Conan - Howard Robert - Dolina Grozy.rtf

(163 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ROBERT E. HOWARD

 

 

 

DOLINA GROZY

 

(Tłumaczył: Piotr W. Cholewa)

 


O AUTORZE

 

Robert Ervin Howard (1906-1936) jest jednym z twórców stylu zwanego
sword-and-sorcery (miecz i magia). Zaczął pisać, gdy miał piętnaście lat. Jego pierwsze opowiadanie Spear and Fang ukazało się w magazynie „Weird Tales" w 1925 r. Jakkolwiek najbardziej znany ze swej twórczości fantasy, napisał również wiele opowiadań detektywistycznych, historycznych, westernowych czy po prostu przygodowych. Tematy swoich książek czerpał z przebogatej wyobraźni, a także z dokładnej znajomości historii, zwłaszcza historii ludów celtyckich. Leżało w jego możliwościach stanie się pisarzem wielkim, żył jednak zbyt krótko, by mógł zajść niezbędny do tego proces uszlachetnienia jego prozy. Na życiu Howarda zaciążyła fatalna skaza - jego ojciec, lekarz w małym miasteczku w Teksasie, pochłonięty pracą, nazbyt często pozostawiał go samego, tylko w towarzystwie matki. W efekcie wytworzyła się pomiędzy tym dwojgiem więź tak silna, że Howard uznał za naturalne, iż jej śmierć wymaga, by i on odebrał sobie życie. Tak też uczynił.

Howard Phillips Lovecraft pisał we wspomnieniu pośmiertnym, że był Howard autentycznym artystą, który jako niemalże jedyny potrafił z upiornego laku i strasznej niepewności wydobyć prawdziwe emocje. Trudno temu zaprzeczyć. Cokolwiek R. E. Howard pisał, nosiło znamię jego osobowości - wrażliwej, szczerej, obdarzonej niezwykłą wyobraźnią, a bohaterowie jego opowiadań - Kuli z Atlantydy, Conan Cymerianin, Solomon Kane, marynarz Steve Costigan, Bran Mak Morn - byli odbiciem samego Howarda, jego autoportretem stworzonym w intymnej domenie własnych fantazji.

Różna była jakość jego utworów. Uważał się za spokrewnionego z dawnymi wędrowcami, opowiadającymi bohaterskie sagi, zanim jeszcze nadszedł czas słowa pisanego.

Passa pisarzy pracujących dla tzw. pulp-magazines trwała krótko. Przeminęli i zostali zapomniani. Wyjątki są niezwykle rzadkie. Jednym z nich jest H. P. Lovecraft; R: E. Howard - choć od pierwszego bardzo odległy - następnym. Oddana grupa wielbicieli i naśladowców sprawia, że nazwiska ich są wciąż żywe, a to jest największym hołdem dla kunsztu kreacji, który charakteryzował ich obu.

Najlepsze opowiadania Howarda wydane zostały w pamiątkowym zbiorze Skull-Face and Others. Inne także doczekały się wielu wydań, a losy najpopularniejszych howardowskich bohaterów opisywało później wielu autorów, z których wymienię tylko L. Sprague de Campa czy Lina Cartera.

Piotr W. Cholewa


DOLINA GROZY

 

Posłuchajcie historii o Njordzie i Potworze. Wiele jest wersji tej opowieści. Bohater nazywa się Tyr, Perseusz, Zygfryd, Beowulf lub Światy Jerzy. Lecz to właśnie Njord spotkał się z wypełzającym z piekielnych otchłani ohydnym, szatańskim stworem. To spotkanie dało początek całej serii bohaterskich legend, powtarzanych tak długo, aż zatraciły ziarno prawdy, trafiając do lamusa zapomnianych baśni. Wiem, o czym mówię, gdyż to ja byłem Njordem.

Leżę oczekując śmierci, pełznącej ku mnie jak ślepy ślimak, lecz sny moje pełne są połyskliwych wizji i scen pełnych splendoru. Śnię nie o szarym, zrujnowanym chorobą życiu Jamesa Allisona, lecz o jaśniejących bohaterach wielkich widowisk, które zdarzyły się już i zdarzą się jeszcze. Dostrzegam bowiem, choć niewyraźnie, nie tylko cienie ciągnące z tyłu, ale i te, które dopiero nadejdą - jak maszerujący w długim pochodzie widzi, daleko przed sobą, niknący za odległym wzgórzem rząd wyprzedzających go postaci, niby zjawy rysujących się na tle nieba. Jestem jednym z nich i wszystkimi naraz w tej paradzie masek, przebrań i kształtów, które były, są i będą widzialnymi przejawami złudnego, niematerialnego, a przecież żywotnie istniejącego ducha, noszącego teraz przelotne, krótkotrwałe imię Jamesa Allisona.

Każdy mężczyzna, każda kobieta na ziemi jest częścią i całością podobnej kawalkady istot i cieni. Lecz nie mogą tego pamiętać – ich umysły nie są w stanie przekroczyć wąskich, strasznych otchłani ciemności, które dzielą te ulotne kształty, a które przemierzając duch, jaźń czy też dusza zrzuca swą cielesną powłokę. Ja pamiętam. Dlaczego jestem do tego zdolny, to historia może najdziwniejsza ze wszystkich; gdy jednak leżę tu, a nade mną z wolna rozpościerają się czarne skrzydła śmierci, przed mymi oczami rozwijają się zamglone obrazy moich poprzednich istnień i widzę siebie w wielu postaciach i formach - bufona, pyszałka, tchórza, kochanka, głupca - każdej, którą ludzie kiedykolwiek przybrali lub przybiorą.

W wielu krajach, w różnych warunkach, byłem Człowiekiem. A jednak - i to także jest dziwne - moja linia reinkarnacji biegnie jednym prostym torem. Nigdy nie byłem kimś nie należącym do tej niespokojnej rasy, którą kiedyś zwano ludem z Nordheimu, potem Ariami, a dziś określa się wieloma nazwami i imionami. Ich historia jest moją historią, od pierwszego kwilenia szczenięcia bezwłosej białej małpy wśród arktycznych pustkowi po śmiertelny krzyk ostatniego, zdegenerowanego potomka najwyższej cywilizacji w jakiejś mglistej nieodgadnionej przyszłości.

Moje imię brzmiało Hialmar, Tyr, Bragi, Horsa, Eryk i John. Z rękoma ubroczonymi krwią kroczyłem po opustoszałych ulicach Rzymu za jasnogrzywym Brennusem. Z Alarykiem i jego Gotami przemierzałem zniszczone plantacje, a okolica jasna była jak w dzień, rozświetlona ogniami płonących dworów, gdy Imperium wydawało swe ostatnie tchnienie pod naszymi stopami. To ja z mieczem w dłoni brnąłem ze statku Hengista przez spienione fale przyboju, aby wśród gwałtów i morderstw położyć fundamenty Anglii. Kiedy Leif Szczęściarz zobaczył szerokie jasne plaże nieznanego wybrzeża, stałem przy nim na dziobie smoczej łodzi, a wiatr rozwiewał moją złotą brodę. KiedyGodfryd de Bouillon prowadził swych krzyżowców na mury Jerozolimy, byłem między nimi w stalowym kasku i pancerzu.

Lecz nie o żadnym z tych wydarzeń chcę mówić. Zabiorę was z sobą w przeszłość, wobec której czasy Brennusa i Rzymu są niby dzień wczorajszy. Powiodę was nie przez wieki i millenia, lecz przez epoki, mgliste eony, których nie domyślają się nawet najbardziej szaleni z filozofów. Dalej, dalej i dalej musicie zagłębić się w mroczną Przeszłość, by dotrzeć do początków mojej rasy — rasy błękitnookich jasnowłosych wędrowców, zabójców, kochanków, niedoścignionych w grabieży i w podróżach.

 

Opowiem o Njordzie - Pogromcy Potwora, o pierwowzorze całego cyklu bohaterskich legend, co nie sięgnął jeszcze kresu, o strasznej osnowie realności zatajonej w zniekształconych przez czas mitach o smokach, monstrach i potworach.

Będę mówił nie tylko ustami Njorda. Jestem Jamesem Allisonern w nie mniejszym stopniu, niż byłem Njordern. Rozwijając opowieść interpretował będę niektóre jego myśli, marzenia i czyny ustami współczesnego ja, aby saga o nim nie stała się dla was pozbawionym sensu chaosem. Jego krew jest waszą krwią, gdyż jesteście synami tej samej rasy, lecz leżą między wami mgliste otchłanie czasu. Czyny i marzenia Njorda wydałyby się tak obce waszym snom i marzeniom, jak zamieszkana przez lwy dżungla wydaje się obca białym ścianom domów szerokiej miejskiej ulicy.

Dziwny był świat, w którym Njord żył, kochał i walczył tak dawno, że nawet moja pamięć, przekraczając minione epoki, nie jest w stanie rozpoznać punktów charakterystycznych. Nie raz, lecz kilka razy zmieniła się od owych czasów powierzchnia ziemi, wznosiły się i zapadały kontynenty, morza zmieniły swe położenie, a rzeki swe koryta, przybyły i cofnęły się lodowce, gwiazdy i konstelacje zaś poprzesuwały się i przeobraziły.

Działo się to tak dawno temu, że Nordheim był wciąż jeszcze ojczyzną mej rasy. Lecz rozpoczęły się już epickie wędrówki tego ludu i niebieskookie jasnowłose szczepy płynęły na wschód, południe i zachód, a wieki trwające wyprawy wiodły je wokół świata. Pozostawiali swoje ślady i swoje kości w przedziwnych krajach i wśród dzikich pustkowi. I ja wyrosłem z dziecka na męża w czasie takiej wędrówki. Moja wiedza o leżącej gdzieś na północy ojczyźnie składała się ze wspomnień, niewyraźnych jak na pół zapomniane sny, o oślepiająco białych równinach i polach lodowych, o wielkich ogniach płonących w kręgu skórzanych namiotów, o jasnych włosach powiewających na wichrze, o słońcu, zachodzącym za posępną ścianę szkarłatnych chmur, rozpalającym zdeptany śnieg, na którym ciemne, nieruchome kształty leżały w kałużach czerwieńszych niż płomień zachodu.

To ostatnie wspomnienie wyraźniejsze jest od innych. Dotyczy, jak mi powiedziano wiele lat później, pól Jotunheimu, gdzie rozegrała się straszna bitwa, legendarna bitwa Esirów, bitwa, o której pieśni śpiewano przez długie wieki i która dziś jeszcze żyje w niewyraźnych wzmiankach o Ragnarok i Goetterdaemmerung. Oglądałem ją jako niemowlę przy piersi, musiałem więc żyć około... nie, nie powiem, gdyż zostałbym uznany za szaleńca, a historycy i geologowie wspólnie powstaliby, aby spierać się ze mną.

Wspomnienia z Nordheimu nieliczne były jednak i niewyraźne, przyćmione obrazami długiej wędrówki, w której minęło moje życie. Choć nie musieliśmy utrzymywać stałego kierunku, dążyliśmy jednak wciąż na południe. Niejednokrotnie zatrzymywaliśmy się na pewien czas w żyznych górskich dolinach lub na równinach poprzecinanych rzekami, zawsze jednak wracaliśmy na szlak. Nie tylko z powodu głodu czy suszy. Często porzucaliśmy okolice obfitujące w zwierzynę i dziko rosnące zboża, by ruszyć na pustkowia. W drodze nie znaliśmy spoczynku, choć pchały nas tylko nasze niespokojne pragnienia. A przecież stosowaliśmy się do kosmicznych praw, chociaż ich istnienia domyślaliśmy się nie bardziej niż dzikie gęsi podczas swych lotów wokół świata. I tak dotarliśmy wreszcie do Krainy Potwora.

Zacznę swą opowieść w chwili, gdy zbliżyliśmy się do porośniętych dżunglą wzgórz, cuchnących zgnilizną, kipiących mnożącym się życiem. Wśród gorącej, dusznej nocy bez chwili przerwy wybijały swój rytm tam-tamy dzikusów. Wyszli do nas, próbując zakwestionować nasze prawo przejścia - niscy, mocnej budowy, czarnowłosi, wymalowani, okrutni, lecz bez wątpienia biali ludzie. Od dawna znaliśmy ich ród. To byli Piktowie, najbardziej wojownicza ze wszystkich obcych ras. Spotykaliśmy kiedyś ich plemiona w gęstych lasach i dolinach wokół górskich jezior, lecz wiele miesięcy upłynęło od ostatniego z tych spotkań.

Ten szczep stanowił, jak sądzę, najdalej na wschód wysuniętą gałąź


swej rasy. Był najbardziej prymitywny i najdzikszy ze wszystkich, jakie spotkałem. Wykazywał już pewne cechy typowe dla czarnych dzikusów z obszarów porośniętych dżunglą, choć w tym środowisku żył od kilku zaledwie pokoleń. Tych ludzi pochłaniała nieskończona dżungla, zacierając ich dawne cechy i dopasowując do własnego, strasznego wzorca. Prostą drogą zmierzali do polowania na ludzkie głowy, a od kanibalizmu dzielił ich tylko krok, który, jak sądzę, zdążyli zrobić, niań wyginęli. Takie sprawy są naturalnym uzupełnieniem życia w dziczy. Piktowie nie uczyli się od czarnych ludów, gdyż żadni czarni nie żyli w owym czasie na wzgórzach. W późniejszym okresie napłynęli z południa, a Piktowie ujarzmili ich najpierw, a później zostali przez nich wchłonięci. Moja saga o Njordzie nie dotyczy jednak tej historii.

Wkroczyliśmy w ten straszny pagórkowaty region, krzyczący otchłaniami barbarzyństwa i ciemnego prymitywizmu. Nasze plemię szło pieszo - starcy o wychudzonych kończynach, podobni do wilków z długimi brodami, potężni wojownicy w kwiecie wieku, nagie dzieci, biegające wzdłuż kolumny, jasnowłose, rozczochrane kobiety, niosące niemowlęta, które nigdy nie płakały - chyba że z wściekłości. Nie pamiętam, ilu 'nas było. Tyle tylko, że mieliśmy około pięciuset walczących - a przez walczących rozumiem wszystkich mężczyzn, od dzieci wystarczająco silnych, by unieść łuk, po najstarszych ze starców. W tych strasznych, okrutnych czasach wojownikiem był każdy. Nasze kobiety, przyparte do muru, biły się jak tygrysice; widziałem też dziecko, które odwróciło głowę, i zatopiło zęby w stopie, co zadeptała je na śmierć.

Tak, byliśmy wojownikami! Pozwólcie, że opowiem o Njordzie. Jestem z niego dumny, zwłaszcza gdy widzę nędzne, sparaliżowane ciało Jamesa Allisona, moją chwilową powłokę. Njord był wysoki, o szerokich ramionach, silnych rękach i mocnych nogach. Długie, potężne mięśnie znamionowały nie tylko siłę, ale także szybkość i wytrzymałość. Bez zmęczenia potrafił biec przez cały dzień. Oszałamiająca szybkość ruchów zmieniała go w rozmazaną plamę. Gdybym powiedział wam o jego sile, nazwalibyście mnie kłamcą. Nie ma dziś na ziemi człowieka dość silnego, by potrafił napiąć łuk, którym Njord posługiwał się z łatwością. Rekord w strzelaniu z łuku należy do pewnego tureckiego łucznika, który posłał strzałę na odległość 482 jardów. W moim plemieniu nie było wyrostka, który nie umiałby poprawić tego wyniku.

Gdy wkroczyliśmy do dżungli, usłyszeliśmy tam-tamy bijące w tajemniczych dolinach drzemiących między wzgórzami. Na szerokim, otwartym płaskowyżu spotkaliśmy naszych przeciwników. Niemożliwe, by ci Piktowie nas znali, choćby z legend. Bo nie rzuciliby się tak otwarcie do ataku, mimo że przewyższali nas liczbą. Nie próbowali żadnej zasadzki. Zeskakiwali z drzew, tańczyli, śpiewali pieśni wojenne, wykrzykiwali barbarzyńskie groźby. Nasze głowy zawisną u stóp ich bożka, nasze jasnowłose kobiety będą rodzić ich synów. Ho! ho! ho! Na Ymira! to Njord się roześmiał, nie James Allison. Tak właśnie, słysząc te pogróżki, śmialiśmy się my, Esirowie - głębokim śmiechem, grzmiącym z szerokich, potężnych piersi Krew i ogień znaczyły nasz szlak, byliśmy zabójcami, łupieżcami, z mieczem w dłoni kroczącymi przez świat. Groźby tego ludu obudziły nasze rubaszne poczucie humoru.

Ruszyliśmy im na spotkanie, nadzy pod wilczymi skórami, wywijając mieczami z brązu. Nasz śpiew niby grzmot przetaczał się przez płaskowyż. Piktowie wystrzelili ku nam swe strzały, a my odpowiedzieliśmy tym samym. Pod względem celności nie mogli się z nami równać. Ze świstem spadały na nich chmury naszych strzał, a oni padali niby jesienne liście. Wreszcie z wyciem, z pianą jak u wściekłych psów na ustach rzucili się do walki wręcz. I my, pijani bitewnym zapałem, porzuciliśmy łuki i pognaliśmy ku nim, jak kochankowie biegnący na spotkanie swych miłości.

Na Ymira! ta bitwa doprowadzić mogła do szaleństwa, upoić furią i rozlewem krwi. Piktowie byli równie jak my waleczni, lecz górowaliśmy nad nimi budową ciała, bardziej wyostrzonymi zmysłami, większymi zdolnościami taktycznymi. Zwyciężyliśmy, gdyż byliśmy rasą wyżej rozwiniętą, lecz nie było to łatwe zwycięstwo. Ciała zabitych zasłały przesiąkniętą krwią ziemię, nim w końcu załamali się, a my wycinaliśmy ich uciekających aż do samego skraju lasu.

Opisałem tę bitwę w kilku suchych słowach. Nie jestem w stanie odmalować tego szaleństwa, zapachu krwi i potu, ciężkich oddechów, napięcia mięśni, trzasku kości pękających pod potężnymi ciosami, szarpania i rąbania wrażliwego, drżącego ciała, a nade wszystko bezlitosnego, niezgłębionego okrucieństwa całej tej sceny, w której nie było reguł ani porządku, a każdy walczył, jak chciał i potrafił. Gdybym umiał opisać to wszystko, zadrżelibyście ze zgrozy. Nawet współczesny ja, choć świadom bliskiego z tym okresem pokrewieństwa, zamieram przerażony na wspomnienie tej jatki. Litość jeszcze się wtedy nie narodziła, chyba że w formie indywidualnych odruchów. O regułach walki nikt nawet nie śnił. W tej epoce człowiek od dnia narodzin do śmierci walczył zębami i pazurami i ani nie okazywał, ani nie oczekiwał łaski.

Tak więc wybijaliśmy uciekających Piktów, a nasze kobiety wyszły na pole bitwy, by kamieniami rozbijać głowy rannych nieprzyjaciół lub miedzianymi nożami podcinać im gardła. Nie uznawaliśmy tortur. Nie byliśmy bardziej okrutni, niż wymagało tego życie. Jego prawa były bezlitosne, lecz dziś więcej jest bezsensownego okrucieństwa, niż wtedy mogliśmy sobie wyobrazić. Nie z niczym nie usprawiedliwionej żądzy krwi mordowaliśmy rannych i jeńców. Wiedzieliśmy po prostu, że nasze szansę przeżycia wzrastają z każdym zabitym wrogiem.

Trafiały się jednak pojedyncze akty litości. Tak też było w tej bitwie. Zajęty byłem walką ze szczególnie mężnym przeciwnikiem. Splątana strzecha jego czarnych włosów ledwie sięgała mojego podbródka, mimo to był zespołem stalowych mięśni i chyba nawet błyskawica niewiele tylko była od niego szybsza. Miał żelazny miecz i pawęż okrytą skórą. Ja miałem sękatą maczugę. Bój ten nasycił nawet moją łaknącą walki duszę. Krwawiłem z kilku ran, nim w końcu jeden ze strasznych zamachowych ciosów rozdarł jego tarczę niby kawałek tektury, a w chwilę później moja maczuga zetknęła się z jego niczym nie chronioną głową. Ymirze! Nawet teraz przestaję się śmiać i staję zdumiony twardością czaszki tego Pikta. Po takim ciosie mózg powinien rozbryznąć się jak woda. Na głowie Pikta otworzyła się straszliwa rana, a on sam runął bez zmysłów na ziemię. Zostawiłem go, przekonany, że nie żyje, i przyłączyłem się do mordowania uciekających wojowników.

Kiedy cuchnący potem i krwią, z poplamioną mózgiem i skrzepłą krwią maczugą wróciłem na pole bitwy, zauważyłem, że mój przeciwnik odzyskuje przytomność, a naga rozczochrana dziewczyna szykuje się do zadania mu ostatecznego ciosu kamieniem, który z ledwością zdołała unieść. Przelotny kaprys skłonił mnie do powstrzymania uderzenia. Walka sprawiła mi radość i podziwiałem twardą konstrukcję czaszki mojego przeciwnika.

Rozbiliśmy obóz w pobliżu. Na wielkim .stosie spaliliśmy naszych poległych, a ograbione ciała nieprzyjaciół zrzuciliśmy z płaskowyżu w dolinę, na ucztę gromadzącym się już hienom, szakalom i sępom. Tej nocy wystawiliśmy czujne warty, lecz nikt nas nie zaatakował. W głębi dżungli dostrzegaliśmy jednak czerwone błyski ogni, a gdy wiatr się zmieniał, słyszeliśmy uderzenia tam-tamów i demoniczne krzyki i wrzaski - lament po zabitych, a może po prostu zwierzęce ryki wściekłości.

Nie zaatakowali nas także w ciągu kolejnych dni. Opatrzyliśmy rany naszego jeńca i szybko opanowaliśmy jego prymitywną mowę. Była tak różna od naszej, że nie mogę sobie wyobrazić, by mogły pochodzić ze wspólnego źródła.

Na imię miał Grom i był, jak się przechwalał, wielkim łowcą i wojownikiem. Rozmawiał chętnie i nie żywił urazy. Uśmiechał się szeroko, pokazując podobne do kłów zęby. Paciorkowate oczy błyszczały spod splątanej czarnej grzywy opadającej na niskie czoło. Jego krępe członki były niemal jak małpie.

Bardzo interesował się swoimi pogromcami, choć nie potrafił zrozumieć, czemu został oszczędzony. Aż do końca pozostało to dla niego nie wyjaśnioną tajemnicą, Piktowie byli posłuszni prawom walki o byt w sposób bardziej jeszcze bezwzględny niż my, Esirowie. Byli praktyczniejsi, na co by wskazywał ich bardziej osiadły tryb życia. Nigdy nie wędrowali tak daleko ani tak bez celu jak my. A jednak to my byliśmy pod każdym względem rasą wyższą.

Pod wrażeniem naszej inteligencji i zdolności bojowych Grom zaproponował, że powróci na wzgórza i w naszym imieniu zawrze pokój ze swoim ludem. Nie miało to dla nas znaczenia, ale pozwoliliśmy mu odejść. O niewolnictwie nikomu się jeszcze nie śniło.

Tak więc Grom powrócił do swego ludu, a my zapomnieliśmy o nim. Tyle że podczas łowów stałem się nieco bardziej ostrożny. Sądziłem, że leży gdzieś i czeka, by posłać strzałę w moje plecy. Aż pewnego dnia usłyszeliśmy łomot tam-tamów i Grom pojawił się na skraju dżungli z rozciągniętą w gorylim uśmiechu twarzą. Wraz z nim przybyli wymalowani, okryci skórami, strojni w pióra wodzowie klanów. Nasza waleczność napełniła ich lękiem, a jeszcze większe wrażenie uczyniło oszczędzenie Groma. Nie pojmowali łagodności - ich zdaniem zbyt nisko ich ceniliśmy, by kłopotać się zabijaniem kogoś, kto był w naszej mocy.

I tak zawarliśmy pokój. Było wiele hałasu, przysiąg, wiele dziwnych zaklęć i rytuałów. My przysięgaliśmy tylko na Ymira i żaden Esir nie złamał nigdy takiej przysięgi. Oni jednak zaklinali się na żywioły, na swego bożka siedzącego w chacie, w której płonął wieczny ogień i zasuszona starucha całą noc waliła w skórzany bęben, a także
na inną jeszcze istotę, zbyt straszną, by ją nazwać.

Potem zasiedliśmy dookoła ognisk, ogryzaliśmy obrośnięte mięsem kości i piliśmy ognisty wywar z dziko rosnącego zboża. Zdumiewa mnie, że ta uczta nie przerodziła się w masakrę, gdyż diabelską moc miał ów trunek, sprawiający, że czuliśmy, jakby robaki przewiercały nasze mózgi. Nic strasznego nie wynikło jednak z tego pijaństwa i od tego dnia żyliśmy w pokoju z naszymi barbarzyńskimi sąsiadami. Nauczyli nas wielu rzeczy, a więcej jeszcze przejęli od nas. Pokazali nam jednak sposoby obróbki żelaza, które musieli poznać, gdyż na wzgórzach nie było miedzi. Szybko prześcignęliśmy ich także w tej umiejętności.

Swobodnie wchodziliśmy do ich wiosek - niewielkich skupisk lepianek na polanach położonych wokół szczytów, w cieniu gigantycznych drzew. My także pozwalaliśmy Piktom odwiedzać wedle woli nasze obozowiska - rzadkie szeregi skórzanych namiotów na płaskowyżu, gdzie rozegrała się bitwa. Nasi młodzieńcy nie zwracali uwagi na ich krępe kobiety o oczach jak paciorki, także naszych smukłych dziewcząt z potarganymi złotymi czuprynami nie pociągali barbarzyńcy o owłosionych piersiach. Wieloletnie współżycie na pewno zniwelowałoby obustronną niechęć i dwie rasy zmieszałyby się w końcu tworząc jeden lud. Zanim jednak zdążył nadejść ten czas, lud Esirów odszedł, znikając w tajemniczych mgłach południa. Przed tym exodusem przeżyliśmy jednak grozę spotkania z Potworem.

Często polowałem z Gromem, który prowadził mnie przez nie zamieszkane, drzemiące doliny i w górę, po zboczach cichych wzgórz, gdzie dotąd nie stanęła ludzka stopa. Była jednak kotlina, dalej, wśród całego ich labiryntu na południowym zachodzie, do której nie chciał wejść. Na jej dnie widać było resztki strzaskanych kolumn, reliktów dawno zapomnianej cywilizacji. Grom pokazał mi je z urwisk otaczających tajemnicze miejsce. Nie chciał jednak zejść do nich i odwodził mnie od samotnej wyprawy. Lękał się otwarcie mówić o czającym się w dole niebezpieczeństwie, było ono jednak groźniejsze niż wąż czy tygrys, a nawet potężne słonie, których niszczycielskie stada zjawiały się czasem z południa.

Ze wszystkich zwierząt, jak swą gardłową mową wyjaśnił mi Grom, Piktowie obawiali się jedynie Sathy, wielkiego węża, i unikali okolicy, którą zamieszkiwał. Lecz było jeszcze coś, czego także się lękali, i to coś w jakiś sposób łączyło się z Doliną Popękanych Głazów, jak nazywali miejsce, gdzie leżały pokruszone kolumny. Dawno temu, gdy ich przodkowie dopiero przybyli do tej krainy, ośmielili się wkroczyć do tej posępnej kotliny i cały ich klan zginął nagle, w nie wyjaśniony, budzący przerażenie sposób. A przynajmniej Grom mi tego nie wyjaśnił. Groza nadeszła skądś z głębi ziemi i nierozsądnie było mówić o tym. Wierzono bowiem, że To można przywołać rozmawianiem o Tym – czymkolwiek To było.

Grom jednak gotów był polować ze mną w każdym innym miejscu. Był największym łowcą spośród Piktów i przeżyliśmy razem wiele groźnych przygód. Kiedyś żelaznym mieczem wykutym własnymi rękoma zabiłem najstraszniejszą ze wszystkich bestii - starego szablozęba, którego dziś nazwano by chyba tygrysem, gdyż bardziej przypominał tygrysa niż cokolwiek innego. W rzeczywistości był raczej niedźwiedziej budowy, poza kocią niewątpliwie głową. Miał masywne łapy i nisko osadzone wielkie, ciężkie ciało. Zniknął z powierzchni ziemi, gdyż zbyt strasznym był drapieżnikiem, nawet jak na tamte ponure czasy. Rosła moc jego mięśni i jego okrucieństwo, lecz mózg zmniejszał się, aż szablozęb zatracił nawet instynkt samozachowawczy. Zniszczyła go Natura, dbająca o zachowanie równowagi. Gdyby bowiem jego niesamowite zdolności do walki połączone były z inteligentnym umysłem, zniszczyłby wszystkie inne formy ziemskiego życia. Był wybrykiem ewolucji - oszalałego rozwoju, ukierunkowanego na kły i pazury, na niszczenie i zabijanie.

Zabiłem szablozęba po walce, która sama w sobie godna jest pieśni. Długie miesiące leżałem potem majacząc, ze straszliwymi ranami, nad którymi kręcili głowami w zdumieniu najtwardsi wojownicy. Piktowie twierdzili, że nigdy dotąd nie udało się nikomu w pojedynkę zabić tej bestii. A jednak wyzdrowiałem, ku powszechnemu zaskoczeniu.

W czasie gdy leżałem u wrót królestwa śmierci, nastąpiło rozbicie plemienia. Takie pokojowe podziały zdarzały się często i w znacznym stopniu przyczyniały się do rozrzucenia po świecie jasnowłosych szczepów. Czterdziestu pięciu młodych mężczyzn jednocześnie wybrało sobie towarzyszki i odeszło, aby założyć własny klan. Nie było żadnej rewolty. Ten rasowy obyczaj owocował w późniejszych wiekach, gdy szczepy pochodzące z tego samego pnia spotykały się po setkach lat odseparowania i z żywiołową radością podcinały sobie gardła. Aryjskie i praaryjskie plemiona zawsze miały tendencję do dzielenia się, klany odszczepiały się od głównego pnia i rozpraszały.

Owi młodzi ludzie, których prowadził mój towarzysz broni, Bragi, zabrali swe dziewczęta i wyruszyli na południowy zachód, wybrawszy na swą siedzibę Dolinę Popękanych Głazów. Piktowie ostrzegali, napomykając o straszliwym losie, jaki ich czeka, lecz Esirowie śmiali się tylko. Własne demony pozostawiliśmy na lodowych pustyniach smutnej, dalekiej pomocy, upiory innych ludów zaś nie robiły na nas wrażenia.

Gdy tylko w pełni odzyskałem siły, przypasałem miecz i wyruszyłem przez płaskowyż odwiedzić klan Bragiego. Grom nie towarzyszył mi. Od kilku dni nie pojawiał się w obozowisku Esirów. Znałem jednak drogę. Pamiętałem dobrze to miejsce, z którego patrzyłem na jezioro w górnej części doliny i gęstniejący w jej dolnej części las. Okalały ją strome urwiska, ostre granie odcinały od okolicy z obu stron. Przy niżej położonym, północno-zachodnim wejściu dno doliny było gęsto usiane zniszczonymi kolumnami. Niektóre z nich wznosiły się wysoko ponad korony drzew, inne rozpadły się, tworząc stosy porośniętych mchem kamieni. Jaka zbudowała je rasa, nie wiedział nikt. Zalękniony Grom wspominał jednak o włochatym, do małpy podobnym stworze, który w świetle księżyca tańczył do wtóru sprowadzającej szaleństwo i grozę demonicznej muzyki piszczałek.

Opuściłem płaskowyż, na którym rozbiliśmy nasz obóz, zszedłem po zboczu w dół, przemknąłem przez płytką, zarośniętą całkowicie kotlinkę i wkroczyłem pomiędzy wzgórza. Pół dnia niespiesznego marszu dzieliło mnie od grzbietu, za którym leżała dolina z kolumnami. Przez całą drogę nie napotkałem śladu ludzkiej obecności - siedziby Piktów leżały daleko stąd, na wschodzie.

Wspiąłem się na grzbiet i spojrzałem na uśpioną dolinę, na spokojne błękitne jezioro, ciche zbocza, sterczące spomiędzy drzew połamane kolumny. Nie zauważyłem żadnego dymu, choć go oczekiwałem. Zobaczyłem za to sępy, krążące wolno nad grupką namiotów stojących nad brzegiem jeziora.

Powoli, ostrożnie, opuściłem się w dół i ruszyłem w stronę milczącego obozowiska. Tu zatrzymałem się, przejęty zgrozą. Spotykałem śmierć w wielu postaciach, wiele razy przed nią uciekałem i wiele razy sam dokonywałem rzezi, gdzie krew lała się jak woda, a na ziemi pozostawały stosy trupów. Tutaj jednakże napotkałem spustoszenie, którego skala przeraziła mnie i oszołomiła. Z klanu Bragiego nie pozostał przy życiu nikt. Nawet jedno ciało nie było kompletne. Niektóre namioty stały jeszcze, inne, spłaszczone, wgniótł w ziemię ogromny ciężar. Zastanawiałem się nawet, czy to ogarnięte paniką stado słoni nie przetoczyło się przez obóz. Jednakże żadne słonie nie mogły spowodować takich zniszczeń, jakie oglądałem dookoła. Obozowisko przypominało rzeźnię, zasłaną fragmentami ludzkich ciał - ręce, stopy, głowy, wnętrzności... Broń leżała wokół, część jej poplamiona była zielonkawym śluzem, podobnym do tego, jaki wycieka z rozdeptanej gąsienicy.

Żaden człowiek nie mógł popełnić takiej potworności. Spojrzałem na jezioro. Zastanawiałem się, czy to z jego spokojnych wód, których ciemny błękit wskazywał na niezmierzone głębie, wypełzł jakiś bezimienny, ziemnowodny potwór. A potem zobaczyłem ślad, pozostawiony przez zabójcę. Była to bruzda, którą mogłaby wyryć jakaś przeogromna dżdżownica, bruzda szeroka na kilka jardów, wykręcająca w stronę dolnej części doliny. Wewnątrz niej trawa była sprasowana, a małe drzewka połamane i wgniecione w ziemię, pokryte zielonym śluzem.

Gdy chwyciłem miecz i z furią w duszy ruszyłem wzdłuż bruzdy, usłyszałem wołanie. Obejrzałem się i zobaczyłem zstępującą z grani krępą figurę. To był Grom, Pikt. Gdy pomyślę o odwadze potrzebnej do przezwyciężenia wszelkich instynktów, jakie zaszczepiły w nim tradycyjne nauki i własne doświadczenia, zaczynani doceniać głęboką przyjaźń, jaką żywił dla mnie.

Przykucnąwszy nad brzegiem jeziora, z włócznią w dłoni, lękliwie przeczesując spojrzeniem senne, zarośnięte lasem zbocza doliny, opowiedział mi o grozie, która przy księżycu zaatakowała klan Bragiego. Przedtem jednak wyjawił mi to, czego dowiedział się od starców swego plemienia.

Dawno, dawno temu Piktowie po długiej wędrówce nadeszli z północnego wschodu i dotarli do tych porośniętych dżunglą wzgórz. Byli zmęczeni. Okolica zapewniała obfitość zwier...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin