sztandary i chorągwie, rozległ się głoszący atak warkot bębnów.

Może Shemitom udałoby się dogonić vagarańczyków, zanim ci ukryli się w skałach Zawodzącego Wąwozu, ale upór jednego z poślednich dziesiętników, barbarzyńcy z pewnego nie znanego nikomu kraju, który ośmielił się przeciwstawić samemu Barachowi, opóźnił pościg.

Gdy konnica Shemitów wdarła się do wąwozu, po bezczelnych vagarańczykach pozostał już tylko wzburzony końskimi kopytami wiruj ący w powietrzu pył, j edyny ślad, że niedawno przej echali tędy jeźdźcy.

Od strony Shemu Vagaran otaczał nieprzebyty masyw skalny -uroczysko światła i ciemności, ostrych odłamków kamieni i ogromnych omszałych głazów. Jedyna droga do miasta wiodła przez Zawodzący Wąwóz, zawdzięczający swą nazwę jesiennym wiatrom, szczególnie nieprzyjemnie wyjącym i skomlącym wśród szczelin i rozpadlin wąskiego przejścia, nasuwając mieszkańcom okolicznych wsi myśl o wiecznym płaczu zagubionych dusz. W rzeczywistości nie był to wąwóz, lecz jedynie głęboki skalisty parów, który powstał w miej scu dawnego potoku - niegdyś dopływem rzeki przepływaj ą-cej przez Khauran i wpadającej do morza Vilayet. Pustynia jednak atakowała, potok wysechł sto lat temu i nikt już nie pamiętał, że dawno temu wody było tutaj pod dostatkiem. Pozostała tylko nazwa.

Pierwsze oddziały Baracha cwałem wpadły do wąwozu i dojechały niemal do połowy, gdy z góry, ze skalnych kryjówek, spadł na nie grad strzał wypuszczonych przez najlepszych łuczników Vagara-nu. Promienie wschodzącego słońca przesłoniły chmury rażących żądeł. Rozpadlinę wypełniły krzyki umierających, które spotęgowane echem zlały się w jeden zgiełk rozpaczy i cierpienia, potwierdzając złowieszczą nazwę tego miejsca.

Łucznicy nie mogli (i nie mieli zamiaru) powstrzymać fali atakujących. Dosłownie po trupach armia Barucha rzuciła się ku ujściu wąwozu...

.. .gdzie czekały na nią wyborowe vagarańskie oddziały.

Atakujący wpadli na zaporę z ciężkozbrojnych mieczowników i gorzko tego pożałowali. Wojownicy nie mieli zamiaru pozwolić żadnemu Shemicie wyjechać z Zawodzącego Wąwozu, umiejętnie i bezlitośnie powitali nieprzyjaciela u ujścia dawnego koryta rzeki. Ariergarda nie wiedząc jeszcze, co się stało, napierała z tyłu, wypierając przednie szeregi na otwarte pole, prosto pod ostrza vagarań-czyków. W powietrze buchnął szczęk stali, rozpaczliwe rżenie koni i wycie rannych. Nagle nad szeregami atakujących przetoczył się zew rogu bojowego i osypywani śmiercionośnymi strzałami z wierzchołków skał, wojownicy Barucha zawrócili.

Armia z Shemu, trzykrotnie zmniejszona liczebnie, rzuciła się z powrotem do swojego spustoszonego obozu - z nie mniejszym zapałem niż podczas nieudanego ataku. Co prawda, teraz pośpiech wywołany był paniką i groźbą nieuchronnej śmierci. Jednakże wojownicy Vagaranu zdążyli zatrzasnąć pułapkę: na uciekających nieprzyjaciół u wyjścia z wąwozu czekały już oddziały Haszyda. Pułki Barucha ogarnął chaos i zamęt. Shemici jak ślepe kociaki miotali się pomiędzy ścianami wąwozu, z obu stron witała ich zimna stal, a z góry raziła latająca, pierzasta śmierć.

Do końca życia Barach nie dowiedział się, że z tych zgubnych kleszczy pomógł mu się wyrwać krnąbrny dziesiętnik, barbarzyńca...

Jakkolwiek jednak było, nędznym resztkom shemickich wojsk udało się wydostać z przeciwległego ujścia wąwozu i pomknąć w stronę Eruku. Oddziały obrońców, pokrzykując, ścigały ich do samej granicy, dopiero tam zawróciły.

- .. . tak, mój czcigodny gościu - ciągnął Haszyd, który w czasie efektownej pauzy zdążył obgryźć indycze skrzydełko - zmusiwszy nędznych Shemitów do wykąpania się w piaskach pustyni, rozkazałem trąbić odwrót i wróciliśmy do miasta... A cóż mieliśmy więcej do roboty? Wróg rozbity, jeńców tłum, ludzi straciliśmy niewielu, a głupek Barach nie zbliżył się do bram miasta nawet na dwie ligi. Dlatego z triumfalnymi pieśniami na ustach wróciliśmy do domu, kolejny raz udowadniając obmierzłym Shemitom, że walczyć z nami nie warto.

 

IHaszyd, i prawa ręka Haszyda-dowódca Sdemak, i jego lewa ręka - mędrzec i doradca mag Aj-Berek, i jego czcigodny gość -szach Dżumal, władający jedną z prowincji Turami, siedzieli za stołem, specjalnie z tej okazji wyniesionym na taras.

Słońce jasno świeciło, na dole huczały świętujące tłumy mieszkańców miasta, które w przedsmaku jutrzejszego widowiska na arenie zapełniły miejscowe oberże i gospody, zawczasu wlewając w siebie schłodzone piwo i mocne wina. Na tarasie było cicho i rześko; wieczerza miała się ku końcowi.

Wielmoże - Haszyd i Dżumal - już omówili wszystkie bieżące sprawy polityczne, wymienili się obowiązkowymi prezentami i uprzejmościami, przyjemnie spędzili razem czas w siarkowych łaźniach, gdzie rozmawiali o klejnotach, koniach i kobietach (przy czym obaj nie szczędząc pochwał, zapewniali o wyższości drugiej strony w tychże kwestiach), a potem rozkoszowali się towarzystwem pięknych tancerek. Za dwa dni szach zbierał się w drogę powrotną i Haszyd na ostatek postanowił pochwalić się przed nim swoją ulubioną zabawką.

Za plecami Haszyda i jego gości czekało na rozkazy czworo sług, zajmujących się zmienianiem dań i napojów. Dwóch uzbrojonych strażników zastygło pod drzwiami, czterech innych stało w rogach tarasu. Ci ostatni nie mieli broni - ściskali w rękach końce błyszczących, mocnych łańcuchów. Naciągnięte łańcuchy tworzyły krzyż. W jego środku, twarzą do wielmożów, nieruchomo górował nagi śniady mężczyzna. Drugi koniec każdego z czterech łańcuchów był przykuty do grubej obręczy zapiętej na szyi jeńca. Gdyby spróbował zrobić choćby najmniejszy ruch, łańcuchy natychmiast cofnęłyby go na środek tarasu.

Ale jeniec stał bez ruchu; jego przenikliwe błękitne oczy wpatrzone były w wieczność, grzywa granatowoczarnych włosów nawet nie zafalowała. Nie drgnął ani jeden mięsień gigantycznego ciała i gdyby nie fioletowa żyłka, która szaleńczo pulsowała na potężnej szyi, postronny obserwator mógłby przypuszczać, że ma przed sobą mistrzowsko wykonany w brązie posąg olbrzyma.

- Cóż - powiedział donośnym basem dowódca Sdemak, wznosząc złoty puchar - to była wielka bitwa i wielki triumf. Jeszcze nigdy nie odnieśliśmy tak łatwego zwycięstwa. Twoje zdrowie, władco Haszydzie! Za twój talent stratega i taktyka! Za nasze powodzenie! - był niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, ubrany w odświętny mundur. Przy boku miał krótki ceremonialny miecz, z rozszerzającym się ku końcowi ostrzem.

 

-  I ja piję twoje zdrowie, Haszydzie! - dodał dumnie turański szach i również osuszył swój puchar. Gruby, łysiejący, cierpiący na zadyszkę i podagrę Turańczyk, chociaż równy Haszydowi pod względem pozycji, zewnętrznie nie przypominał potężnie zbudowanego władcy Vagaranu. - Wspaniale poradziłeś sobie ze wszystkimi trudnościami i po raz kolejny udowodniłeś, że królowa Jasmela nie przypadkiem powierzyła ci zaszczytne stanowisko władcy Vagaranu... Jednakże, monarcho, odpowiedz mi: kim jest ten dzikus, który stoi tu już trzecią godzinę i przez cały ten czas ani razu się nie poruszył?

-  Mój drogi gościu! - Haszyd klasnął w ręce i fałdy purpurowego płaszcza zakołysały się za jego plecami. - Przed nami najdziwniejsze i najcenniejsze trofeum tej bitwy! Najemnik ten, walczący po stronie Shemitów jak lew, sam jeden zabił więcej moich żołnierzy niż wszyscy ludzie Barucha razem wzięci... I gdyby nie pomoc mojego wiernego maga, dobrałby się również do mnie, a wtedy nie siedziałbym tu z wami przy jednym stole!... Czyż nie tak, drogi Sdemaku? Nawet ty nie zdołałeś mnie przed nim obronić!

Sdemak, ponuro milcząc, potarł niedawno zabliźnioną ranę od uderzenia kindżałem. Haszyd odwrócił się do czwartego uczestnika uczty - czarownika Aj-Bereka, który okutany w szeroki czarny płaszcz z kapturem, srebrną nicią wyszywany w magiczne runy, przez cały czas siedział w milczeniu, niewiele jedząc i pijąc.

-  A ty, Aj-Bereku, co powiesz? Czy zabiłby mnie ten dzikus, gdyby nie twoja pomoc?

W twarzy czarownika, pomarszczonej jak oblicze stuletniego starca, zalśniły zielone, młodzieńcze oczy. Aj-Berek również nic nie odpowiedział, poruszyły się tylko cienkie niteczki jego długich, zwisających na podbródek wąsów.

Szach Dżumal, nic nie rozumiejąc, wzruszył ramionami i dolał sobie wina. Szybko się upijał.

-  Być może, masz rację, szlachetny władco. Ale nieruchome i bezmyślne spojrzenie... ee... tego trofeum świadczy o jego bezgranicznej tępocie. Która jest zresztą charakterystyczna dla wszystkich dzikusów... nawet jeśli umieją walczyć jak lwy.

Haszyd zachichotał.

-  Czcigodny gościu, w ciągu dwóch tygodni niewoli ten człowiek cztery razy próbował zbiec z mojego podziemnego więzienia i dwa razy prawie udało mu się wydostać, gołymi rękami wykończył pięciu strażników. Nie wątpię, że udałoby mu się uciec, nawet nie znając planu labiryntu, ale głód i wycieńczenie jeszcze nikomu nie

 

pomogły... Nie, drogi Dżumalu, uwierz mi, jeszcze nigdy nie spotkałem równie silnego, przebiegłego i kochającego życie wroga! Opróżniwszy kolejny puchar, szach uśmiechnął się.

-  Trudno po nim poznać, mój drogi gospodarzu, że jest głodny i wycieńczony. Czyżby w twoim więzieniu aż tak dbano o więźniów? Sam bym nie odmówił spędzenia w nim kilku dni, może i u mnie pojawiłaby się taka muskulatura...

-  Jeśli tylko zechcesz, mój potężny gościu, z radością zapropo-nujęci najciemniejszą i najwilgotniejszącelę w moim labiryncie. Ale nie sądzę, żeby wypoczynek w takich warunkach dobrze ci zrobił. Co się zaś tyczy tego dzikusa, niedawno kazałem specjalnie dla niego przygotowywać jedzenie w mojej kuchni - żeby nie zdechł, jak inni lokatorzy moich podziemi, ale by zachował siłę i zręczność.

-  A nie sądzisz, jaśnie oświecony władco - zapytał ze zdziwieniem Dżumal - że tak dobrze karmiony, spróbuje jeszcze raz ucieczki i tym razem może mu się udać?

Haszyd wytarł tłuste palce i usta kawałkiem białej tkaniny i uśmiechnął się pobłażliwie.

-  Miłościwy gościu, jeszcze nikomu nie udało się wyrwać z oko-wów zaklęcia Żółtego Pająka, które na moją prośbę rzucił na niego szanowny Aj-Berek. Jak widzisz, dzikus przez cały czas jest unieruchomiony i zniewolony. Jego ciało i mózg śpią- i będą spać, póki nie nadejdzie pora. Jego tu nie ma..., a gdzie błądząjego myśli, wie tylko bogini Isztar. Zachował zdolność jedynie do jedzenia, picie i wypróżniania się. Nie musisz się nim niepokoić, szanowny gościu. Chociaż wygląda jak lew, nie jest groźniejszy od ślepego szczenięcia.

Szach głośno beknął, odchylił się na oparcie wysokiego fotela, zmrużył oczy i zaczął się przyglądać olbrzymowi. Potem chrząknął, napełnił złoty puchar po brzegi, podniósł go i bełkotliwie zawołał:

-  Ej, ty, dzikusie! Słyszysz mnie? Chcę, żebyś wypił za zdrowie i zwycięstwo mojego przyjaciela, wspaniałego Haszyda! I tym samym podziękował mu, że w swojej wspaniałomyślności zostawił cię przy twoim żałosnym życiu, zamiast rzucić na pożarcie lwom!... Ej, który tam - odwrócił się do zastygłych za ich plecami sług i na chybił trafił dźgnął w jednego z nich palcem - o, ty. Tak, tak, ty! Podaj no naszemu przyjacielowi ten łyk wina. Twój pan Haszyd go częstuje!

-  Nie warto tego robić, mój szlachetnie urodzony gościu - zauważył łagodnie Haszyd.

-  A to dlaczego, sławny władco? - zacietrzewił się pijany Dżumal. - Powiedziałeś przecież, że on nie ma o niczym pojęcia, że może

 

tylko jeśći pić. No to niech wypije za twoje zdro... zdrowie! —W jego głosie zabrzmiała groźba. - A może masz coś przeciwko mojemu toastowi?

-  Ależ skądże... - wzruszył ramionami Haszyd i ledwo zauważalnie skinął słudze głową.

Sługa zawahał się, nieśmiało podszedł i wziął kubek z niepewnej ręki szacha.

-  Szybciej, ruszaj się! - popędził sługę Dżumal. - Naszemu przyjacielowi na pewno zaschło w gardle.

Sługa powoli podszedł do jeńca, zatrzymał się dwa kroki przed nim i podał puchar. Drżały mu ręce.

Strażnicy trzymający łańcuchy, naciągnęli je jeszcze bardziej i zamarli, gotowi przy pierwszym nieostrożnym ruchu więźnia zwalić go na podłogę. Gwardia przy drzwiach pewniej chwyciła piki. Dowódca Sdemak zmarszczył brwi, położył dłoń na rękojeści ceremonialnego miecza. Mag Aj -Berek złożył ręce na brzuchu i z zainteresowaniem śledził rozwój wydarzeń.

Początkowo nic się nie działo, potężny jeniec pozostawał w bezruchu. Zapadła głęboka cisza, aż było słychać, jak przestraszony sługa przełknął ślinę.

Potem olbrzym spostrzegł puchar, i na jego twarzy zamigotał złoty blask. Powoli, urywanymi ruchami, jeniec wyciągnął ręce, objął nimi czarę z winem i podniósł do ust. W tym czasie sługa, zdecydowawszy, że rozkaz został niewątpliwie wykonany, pospiesznie wrócił na swoje miejsce. Spojrzenie giganta oderwało się od wina i spoczęło na weselącym się turańskim szachu.

-  No, co z tobą? - ośmielił jeńca pijany Dżumal. - Pij, nie bój się. Płacić nie musisz, władca cię częstuje! Pij za zdrowie naszego dobrego Haszyda. Pij i wyraź wdzięczność za darowanie życia!

Olbrzym powoli opuścił ręce, odwrócił puchar do góry dnem i wino polało się pienistym bursztynowym potokiem na podłogę. Zastygłe spojrzenie więźnia przez cały czas utkwione było w Dżumalu.

A potem stało się coś niewiarygodnego.

II

- Stój, Sdemak! - ryknął Haszyd, gdy dowódca, odrzuciwszy fotel i wyciągając w biegu miecz, wyskoczył zza stołu. - Nie waż się

 

ruszyć, bo każę cię zdegradować!... Ciebie, Aj-Berek, też to dotyczy! - odwrócił się gwałtownie do maga, który podniósł się z fotela i wyciągnął ręce w stronę rozciągniętego na podłodze giganta. Końcówki palców maga świeciły się złowieszczym zielonkawym światłem. Wykonywał gwałtowne gesty, jakby szarpał za niewidoczne nici i przy każdym jego ruchu ciało pokonanego giganta drgało. -Jeśli chociaż jeden włos spadnie z głowy tego człowieka, wyślę cię z powrotem na Xapur!... Może już zapomniałeś, kto cię stamtąd wydostał?

Czarownik wahał się przez chwilę, potem opuścił ręce i usiadł na swoim miejscu. Przez cały czas milczał.

-  Ale przecież ten... ten... - duszący się z wściekłości Sdemak wskazywał palcem jeńca. Sprawnie, zgodnie i szybko pracując łańcuchami, ochroniarze powalili go na podłogę i teraz w milczeniu kopali.

-  Zostawcie go! - rozkazał im gniewnie Haszyd. - Na miejsca, durnie! Macie tylko trzymać łańcuchy! Potrzebuję go żywego!

Gdy żołnierze niechętnie wrócili na swoje miejsca i znowu naciągnęli łańcuchy, władca Vagaranu zwrócił się do dowódcy. Mówił cicho, ale w jego głosie słychać było syk węża:

-  Powiedziałem, siadaj, Sdemak! Szach żyje. Podnieś fotel i siadaj! Szybko, nie żartuję!

Mamrocząc coś niezrozumiałego, dowódca wykonał rozkaz.

Gdy wszystko się uspokoiło, władca Vagaranu podniósł puchar, który potoczył się na drugi koniec stołu, i obejrzał go. Przed chwilą był to puchar o kunsztownym kształcie. Teraz, spłaszczony uderzeniem o potwornej sile, zmienił się w bezużyteczne złote świecidełko. Haszyd zmarszczył brwi i pokręcił głową, chociaż wzbierał w nim śmiech. Potem odrzucił puchar i nachylił się nad nieprzytomnym Dżu-malem. Szach oddychał - słabo, ale równo; na jego czole pojawił się liliowy guz. Haszyd poklepał gościa po policzkach, a gdy to nie pomogło, wlał mu do gardła hojną porcję wina. Satrapa triumfował w duchu-jeszcze nigdy nie miał do czynienia z takim wojownikiem.

Dżumal rozkasłał się, wypluł wino i otworzył zmętniałe oczy.

-  Co... ? - wyszeptał ochryple. - Kto... ?

-  Nic, nic - uspokoił go satrapa Vagaranu. - Wszystko w porządku, mój wspaniały gościu. Drobne nieporozumienie, które już zostało zażegnane. - Odwrócił się na sekundę do Aj-Bereka i złowieszczo wyszeptał: - Przecież mówiłeś, że czarów nie można pokonać!

 

-  To prawda - odezwał się po raz pierwszy mag. Wydawało się, że jego głuchy głos dobiega z najgłębszych głębin piekła. - Jednakże bywają ludzie, których wola zdolna jest na chwilę przełamać zaklęcie. Takich ludzi jest bardzo niewielu, ale są. Wybacz mi, panie, nie sądziłem, że właśnie on...

Haszyd tylko niecierpliwie opędził się od swojego doradcy.

Szach uniósł siew fotelu, obrzucił spojrzeniem taras - niewzruszone straże przy drzwiach, spokojnego i opanowanego Aj-Bereka, kipiącego nienawiścią Sdemaka i zakłopotanego Haszyda. Jedyne, co pamiętał, to puchar, który śmignął w powietrzu jak złota błyskawica, potem - uderzenie, a potem... potem była już tylko kompletna ciemność. I potworny ból głowy.

I wtedy wreszcie zrozumiał, co się stało.

-  Przecież to ścierwo chciało mnie zabić! - zaryczał Dżumal i fioletowy guz na jego czole spurpurowiał. - Gdzie on jest? Jeszcze żyje?! Lepiej, żeby żył - chcę go zabić własnymi rękami!

-  Uspokój się. - Haszyd delikatnie posadził gościa w fotelu. -Dzikus na razie żyje i ciągle jest tak samo bezbronny.

-  Bezbronny? Bezbronny! - wściekł się szach. Błyskawicznie wytrzeźwiał. - O mało mi głowy nie rozbił! Mówiłeś, że nie jest groźniejszy od ślepego szczenięcia!

-  No cóż - uniósł brwi Haszyd. - Czasem nawet szczenię może ugryźć, mój znamienity gościu... jeśli sieje rozdrażni.

-  Wściekłe szczenięta się topi, oświecony władco! I jeśli natychmiast nie zabijesz tego potwora, to pamiętaj, że nie jesteśmy już przyjaciółmi, ale wrogami, i że jutro moje wojska...

-  Przecież cię uprzedzałem, wielmożny gościu - sprzeciwił się Haszyd. - Usiłowałem odwieść cię od tego pomysłu. Sam jesteś sobie winien.

-  Ale taki postępek nie może pozostać bezkarny - poparł gościa Sdemak. Nie schował miecza do pochwy. Zaciśnięte na rękojeści palce zbielały. - Trzeba zabić tego zuchwalca. I najlepiej publicznie, żeby nie dać powodu do konfliktu... i do rozmów między ludźmi. - Dyskretnie wskazał strażników, będących świadkami hańby Dżumala.

-  Nie przypominam sobie, żebym zezwolił ci na wypowiedzenie swojego zdania - odciął się Haszyd. - Wynoś się stąd! I ty, Sdemak, i ty, Aj-Bereku, idźcie precz. Czekajcie na mnie w sali rad, tam jest wasze miejsce!

Gdy doradcy - wściekły dowódca i całkowicie spokojny mag -opuścili tras, przechodząc obok nieustraszonych straży, władca Va-

 

garanu znowu nachylił się nad szachem. Ten trochę się już uspokoił oglądając leżącego na wznak jeńca. Twarz giganta spływała krwią, lewe oko pokryło się opuchlizną, a na piersi pojawił się ogromny siniak. Dżumal pomacał guz na czole, skrzywił się, ale zaraz potem uśmiechnął.

-  Mam dla ciebie pewną propozycję, wielkoduszny władco, która, jak sądzę, zadowoli nas obu i pozwoli zapomnieć o tym nieprzyjemnym zdarzeniu. Podaruj mi tego łajdaka. Już ja u siebie, w Szarej Wieży, znajdę dla niego odpowiednią śmierć... niezbyt szybką i niezbyt przyjemną.

Haszyd uśmiechnął się ledwie zauważalnie i pokręcił głową.

-  No to sprzedaj mi go! - krzyknął szach, znowu wpadając w gniew. - Daję dwa worki złota!

-  Posłuchaj...

-  A może nie chcesz, żeby gość twojego domu został pomszczony?!

-  Wysłuchaj mnie wreszcie! - rozdrażniony Haszyd podniósł głos. - Jeśli jesteś gościem w moim domu, to zamilcz na chwilę!

Dżumal nieoczekiwanie się uspokoił i zaintrygowany dziwną nieustępliwością satrapy w kwestii nędznego jeńca, zaczął słuchać.

Zacierając ręce, jakby w przedsmaku niewiarygodnie przyjemnego wydarzenia, władca Vagaranu wyprostował się i podszedł do poręczy tarasu, skąd roztaczał się widok na pustą dzisiaj arenę.

-  Pobądź jeszcze u nas ze dwa dni, mój drogi gościu - poprosił. - Jutro wieczorem odwiedzimy pewien miły domek w Nieśpią-cym Kwartale, gdzie czeka kilka młodziutkich ślicznotek, rankiem wrócimy do pałacu i zjemy śniadanie - z tej okazji rozkażę wyciągnąć z piwnic dwie, trzy butelki twojego ulubionego shemskiego klarownego; potem obejrzymy występ cyrkówek z Brythunii, a w dzień... - odwrócił się gwałtownie do niczego nie rozumiejącego szacha - ach, w dzień czeka nas takie widowisko, że przysięgam: jeśli ci się nie spodoba, to wyniesiesz z mojego skarbca tyle klejnotów, ile zdołasz unieść! -Haszyd uśmiechnął się niemal szczerze. - Wybacz, że odmawiam spełnienia twojej słusznej prośby, szlachetny gościu, ale ten człowiek znaczy dla mnie dużo więcej niż proponowane przez ciebie skarby. I dlatego proszę, żądaj, czego chcesz za duchowy uszczerbek, jakiego doznałeś na skutek nieostrożnego czynu dzikusa.

-  Cóż jest takiego nadzwyczajnego w tym niegodziwcu, że jesteś gotów nawet rozerwać więzy naszej przyjaźni, byle tylko go nie

 

oddać? - zbity z pantałyku Dżumal wpatrywał się w pokonanego giganta, starając się zrozumieć, dlaczego Haszyd tak go sobie ceni.

-  Mój wspaniały gościu! - powiedział uroczyście władca Va-garanu i jego głos wibrował samozadowoleniem. - Jak najprawdopodobniej wiesz, ze wszystkich znanych człowiekowi rozrywek najbardziej lubię walki gladiatorów. Jutro zapraszam cię na najcudowniejsze, najdramatyczniejsze i najciekawsze widowisko spośród tych, jakie podarowali nam bogowie. I wtedy zrozumiesz, czemu nie chcę oddać ci tego niewolnika. Masz przed sobą moją ulubioną zabawkę, moją dumę. Były żołnierz, prosty najemnik, nieznany włóczęga. .. i zarazem najlepszy gladiator, jaki urodził się pod słońcem!

-  A więc ten łajdak jest gladiatorem? - Dżumal wyprostował się w fotelu. Tak go to zainteresowało, że nawet zapomniał o niedawnym poniżeniu.

-  Nie ma wojownika, który mógłby się z nim równać - powiedział Haszyd. - U żadnego władcy, ani w niewoli, ani w poddaństwie, nigdy nie było takiego wojownika. Nie został ani razu pokonany.

-  Nawet w walce z rozwścieczonym tygrysem?

-  Walka z dzikim zwierzęciem to drobiazg, mój czcigodny gościu, zapewniam cię - zwierz ma tylko kły i pazury. A mój ulubieniec walczył z najbardziej doświadczonymi, najbardziej zajadłymi i bezlitosnymi, uzbrojonymi po zęby wojownikami, którzy z woli przypadku pojawiali się w tym mieście. I jak widzisz, żyje. Czego, niestety, nie da się powiedzieć o jego przeciwnikach.

Dżumal z niedowierzaniem pokręcił głową. Sam był wielkim amatorem walk gladiatorów i pochwała Haszyda obudziła w nim zapał. A Haszyd, przyglądający się uważnie szachowi, zauważył, jak jego gościowi zapłonęły oczy.

-  Jutro, jutro zrozumiesz, dlaczego tak go cenię - ciągnął z o-żywieniem. - uwierz, mój szlachetny gościu, to widowisko warte jest o wiele więcej niż dwa mieszki złota i wszystkie osobliwości lochów twojej Szarej Wieży!

-  Z ochotą ci wierzę, potężny władco - powoli, starannie dobierając słowa odpowiedział Dżumal, nie odrywając oczu od rozciągniętego na ziemi olbrzyma. W jego głowie zrodził się plan, jak za jednym zamachem dać nauczkę chełpliwemu Haszydowi, odpłacić więźniowi przybłędzie, rozkoszować się wyjątkowo pasjonującym widowiskiem - a w dodatku mieć z tego wszystkiego jeszcze zysk. Szach wstał, poprawił fałdy szaty, spojrzał na gospodarza i uśmiechnął się ujmująco. -Mój szlachetny przyjaciel i najpotężniejszy z wład-

-

 

ców zapewne rad będzie jeszcze raz przekonać się o niezwyciężo-ności swojego gladiatora. Satrapa zmarszczył brwi.

-  O czym mówisz, przyjacielu?

-  Mówię o tym, że niedawnemu przykremu wypadkowi - szach dotknął guza na czole - winien jestem ja sam. I jest mi niewiarygodnie przykro, że z mojego powodu ten gościnny taras musiały opuścić tak ważne osoby, twoi wierni towarzysze - dzielny Sdemak i mądry Aj-Berek. Oczywiście, moja propozycja może ci się wydać śmiesznym zadośćuczynieniem za to nieporozumienie... ale chciałbym ofiarować ci kilka chwil zadowolenia. I wystawić do pojedynku z twoim niewolnikiem najlepszego gwardzistę z mojej straży przybocznej. Zwycięstwo w walce z nim stanie sięjeszcze jedną perłą w naszyjniku triumfów potężnego Haszyda, władcy Vagaranu - powiedział szach. - Okaż mi cześć, sławny przyjacielu, pozwól twojemu niezwyciężonemu gladiatorowi walczyć z moim niezręcznym i słabym gwardzistą. Oczywiście, mój wojownik nie ustoi nawet dziesięciu uderzeń serca przeciwko twojemu tak doświadczonemu niewolnikowi... Ale, z drugiej strony, któż może znać zamysły bogów?

Haszyd popatrzył uważnie w twarz szacha. Nagle też się uśmiechnął. W jego oczach zatańczyły iskierki. Zwrócił się do straży:

-  Zabierzcie jeńca i poczekajcie na mnie za drzwiami. - Potem powiedział do sług: - Wy też idźcie! Gdy rozkazy zostały spełnione i na tarasie został tylko on i szach, rzekł do gościa:

-  Aha. Rozumiem. Innymi słowy, chcesz się założyć? Szach pokornie skinął głową.

-  I jeśli twój człowiek przegra... - Haszyd zawiesił głos.

-  Bez słowa sprzeciwu ozdobię godzinę zwycięstwa mojego drogiego przyjaciela szmaragdem, który wywarł na nim tak ogromne wrażenie - tak samo pokornie odpowiedział szach.

Haszyd mimo woli przełknął ślinę.

Dżumal rzucił na szalę jeden ze swoich najbardziej ulubionych i drogocennych klejnotów - zadziwiającej czystości i urody szmaragd wielkości główki niemowlęcia. Szach nigdy się z nim nie rozstawał, więcej czasu poświęcał podziwianiu go niż modłom i nie zgadzał się sprzedać za żadne skarby świata.

-  Rozumiem - powtórzył powoli Haszyd. - Ajeśli twój człowiek wygra...

-  To się oczywiście nie zdarzy, szlachetny przyjacielu. Ale zakład to zakład i dlatego chciałbym, żebyś i ty postawił niewielką dla

 

takiego bogacza ilość złota, wagą równą jednemu wielbłądowi wraz z uprzężą.

- Przyjmuję - powiedział szybko Haszyd. - Jestem graczem, wielmożny przyjacielu, i takie zabawy to dla mnie czysta przyjemność.

Przypieczętowali umowę mocnym uściskiem dłoni, po czym satrapa pozwolił sobie na dobroduszny śmiech. Doskonale wiedział, że nie przegra.

W odpowiedzi turański szach również się uśmiechnął. On też wiedział, że nie przegra.

III

Szczęk mieczy, wściekłe krzyki dowódców, huk ognia płonących namiotów, przerażone rżenie koni, wojenny okrzyk wroga: „Uła, uła, uła!...", odbijały się echem we śnie barbarzyńcy. Więzień spał w lochach Vagaranu. Spał i śnił...

.. .Niestety, Conan zbyt późno zrozumiał, że wdał się w awanturę z góry skazaną na klęskę. Ale będąc bez grosza przy duszy pod shemskim miastem Meroe, z trudem wyrwawszy się z sieci intryg, plecionych w pałacu Tanandy, cudem uchodząc z życiem z potyczki z pachołkami szalonego króla Akhirona, uważającego się za boga, Conan zadowolony był z każdej nadarzającej się sposobności zarobku. I wtedy pod rękę nawinął się człowiek werbujący ochotników (czyli wszystkich, którzy tylko zechcieli) do armii Barucha.

Ponieważ niektórzy z najemników, znający niepokornego barbarzyńcę z poprzednich pochodów, szepnęli o nim słówko, setnik natychmiast mianował dwudziestoośmioletniego Conana dziesiętni-kiem - co prawda, tylko w granicach ariergardy. Otrzymawszy nieoczekiwanie tak poważny awans, skuszony obietnicą części niezmierzonych bogactw, kryjących się jakoby w pogranicznym mieście khorajczyków (których nigdy nie darzył sympatią), Conan się zgodził. Ale już wkrótce zaczął podejrzewać, że zamiast obiecanej nagrody, czeka go co najwyżej niesławna śmierć na polu bitwy.

Na p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin