Conan - Jordan Robert - Conan niepokonany.rtf

(1255 KB) Pobierz

Robert Jordan

 

 

 

 

 

 

 

Conan Niepokonany

 

 

(CONAN THE UNCONQUERED)

Przełożył Cezary Frąc

Wydanie oryginalne: 1983

 

 

Wydanie polskie: 1999

Prolog

Sztormowe wichry znad Morza Vilayet hulały po siedzibie wyznawców Kultu Przeznaczenia. Kompleks, otoczony granitowym murem, przypominał niewielkie miasto, chociaż o tej porze nie było ruchu na ulicach. Coś więcej niż burza i noc trzymało w łóżkach ludzi, modlących się o sen, jednak nawet garstka tych, którzy mogli domyślać się powodów, wolała się nad tym nie zastanawiać. Bogowie wynoszą, bogowie niszczą, ale nikt nigdy nie wierzy, że palec boga może spocząć właśnie na nim.

Człowiek, zwany obecnie Jhandarem, nie wiedział, czy bogowie ingerują w sprawy śmiertelników ani czy w ogóle istnieją. Jednego był pewien: istnienia wielu Mocy. Nauczył się wykorzystywać jedną z nich, a nawet zyskał nad nią pewną władzę. Bogów pozostawiał tym, którzy spali w świątynnym miasteczku i nazywali go swoim Najwyższym Panem.

Odziany w szaty o barwie szafranu, siedział ze skrzyżowanymi nogami w komnacie o gładkich ścianach z perłowego marmuru. Nie było tutaj okien, tylko dwa łukowate, niczym nie zdobione wejścia. Na środku połyskiwała płytka sadzawka o średnicy około dziesięciu kroków, otoczona okrągłymi kolumnami, które podtrzymywały sklepienie. Komnaty nie zdobiły żadne ornamenty czy rzeźby, bowiem nawet najbardziej wymyślne dzieła sztuki nie mogły konkurować z sadzawką i zawartą w niej Mocą.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że sadzawkę wypełnia woda. Pozory jednak myliły. W kolistym zagłębieniu zalegała substancja w kolorze jaskrawego błękitu nakrapianego połyskliwymi drobinami srebra. Jhandar medytował, pławiąc się w promieniowaniu Mocy, a sadzawka rozświetlała się coraz bardziej. Kiedy srebrzystoniebieska poświata zajaśniała z siłą tysiąca lamp, powierzchnia wzburzyła się i zagotowała, a ponad nią pojawiła się mgła. Gęstniejące opary przybrały kształt kopuły. Tworzyły one jak gdyby lustrzane odbicie sadzawki i wyznaczały granice Mocy. W ich obrębie zamknięto nieład, tutaj uwięziony był sam Chaos. Jhandar widział pewnego razu skutki oswobodzenia Chaosu; nie chciałby ujrzeć tego po raz wtóry. Ale coś takiego już się nie powtórzy. Ani teraz, ani nigdy.

Czuł, jak Moc przenika jego ciało, wsącza się w kości aż do szpiku. Nadszedł czas. Podniósł się zwinnie i wkroczył do wąskiego korytarza oświetlonego lampami z brązu. Jego bose stopy plaskały o zimny marmur. Chętnie manifestował swoją prostotę, nawet w takich drobiazgach jak to, że nie nosił sandałów. On, podobnie jak sadzawka, nie potrzebował żadnych upiększeń.

Korytarz prowadził do okrągłego sanktuarium. Tutaj białe ściany pokryte były misternymi arabeskami, a sklepienie wspierało się na wysokich, żłobkowanych kolumnach z alabastru. Blask spływał ze złotych kaganków zawieszonych na srebrnych łańcuchach. Główne wejście zamykały masywne, kute w brązie odrzwia, zdobione od środka i na zewnątrz wizjami Chaosu. Stworzył je pewien artysta pod wpływem Mocy, zanim oszalał i przedwcześnie zabrała go śmierć. Moc nie była dla wszystkich.

Czterdziestu zgromadzonych tu łudzi - jedna piąta jego Wybranych - potrzebowało tego pokazu świetności, który podkreślał doniosłość ich sprawy. Jednakże najważniejszy element komnaty, ołtarz umieszczony dokładnie pośrodku kręgu tworzonego przez ściany, był prostą bryłą czarnego marmuru.

Czterdziestu mężczyzn odwróciło się w milczeniu, gdy Jhandar wszedł do komnaty. Wszyscy nosili szafranowe szaty i mieli ogolone głowy, zgodnie z wymogami kultu - to samo prawo zabraniało kobietom ścinać włosy. Oczy wpiły się chciwie w przybyłego; uszy natężyły się, by usłyszeć jego słowa.

- Przychodzę znad Sadzawki Kresu - zaintonował Jhandar.

W komnacie narosło westchnienie, jak gdyby przybył bezpośrednio od samego boga. Przypuszczał, że tak właśnie myśleli. W swojej naiwności byli przekonani, że znają cele i znaczenie Kultu, lecz w rzeczywistości nie mieli o niczym pojęcia. Jhandar powoli podszedł do czarnego ołtarza, a zebrani śledzili jego ruchy. W ich oczach błyszczała duma, że mogą towarzyszyć temu, który stoi tylko odrobinę niżej od najwyższego boga. On sam nigdy tak o sobie myślał, mimo wszystkich swoich ambicji.

Jhandar był wysokim mężczyzną, dobrze zbudowanym, choć wysmukłym. Twarz miał gładką, o dobrotliwym wyrazie, a czaszkę dokładnie wygoloną. Jego uszy sprawiały wrażenie lekko spiczastych, co nadawało mu wygląd przybysza z innego świata. Trudno było odgadnąć jego wiek, choć głębia w ciemnych oczach sugerowała, że jest starszy nad wszelkie wyobrażenia. Właśnie te oczy często przekonywały innych o jego wielkiej mądrości, jeszcze zanim otworzył usta. W rzeczywistości nie miał nawet trzydziestu lat.

Jhandar wzniósł ręce nad głowę, odrzucając poły szaty.

- Słuchajcie!

- Słuchamy cię, Najwyższy Panie! - zawołało jak jeden mąż czterdziestu zgromadzonych.

- Na początku była nicość. Wszystko powstało z nicości.

- I w nicość wszystko musi się obrócić.

Jhandar pozwolił sobie na lekki uśmiech. Zawsze bawiło go to zdanie, slogan wymyślony na potrzeby wyznawców. Faktycznie wszystko musi obrócić siew nicość. Kiedyś, ale na pewno nie w najbliższym czasie. I ta prawda bynajmniej nie odnosiła się do niego.

Kiedy był jeszcze chłopcem, znanym pod pierwszym z wielu imion, które później przybierał, przeznaczenie powiodło go za Morze Vilayet, za daleką Vendhyę, do legendarnego Khitai. Tam, u stóp uczonego maga, starego człowieka z długimi wąsami i o skórze barwy pociemniałej kości słoniowej, wiele się nauczył. Jednak spędzanie całego życia na poszukiwaniu wiedzy nie pociągało go. W końcu był zmuszony zabić starca, żeby zdobyć to, czego pragnął: księgę zaklęć i czarów. Nim zdołał opanować magiczne arkana, morderstwo wyszło na jaw i został aresztowany. Na szczęście wiedział już wystarczająco dużo, żeby uwolnić się z kamiennej celi i uciec z Khitai. Nie raz jeszcze musiał uciekać, ale te czasy minęły bezpowrotnie. Nauczył się na własnych błędach. Teraz piął się w górę, na niebosiężne wyżyny.

- Na początku nic nie miało właściwych kształtów. Władał Chaos.

- Błogosławiony niech będzie Święty Chaos - padło w odpowiedzi.

- Chaos był i jest naturalnym stanem wszechświata. Jednakże pojawili się bogowie, także zrodzeni z Chaosu, i na Chaosie, z którego sami się wyłonili, wymusili porządek - nienaturalny, świętokradczy ład. - Jego głos pieścił ich, budził w nich lęk, a potem go uciszał, rozniecał w nich nadzieję i rozpalał emocje. - I w tym akcie wymuszenia dali człowiekowi ohydny dar, nieczystość, która na zawsze uniemożliwiła zdecydowanej większości rodzaju ludzkiego osiągnięcie wyższego stanu świadomości, aby stali się równymi bogom. Bogowie bowiem wywodzą się z Chaosu, ze skończonego nieładu, a człowiek ma w sobie skazę wymuszonego porządku.

Zamilkł i rozłożył ramiona, jakby chciał przygarnąć wszystkich Wybranych do piersi. Ekstatyczne uniesienie zapłonęło w ich oczach, gdy czekali na spodziewane i potrzebne im błogosławieństwo.

- Pracowaliście przykładnie - zaczął - żeby pozbyć się nieczystości tego świata. Odrzuciliście swoje doczesne dobra. Wyparliście się uciech cielesnych. Teraz - jego głos urósł do grzmotu - teraz jesteście Wybranymi!

- Błogosławiony Święty Chaos! Jesteśmy Wybranymi Świętego Chaosu!

- Niechaj przywiodą tutaj kobietę Natryn - rozkazał Jhandar.

Wielmożna Natryn, żona wielmożnego Tarimana, czekała zamknięta w niewielkiej komorze. Gdy przyprowadzono ją do komnaty z kolumnami, wcale nie wyglądała na małżonkę jednego z Siedemnastu Doradców turańskiego króla Yildiza. Naga, z rękami związanymi na plecach, ze skórzanym kneblem w ustach, potykała się w okowach, które skuwały jej stopy. Przewróciłaby się na marmurową posadzkę, gdyby nie podtrzymali jej dwaj Wybrani. Duże brązowe oczy kobiety stały się jeszcze większe z przerażenia, a skóra zalśniła od potu. Była szczupła, lecz miała pełne piersi i zaokrąglone biodra. Tylko Jhandar dostrzegał w niej kobietę, dla Wybranych bowiem stanowiła owoc zakazany.

- Próbowałaś mnie zdradzić, Natryn.

Naga kobieta wstrząsnęła się na te słowa niczym ukłuta igłami. Zainteresowała się naukami kultu jak wiele innych znudzonych kobiet wysokiego rodu, ale wyróżniała się dzięki mężowi i jako żona Doradcy była niezbędna dla spełnienia wielkiego planu Jhandara. Za sprawą czarów zgłębił on wszystkie mroczne i wstydliwe strony jej życia. Większość szlachetnie urodzonych kobiet Turami miała na sumieniu liczne grzeszki i gotowa byłaby zabić, byle ich sekrety nie wyszły na światło dzienne. Natryn, mająca niezliczonych kochanków i nurzająca się w rozpuście, nie różniła się od nich. Wybuchnęła płaczem, gdy czarnoksiężnik oświadczył, że zna jej przewiny, i buntowała się przeciwko jego rozkazom, ale wreszcie zgodziła się wywrzeć nacisk na męża. Jhandar przydał jej magicznego obserwatora, który wyjawił, że w rzeczywistości Natryn zamierza pójść do męża, wyznać mu wszystko i zdać się na jego łaskę. Jhandar nie zabił Natryn w pozornie bezpiecznych komnatach mężowskiego pałacu, lecz kazał przyprowadzić ją do siebie, żeby mimo wszystko odegrała swoją rolę w jego wielkim projekcie. Kobieta obawiała się śmierci, ale on obmyślił dla niej coś znacznie gorszego.

- Przygotujcie tę kobietę - polecił.

Natryn na próżno szamotała się w ramionach mężczyzn, którzy podnieśli ją i ułożyli na czarnym ołtarzu. Gdy przymocowali jej ręce i nogi do kamienia, wyjęli knebel. Oblizała spieczone ze strachu usta i zaczęła błagać.

- Łaski, Najwyższy Panie! Pozwól, będę ci służyć!

- Już mi służysz - odparł Jhandar.

Z tacy z kutego złota, podsuniętej przez jednego z Wybranych, mag wziął nóż o srebrnym ostrzu i wzniósł go wysoko nad ciałem kobiety. Wybrany spiesznie odstawił tacę na podłogę przy ołtarzu i cofnął się. Wrzaski Natryn stopiły się ze śpiewem Jhandara, który zwracał się do Mocy Chaosu. Słowa odbijały się od ścian, choć wcale nie podnosił głosu; nie pragnął zagłuszyć zawodzenia ofiary. Wyczuwał przepełniającą go Moc. Srebrzystolazurowa kopuła przysłoniła ołtarz, ofiarę i czarownika. Wybrani padli na kolana i zdjęci grozą przycisnęli twarze do marmurowej posadzki. Nóż Jhandara opadł. Natryn targnęła się konwulsyjnie i wrzasnęła po raz ostatni, gdy sztylet po samą rękojeść ugrzązł pod jej lewą piersią.

Jhandar szybko podniósł z tacy dużą złotą misę. Głownia i krótki jelec sztyletu były wydrążone, do misy popłynął więc strumień krwi prosto z serca. Z początku krew płynęła szybko, a potem tylko parę kropel skapnęło do misy, tworząc na powierzchni karminowe kręgi.

Jhandar wyciągnął sztylet z ciała i wzniósł go razem z misą, wzywając Moc słowami, które brzmiały jak wykute z lodu. Przywoływał życie, nie będące już życiem i śmierć, która nie była śmiercią. Przechylił misę, żeby wylać krew z serca Natryn. Szkarłatna kaskada przelała się nad krawędzią naczynia i rozpuściła się w nicość, a wówczas rozjarzona kopuła spłowiała i zniknęła.

Z uśmiechem satysfakcji Jhandar wypuścił z rąk instrumenty swoich czarów. Popatrzył na Natryn. Rana już nie szpeciła jej gładkiej skóry.

- Przebudź się, Natryn - rozkazał, rozwiązując jej więzy.

Oczy zasztyletowanej przed chwilą kobiety otworzyły się. Popatrzyła na Jhandara, a jej spojrzenie wyrażało obłędny strach i pustkę.

- Byłam... byłam martwa - wyszeptała. - Stałam przed Tronem Erlika. - Drżąc, skuliła się na ołtarzu. - Zimno mi.

- I nic dziwnego - rzekł Jhandar bez cienia litości. - Krew już nie krąży w twoich żyłach, bowiem nie żyjesz. Nie jesteś też martwa. Stoisz między życiem a śmiercią, i jesteś zobowiązana do bezwzględnego posłuszeństwa, dopóki nie spotka cię prawdziwa śmierć.

- Nie - załkała - nie będę...

- Milcz - przykazał ostro.

Protesty ucichły w jednej chwili.

Jhandar odwrócił się do swoich wyznawców. Wybrani, którzy wreszcie ośmielili się oderwać twarze od podłogi, wpatrywali się w niego wyczekująco.

- W imię czego uderzycie? - zapytał.

Wybrani wyjęli z fałd szat ostre jak igły sztylety i dźgnęli nimi powietrze.

- W imię nieładu, zamętu i anarchii! - ryknęli. - W imię Świętego Chaosu! W imię śmierci!

- Zatem uderzcie!

Sztylety zniknęły, a Wybrani jeden po drugim wysunęli się z komnaty, żeby wyszukać tych, których imiona Jhandar podał im wcześniej.

Jaka szkoda, pomyślał czarownik, że stary mag już nie żyje i nie może zobaczyć mojej chwały. O ileż uczeń przewyższył mistrza i jak wspaniałe czekało go przeznaczenie!

Pstryknął palcami i ta, która teraz tylko po części była wielmożną Natryn z Turami, potulnie wyszła za nim z ofiarnej komnaty.

I

Wiele miast nosiło miana „Potężne” czy „Niegodziwe”, ale Aghrapur, rozległe skupisko wież z kości słoniowej i złotych kopuł, stolica Turanu, a dla jego mieszkańców - centrum świata, nie potrzebowało takich określeń. Niegodziwość tego miasta i jego potęga były tak dobrze znane, że nadawanie mu jakichkolwiek przydomków przypominałoby pozłacanie złota.

Tysiąc i trzech złotników figurowało w księgach miejskiej gildii, dwakroć tylu rzemieślników parało się obróbką srebra, a o połowę więcej zajmowało się handlem klejnotami i drogocennymi kamieniami. Wraz z niezliczonymi kupcami jedwabiu i pachnideł zaspokajali potrzeby gorącokrwistych, ciemnookich kobiet wysokiego rodu i smukłych, zmysłowych kurtyzan, które często zdawały się bardziej szlachetne niż ich siostry błękitnej krwi. W obrębie wyniosłych, alabastrowych murów Aghrapuru można było zaspokoić wszelkie zachcianki: śniadolicy przybysze z Iranistanu rozprowadzali proszek marzeń sennych i mgłę namiętności, a pensjonariuszki wyspecjalizowanych domów rozpusty przy Ulicy Gołębic potrafiły zadowolić najbardziej wybrednego klienta.

Turańskie triremy rządziły niepodzielnie błękitnymi przestrzeniami Morza Vilayet, a ciężkie dromondy zwoziły do wielkiego portu Aghrapuru towary z tuzina zamorskich państw. Karawany dostarczały na targowiska bogactwa z innych, niedostępnych drogą morską krajów. Szmaragdy i małpy, kość słoniowa i pawie - można tu było znaleźć wszystko, czego mogli chcieć ludzie, skądkolwiek by to po - chodziło. Smród bijący od niewolników z Khawarismu ginął w zapachu pomarańczy z Ophiru, mirry i goździków z Vendhii, olejków różanych z Khauranu i subtelnych pachnideł z Zingary. Po szerokich, wykładanych kamiennymi płytami ulicach stolicy przechadzali się wysocy kupcy z Argos i ciemnoskórzy przybysze z Shem. Półdzicy, skorzy do bitki Ibarowie z gór mijali się z korynckimi uczonymi, a kothyjscy najemnicy z kupcami z Keshanu. Mawiano, że w Aghrapurze nie ma dnia, żeby nie spotkały się dwie osoby, z których jedna święcie wierzyła, iż ojczyzna drugiej jest czystym wymysłem.

Wysoki młodzieniec, kroczący rojnymi ulicami z gracją polującego kota, nie przejmował się cudami miasta. Z dłonią lekko zaciśniętą na podniszczonej skórzanej rękojeści miecza mijał marmurowe pałace oraz wózki handlarzy owocami z obojętnością równą tej, z jaką czarnogrzywy lew mijałby stosy kamieni. Jego błękitne jak agaty oczy były czujne, jednak na spalonej słońcem twarzy odbijało się zmęczenie podróżą, a lamowany szkarłatem płaszcz pokrywał kurz. Miał za sobą długą i ciężką drogę z Sultanapuru, który musiał opuścić bez pożegnania z przyjaciółmi. Nie mógł zabrać swojego dobytku. Ratował głowę przed katowskim toporem - drobny przemyt i parę innych wykroczeń doprowadziły do konfliktu z królewskim prawem.

Przebył daleką drogę od czasu, gdy opuścił strzeliste turnie rodzimej Cymmerii, i to nie tylko dosłownie. Przez parę lat parał się złodziejskim rzemiosłem w Nemedii, Zamorze i miastach-państwach Koryntii. Chociaż nie miał jeszcze dwudziestu lat, postanowił zadbać o swoją przyszłość. Widział wielu żebraków, którzy w młodości byli złodziejami, ale nigdy nie spotkał bogatego złodzieja. Złoto pochodzące z kradzieży zdawało się przeciekać między palcami niczym woda przez sito. Pragnął dla siebie czegoś lepszego. Dlatego zajął się przemytem i choć jego wysiłki spełzły na niczym, nie dał się zniechęcić. W Aghrapurze, jak mówiono, można było znaleźć wszystko. Gdy pospiesznie opuszczał Sultanapur, życzliwi udzielili mu wskazówek co do miejsca, w którym można otrzymać informacje. Szukał właśnie tawerny Pod Błękitnym Bykiem. Dobre informacje zawsze stanowią klucz do sukcesu.

Jego zadumę przerwała kakofonia niezgranych dźwięków. Niebieskooki wędrowiec zobaczył, że zatłoczoną ulicą ciągnie dziwaczna procesja. Na czele paradował żylasty, ciemnoskóry sierżant turańskiej armii, ubrany w szerokie szarawary, w spiralnym hennie z zawojem i z szablą u biodra. Za nim podążał żołnierz energicznie bijący w bęben, a dalej dwóch innych, z równym zapałem dmuchających w piszczałki. Dalszych dziesięciu z halabardami, eskortowało czy też pilnowało tuzina młodych ludzi w pstrokatych strojach; najwyraźniej próbowali maszerować w rytm bębna. Sierżant uchwycił spojrzenie młodzieńca i szybko podszedł do niego.

- Niechaj bogowie będą z tobą. Widzę, że jesteś człowiekiem, który szuka... - sierżant urwał i aż sapnął ze zdziwienia. - Na Mitrę! Twoje oczy!

- Coś z nimi nie w porządku? - warknął muskularny młodzieniec.

- Nie, nic, przyjacielu - odpowiedział sierżant, wznosząc rękę w przepraszającym geście. - Po prostu nigdy wcześniej nie wiedziałem oczu koloru morza.

- Tam, skąd pochodzę, niewielu ludzi ma ciemne oczy.

- Aha. Przybywasz więc z daleka w poszukiwaniu przygód. Gdzie miałbyś je znaleźć, jak nie w armii króla Turami, Yildiza? Ja jestem Alshaam. Jak ty się zowiesz?

- Conan - odparł muskularny młodzieniec. - Nie interesuje mnie służba w waszej armii.

- Pomyśl tylko, Conanie - kontynuował niezrażony sierżant, głosem ociekającym słodyczą jak to będzie po zakończeniu kampanii. Gdy wrócisz obładowany łupami, w oczach kobiet staniesz się bohaterem i zdobywcą. Słuchaj, człowieku, zaczną za tobą szaleć. Sądząc z wyglądu, jesteś do tego stworzony.

- Czemu nie próbujesz namawiać tamtych? - zapytał Conan, wskazując głową grupkę hyrkańskich nomadów w płaszczach z owczej skóry i workowatych spodniach z szorstkiej wełny. Wszyscy nosili futrzane czapy głęboko naciągnięte na nasmarowane tłuszczem włosy i podejrzliwie rozglądali się dokoła. - Z pewnością marzą o zostaniu bohaterami - dodał ze śmiechem.

Sierżant parsknął pogardliwie.

- Nie da się im wpoić dyscypliny. To dziwne, że widzimy ich tutaj. W zasadzie nie lubią tej strony Morza Vilayet. Ale wróćmy do ciebie. Pomyśl nad rym. Przygoda, chwała, łupy, kobiety. Dlaczego...

Conan potrząsnął głową.

- Nie mam zamiaru zostać żołnierzem.

- Może zmienisz zdanie, gdy się napijemy? Nie? - Sierżant westchnął ciężko. - Szkoda. Muszę zwerbować określoną liczbę ludzi. Król Yildiz powiększa armię, a kiedy armia będzie odpowiednio duża, ruszy w pole. Zapamiętaj moje słowa, trafi się wiele okazji do zdobycia łupów. - Skinął na swoich żołnierzy. - Ruszamy! - Chwileczkę - zatrzymał go Conan. - Możesz mi powiedzieć, gdzie znaleźć tawernę Pod Błękitnym Bykiem?

Sierżant skrzywił się.

- To spelunka na Ulicy Lotosowych Marzycieli, blisko portu. Jak nic, poderżną ci tam gardło za parę butów. Zajrzyj lepiej do szynku Pod Zniecierpliwioną Dziewicą na Ulicy Monet. Wino jest tanie, a dziewczyny czyste. I gdybyś zmienił zdanie, poszukaj mnie. Pamiętaj, Alshaam, sierżant w regimencie generała Mundary Khana.

Conan odstąpił na bok, żeby przepuścić kolumnę, i rekruci pociągnęli dalej, ambitnie próbując zrównać krok. Gdy Conan odwrócił się od maszerujących żołnierzy, omal nie został stratowany przez kolejną procesję złożoną z około dwudziestu osób odzianych w szafranowe szaty. Mężczyźni mieli ogolone głowy, a kobiety nosiły warkocze sięgające poniżej pośladków. Ich przywódca uderzał w tamburyn, którego dźwięk stanowił tło dla cichej recytacji. Uczestnicy procesji kroczyli tak, jakby nie widzieli ani Conana, ani nikogo innego. Cymmerianin uskoczył im z drogi i wpadł prosto w gromadę hyrkańskich koczowników.

Stłumione przekleństwa zawisły w powietrzu wraz z wonią natartych zjełczałym łojem włosów. Czarne oczy spojrzały nań z nienawiścią, a ciemne, stwardniałe dłonie zacisnęły się na rękojeściach długich, zakrzywionych noży. Conan chwycił miecz, pewien, że lada chwila rozgorzeje walka. Nagle, o dziwo, oczy Hyrkańczyków oderwały się od niego i jęły śledzić procesję, która niestrudzenie parła tłoczną ulicą. Nomadowie pospieszyli za odzianymi w szafranowe szaty uczestnikami procesji.

Zdumiony tym jawnym brakiem zainteresowania, Conan ruszył w swoją stronę. Nikt nigdy by nie powiedział, że Aghrapur nie jest miastem osobliwości, pomyślał.

Gdy zbliżył się do portu przyszło mu do głowy, że ze wszystkimi swoimi osobliwościami miasto wcale nie różni się od innych, jakie znał. Zostawił za sobą pałace wielmożów, sklepy kupców i krzątaninę zamożnych mieszczan. Tutaj tynk z wyschniętego błota odpadał od ceglanych ścian podupadających domów, zamieszkanych mimo swojej ruiny. Przekupnie zachwalali owoce zbyt obite i robaczywe, by udało się sprzedać je gdzie indziej, a straganiarze oferowali błyskotki z pozłacanego mosiądzu - o ile faktycznie było na nim jakieś złocenie. Wszędobylscy żebracy w łachmanach zawodzili na cały głos, próbując zwrócić uwagę przechadzających się żeglarzy. Ladacznic spotykało się niemal tyle, co żebraków - obwieszone oliwinami i granatami, które miały uchodzić za szmaragdy i rubiny, paradowały w przejrzystych jedwabiach nie tyle skrywających, ile uwydatniających pełne piersi i krągłe pośladki. Powietrze, gęste od woni soli, smoły, korzeni i gnijących odpadków, przepełniał bezustanny gwar, w jaki zlewały się błagania żebraków, zaczepki prostytutek i okrzyki przekupniów.

Ponad ten harmider wybił się dziewczęcy głos:

- Jeśli zachowacie trochę cierpliwości, starczy dla wszystkich.

Zaciekawiony Conan spojrzał w stronę, z której dobiegał głos, ale zobaczył tylko tłum żebraków kłębiący się przed zrujnowanym budynkiem. Zdawało się, że wszyscy dążą do jednego celu, do kogoś lub czegoś znajdującego się pod samym murem. Żebracy zbiegali się ze wszystkich stron, aby dołączyć do wrzącej gawiedzi, a parę ladacznic pracowicie torowało sobie drogę łokciami. Nagłe ponad tłumem ukazała się dziewczyna, jakby wstąpiła na ławę.

- Cierpliwości! - zawołała. - Dam wam wszystko, co mam!

Z pewnym trudem trzymała wielką i najwyraźniej ciężką rzeźbioną szkatułkę. Podniesione wieczko pozwalało dojrzeć plątaninę klejnotów. Jeden po drugim wyjmowała je i rzucała w chciwie wyciągnięte ręce. Zachłanne głosy wołały o więcej.

Conan potrząsnął głową. Ta dziewczyna nie mogła pochodzić stąd. Jej szatę z kremowego jedwabiu zdobił kosztowny haft ze złotogłowiu. Strój ani nie odsłaniał, ani nie podkreślał jej zmysłowej figury, choć powabne kształty nie mogły skryć się przed doświadczonym wzrokiem Cymmerianina. Dziewczyna nie miała uciemionych powiek i uróżowanych policzków jak ladacznice, a jednak była śliczna. Jej owalną twarz okalały długie kruczoczarne włosy, skórę miała barwy ciemnej kości słoniowej, a oczy duże i wzruszająco brązowe. Conan zastanawiał się, co za szaleństwo przywiodło ją do portowej dzielnicy.

Zgromadzeni zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego.

- Daj mi!

- Ja też chcę!

Na twarzy dziewczyny odmalowała się konsternacja.

- Cierpliwości. Proszę.

- Więcej!

- I to już!

Trzej mężczyźni z żeglarskimi warkoczykami, zwabieni krzykiem, zaczęli przedzierać się przez rosnący tłum w stronę dziewczyny. Żebracy, zwykle łaszący się do każdego, teraz stali się nieustępliwi. Gdy mimo wszystko zostali zepchnięci do tyłu, w stronę żeglarzy posypały się burkliwe przekleństwa, potem głośne pogróżki. Nastrój gawiedzi uległ znaczącej zmianie, w powietrzu zawisła groźba bijatyki. Naraz szczerbaty obdartus potoczył się po bruku, powalony twardą pięścią żeglarza. Ladacznice pisnęły z przestrachu, a żebracy krzyknęli gniewnie.

Conan wiedział, że powinien pójść dalej. To nie był jego problem, on musiał znaleźć karczmę Pod Niebieskim Bykiem. Ta sprawa powinna rozwiązać się sama, bez jego udziału. W takim razie dlaczego nie odchodził?

W tej chwili kościste, pokryte wrzodami ręce wyszarpnęły szkatułkę z ramion dziewczyny. Stała bezradnie, gdy wokół rozpętała się bijatyka. Szkatułka przechodziła z rąk do rąk, klejnoty sypały się na bruk, skąd skrzętnie zgarniały je zachłanne palce mężczyzn i kobiet. Oblepieni brudem żebracy powariowali z wściekłością. Odziane w jedwab ladacznice, krzywiąc wypacykowane twarze, drapały się długimi, malowanymi paznokci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin