Conan - Maddox Roberts John - Conan i skarb Pythonu.rtf

(1469 KB) Pobierz

JOHN MADDOX ROBERTS

 

 

 

CONAN I SKARB PYTHONU

 

(Przełożył: Cazary Frąc)

 

Tytuł oryginału:

CONAN AND THE TREASURE OF PYTHON

Mojemu pasierbowi

Johnowi Cameronowi Alanowi Mygattowi

- poszukiwaczowi przygód, filozofowi, twórczemu geniuszowi,

zwycięzcy wielu bitew

i mojemu drogiemu przyjacielowi

I

ŻEGLARZ

 

Asgalun leży nad małą zatoką, która wgryza się w wybrzeże Shemu. Jest jedynym dużym miastem portowym w tym pasterskim kraju, pozostałe osady to ledwie rybackie wioski. To miejsce barwne i pełne życia, jak wszystkie porty świata. Na niskich wzgórzach rozsiadły się wspaniałe siedziby bogatych kupców, otoczone pięknymi ogrodami i zadbanymi winnicami. Niżej, w samym mieście, stoją zwaliste kamienne magazyny i gospody, świątynie i kramy, które służą mieszkańcom i rozwojowi handlu.

Dalej mieszczą się nabrzeża. Tutaj można znaleźć ludzi, którzy wypracowują bogactwo kupców-książąt z posiadłości na wzgórzach i właścicieli miejskich kramów. Tutaj przebywają żeglarze władający wieloma językami i doświadczeni szyprowie, wywodzący się z różnych krain, których jedyną ojczyzną jest morze. Nikt nie buduje dla nich pięknych domów. Poza tym na samym wybrzeżu nie warto wznosić eleganckich budynków, przerażające sztormy bowiem, które nadciągają niespodzianie znad rozległych przestrzeni Morza Zachodniego, w ciągu paru lat i tak obróciłyby je w gruzy. Z tego powodu w nadmorskiej dzielnicy Asgalunu zobaczyć można jedynie drewniane chałupy, niewielkie magazyny, podrzędne gospody, nędzne kramiki, targowiska i żeglarskie spelunki. Ponieważ w Shemie mało jest lasów, niskie budowle wznosi się z drewna pochodzącego ze starych statków zniszczonych przez sztormy. Ten mocny, ale nasączony żywicą i smołą budulec jest tak łatwopalny, że co jakiś czas nabrzeża Asgalunu stają w płomieniach i obracają się w popiół.

Jedynie twardzi, otrzaskani w świecie ludzie zamieszkują takie miejsce. Tutaj więc kierują kroki ci, którzy poszukują osobników tego rodzaju.

 

Conan z Cymmerii był znudzony. Na Zachodnich Ziemiach panował pokój. Pomniejszym wodzom chwilowo brakowało pieniędzy i energii, a co za tym idzie - ochoty do wojowania. Kraje tradycyjnie wrogo do siebie nastawione, czyli prawie wszystkie, zmęczyły się wojnami i zajęły rozwiązywaniem własnych problemów. Trzeba było postawić na nogi podupadły handel, obsiać pola stratowane przez walczące armie, odbudować splądrowane miasta. Ludzie z zawodu i zamiłowania parający się wojennym rzemiosłem nie mieli czego szukać w państwach, które chciały zapomnieć o walce. Nawet odwieczna wojna domowa w Ophirze zmierzała ku końcowi z powodu krańcowego wyczerpania obu stron.

Takie okresy posuchy nigdy nie trwały długo. Conan nie sądził, by ten panował dłużej niż rok, ale i tak można było umrzeć z głodu. Od miesięcy włóczył się po Ophirze, Koryntii i Kothie, szukając zajęcia. Podróże odbywał najmując się jako strażnik do ochrony karawan. Wojownicy, tymczasowo pozbawieni normalnego zajęcia, masowo imali się rozboju. Conan sam niegdyś był bandytą, ale teraz uważał, że grasowanie na gościńcach jest poniżej jego godności. Z drugiej strony wiedział, że prędzej wróci do złodziejskiego fachu, niż pozwoli, by zabił go głód. Ostatnia karawana, z którą podróżował, wyładowała towary w Asgalunie. Conan zatrzymał się w portowej tawernie „Pod Albatrosem”, by żyć ze swojej wypłaty i czekać, aż coś się zmieni. Jednak pieniądze prawie się skończyły, a perspektyw jak nie było, tak nie było. Cymmerianin wiedział, że jeśli przybędzie jakiś piracki okręt, będzie go kusiło, aby się zaciągnąć.

Gdy tak siedział przy rozchybotanym stole i wyglądał przez okno podobne do iluminatora, dostrzegł obcy żaglowiec wpływający do małej zatoki. Kiedy statek wyłonił się zza północnego przylądka, Conan oszacował maszty i ożaglowanie. Kadłub ledwo wystawał nad wodę, ale nie z powodu dużego zanurzenia, tylko po to, by zapewnić statkowi jak największą prędkość i zwrotność. Wkrótce załoga opuściła żagle i wysunęła długie wiosła, potrzebne do portowych manewrów. Był to okręt wojownika i Conan zdecydował, że po zacumowaniu zamieni parę słów z kapitanem. Jednak zanim miał okazję to uczynić, spotkała go niespodzianka.

 

- Wszystkie tawerny są podobne - powiedziała młoda kobieta.

Miała na sobie prostą suknię z niebieskiego jedwabiu. Złoty sznur otaczał jej smukłą talię pięć czy sześć razy, a jego końce, połączone wyszukanym węzłem i ozdobione frędzlami, sięgały prawie do kolan. Drobne stopy kobiety były obute w ciżemki wyszywane złotą nicią. Jednak to nie kosztowny przyodziewek przyciągał próżniaków i awanturników, tłoczących się w wąskich uliczkach portowej dzielnicy, tylko niezwykła uroda dziewczyny. Skórę miała białą jak śnieg, a ogromne oczy tak jasne, że prawie pozbawione barwy. Srebrzystobiałe włosy, sięgające do pasa, podtrzymywała jedynie złota opaska z opalem w złotej oprawie.

Zwykle kobieta tak atrakcyjna i tak bogato ubrana nie przeszłaby w tej dzielnicy nawet dziesięciu kroków bez narażania się na zaczepki, ale mężczyźni o łotrowskich spojrzeniach trzymali się z dala i nie próbowali jej niepokoić. Takie zachowanie nie wynikało bynajmniej z ich wrodzonej dobroci - po prostu kobieta nie była sama. Mężczyzna, który kroczył po jej lewej stronie, nie odstraszyłby nikogo. Ruchliwy, nerwowy człowieczek, który mówił dużo i szybko, żywo gestykulując. Nosił aquiloński strój podróżny z aksamitu i skóry oraz miecz, krótki, z wymyślnie wykutą gardą.

To drugi mężczyzna, który podążał za nimi, zapewniał kobiecie bezpieczeństwo. Był bardzo wysoki, nieco wychudzony, ale proporcjonalnie zbudowany, z długimi, potężnie umięśnionymi kończynami. Miał dużą głowę osadzoną na masywnym karku, a jego twarz pokrywał złocisty zarost. Pomimo gorącego dnia nosił aksamitną koszulę z długimi rękawami i kremowe rękawice z pięknie wyprawionej skóry. Jeśli miał jakąś zbroję, to ukrytą pod skórzaną tuniką, za to miecz był doskonale widoczny. Potężny, wykonany przez aquilońskiego płatnerza miał ostrze długie i szerokie, masywny jelec, głowicę wykutą na podobieństwo głowy gryfa. Rękojeść, wystarczająco długa, by złapać ją oburącz, wyłożona była skórą rekina. Niegdyś szorstka i perłowoszara po latach intensywnego używania wytarła się i nasiąknęła potem. Sam wygląd wygładzonej i prawie czarnej rękojeści mówił doświadczonym zabijakom, że lepiej omijać właściciela tego miecza.

- Tutaj! - powiedział mały mężczyzna. - Albatros! Widzicie? Tam nad drzwiami jest rysunek ptaka w locie. To stworzenie pochodzi z krain południowych. Pełne wdzięku w powietrzu i niezdarne na ziemi. Wróży powodzenie każdemu okrętowi, któremu raczy towarzyszyć, a kroniki starożytnego Acheronu podają, że nagłe pojawienie się tego ptaka w głębi lądu jest znakiem...

Kobieta się uśmiechnęła.

- Tak, wiem o tym, Springaldzie, lecz przybyliśmy tutaj w poszukiwaniu człowieka, nie wiedzy. A poszukiwany powinien być tutaj, po drugiej stronie tych drzwi.

- Wejdę pierwszy, dziecko - oświadczył wysoki mężczyzna.

Jego palce zacisnęły się na rękojeści miecza. Schylił się w niskim wejściu jak człowiek doświadczony w walce. Nie zgiął się w pasie, co odsłoniłoby bezbronny kark komuś, kto w złych zamiarach mógłby się czaić za drzwiami. Zamiast tego ugiął kolana i wyprostował się natychmiast po wejściu do środka. Omiótł czujnym wzrokiem pomieszczenie, po czym ruchem ręki wezwał towarzyszy.

Wielka izba miała dwa poziomy. Tuż za drzwiami po prawej stronie całą długość ściany zajmował szynkwas, po lewej znajdowały się schody wiodące na pięterko. Podest przy wejściu miał może sześć kroków długości, a z niego po czterech szerokich stopniach wchodziło się na dolny poziom, zastawiony licznymi stołami i ławami. Za okrągłymi oknami, przez które wlewało się słońce, rozciągał się widok na roziskrzone wody zatoki.

Z powodu wczesnej pory, w gospodzie znajdowało się nie więcej niż tuzin mężczyzn i kobiet. Karczmarz przyjrzał się bacznie przybyszom. Na widok ich bogatego odzienia żywo wyskoczył zza szynkwasu, wytarł ręce o fartuch i skłonił się nisko.

- Szlachetni panowie, szlachetna pani, czym mogę wam służyć?

- Szukamy pewnego człowieka. Jest Cymmerianinem. Słyszeliśmy, że można go tutaj znaleźć. - Wysoki Aquilończyk mówił krótkimi zdaniami, jakby znał wartość swoich słów i nie cierpiał ich marnować.

- Aha - mruknął z rozczarowaniem w głosie karczmarz. - Chodzi wam o Conana. Siedzi tam, przy stole obok okna.

- Doskonale - odezwała się kobieta, - Bądź tak dobry i przynieś do tego stołu dzban najlepszego wina i cztery szklanice.

- Już się robi, pani. - Mężczyzna zniknął za szynkwasem.

Conan przyglądał się przybyszom. Stanowili niezwykły widok w takim miejscu, jak tawerna „Pod Albatrosem”. Ich ubrania wskazywały, że pochodzą z Aquilonii. Mały człowieczek sprawiał wrażenie roztrzepanego i nerwowego, ale Conan przeczuwał, że swoim krótkim mieczem włada lepiej, niż można by się spodziewać. Wysoki mężczyzna wyglądał imponująco. Jego świetne odzienie nie było krzykliwe, tylko bogate jak szaty wielmoży. Oczywiście, że człowiek ten należy do wojskowej arystokracji, a zachowanie i miecz wskazywały, iż jest nie byle jakim wojownikiem. Kobieta stanowiła zagadkę. Jej ubranie pochodziło z Aquilonii, obaj towarzysze byli Aquilończykami, lecz tak niezwykłą karnację Conan widywał jedynie wśród Hyperborejczyków. Zobaczył, że karczmarz skinął w jego kierunku i trójka skierowała się do stołu, przy którym siedział. Być może los się do niego uśmiechnie.

Zatrzymali się przy nim.

- Ty jesteś Conanem z Cymmerii? - zapytał wysoki.

- Tak - odpowiedział. Nie wstał ani nie zaproponował, by usiedli. Było za wcześnie na takie uprzejmości.

- Jestem Ulfilo, margrabia Petvy w Aquilonii. Ta dama to Malia, żona mojego brata.

- A ja jestem Springald - przedstawił się mniejszy mężczyzna - uczony i nauczyciel z Tanasulu.

- Chcemy zapytać, czy nie zgodziłbyś się nająć do służby w czasie podróży, którą musimy przedsięwziąć - oznajmił Ulfilo.

Pojawił się karczmarz z dzbanem i kubkami. Rozstawił naczynia na stole, napełnił je winem, skłonił się i odszedł. Dopiero wtedy Conan wstał i wskazał wolne miejsca.

- Skoro płacisz za wino, z rozkoszą wysłucham twojej propozycji.

Wszyscy usiedli i skosztowali napitku.

- To wino jest lepsze od tego, które przyszło mi pijać ostatnimi czasy - Conan delikatnie poinformował o swojej kiepskiej sytuacji. - Wysłucham was z uwagą.

- Po przybyciu do tego portu - zaczął Ulfilo - szukaliśmy doświadczonych ludzi, którzy znają Czarne Wybrzeże. Powiedziano nam, że jesteś odpowiednim człowiekiem.

- Oczywiście - zapewnił Conan. - Ale jest wielu innych w tym miejscu. Co roku, gdy wieją pomyślne wiatry, mnóstwo statków wyrusza stąd na handel w Czarnych Królestwach.

- Tak - rzekł Springald - pływają do Kushu, może trochę dalej. Ale nas interesują tereny leżące dużo dalej, wiele mil na południe od rzeki Zarkheby.

- Słyszeliśmy pogłoski - wtrąciła Malia - że żeglowałeś po tamtejszych wodach.

Conan się zamyślił.

- Tak, ale to było wiele lat temu.

- Niepodobna, by woda czy linia brzegowa zmieniły się przez ten czas - powiedział Springald. - Ale ludzie mówią, że niewielu kupców zapuszcza się tak daleko na południe.

- Ci, którzy szukają dużych zysków, muszą udawać się tam, gdzie konkurencja jest mniejsza - stwierdził niezobowiązująco Conan. Prawda była taka, że poza piratami niewielu śmiałków żeglowało po tamtych wodach.

- Gdzie byłeś najdalej? - zapytała Malia.

- Wystarczająco daleko, by rzeki i krainy nie miały znanych nam nazw. Wystarczająco daleko, by biała skóra uchodziła za cud. - Nagle wybuchnął gromkim śmiechem.

- Z czego się śmiejesz, Conanie? - zapytał uprzejmie Ulfilo.

- Coś mi się przypomniało. Tubylcy z południa uważali, że jestem biały. - Klepnął się w masywną klatkę piersiową, widoczną w trójkątnym wycięciu tuniki. Była równie opalona i ogorzała, jak pokryta bliznami twarz. - A słońce spaliło mnie tak, że wyglądałem jak Pikt. Co w takim razie pomyśleliby o waszej towarzyszce?

- Oby tylko mieli okazję - szepnęła.

Conan spoważniał.

- Co proponujecie? To paskudne wody i jeszcze gorsze wybrzeża dla osób, które nigdy wcześniej nie podróżowały przez gorące kraje.

Malia przypatrywała się siedzącemu przed nią mężczyźnie. Mógł mieć dwadzieścia pięć, jak i trzydzieści pięć lat. Był wysoki, potężnie zbudowany i emanowała z niego energia drapieżnika. Nosił prostą tunikę z miękkiej czarnej skóry. Potężnie umięśnione ramiona i nogi pokrywały blizny. Jedyną jego ozdobę stanowiły dwie ciężkie, kute w brązie bransolety. Miecz u pasa był długi i prosty, bez zdobień na stalowym jelcu czy głowicy. Równie prosty sztylet wisiał u drugiego boku. Trzos, widoczny obok broni, wydawał się prawie pusty. Cymmerianin wyglądał na człowieka znającego się na rzeczy i niebezpiecznego, być może mógł się nawet równać z jej ogromnym i nieco nadopiekuńczym szwagrem.

- Musimy odnaleźć pewnego człowieka - wyjaśnił Ulfilo. - Mojego młodszego brata, męża Malii. Opuścił Potavę, nasz dom rodzinny, dwa lata temu. Ostatnią wiadomość przysłał nam z Khemi w Stygii. Stamtąd wyruszył na południe.

Conan pociągnął łyk wina.

- Na południe od Khemi znajduje się Czarne Wybrzeże. Szukanie kogoś na tak wielkim terytorium to czysta głupota. Proponuję, żebyście poczekali w domu. Jeśli wróci, dobrze. Jeżeli nie, będziecie musieli uznać go za martwego.

- Nie rozumiesz - powiedziała Malia. - Mój mąż wysłał list z Khemi po odbyciu długiej podróży na południe. Wrócił na północ i zatrzymał się w Khemi, jedynie by zorganizować następną wyprawę. Potem znowu popłynął na południe.

- Jeśli tak, to jest człowiekiem, który sam daje sobie radę w tych dzikich krainach. Dlaczego nie pozostawicie go własnemu losowi?

Conan przypuszczał, że poszukiwany stał się piratem. Jeśli tak, ostatnią rzeczą, której by pragnął, byłoby tropienie go przez rodzinę. Wielu synów opuszczało domy, by żeglować po rekinich szlakach. Po paru udanych wyprawach wracali w rodzinne strony, opowiadali o niewiarygodnie zyskownych handlowych podróżach do egzotycznych krajów i po zakończeniu ekscytującej kariery grabieżców i morderców wiedli szacowny żywot wioskowych dziedziców.

- Nie, musimy go odnaleźć - oświadczyła Malia. - Jego list jest niezmiernie wymowny. Każe nam wynająć żaglowiec, wyszukać odważnych ludzi i popłynąć za nim.

- Jesteś zainteresowany udzieleniem nam pomocy? - przerwał jej Ulfilo.

- To zależy od paru rzeczy - odparł Conan. - Po pierwsze, wynagrodzenie.

- Tysiąc złotych marek aquilońskich - rzucił Ulfilo bez wahania. - Płatne po naszym szczęśliwym powrocie.

Conan pokręcił głową.

- Jeśli chcesz, bym pomógł odszukać twojego brata, musisz zapłacić mi od razu po jego odnalezieniu. Wtedy będę mógł bezzwłocznie zawrócić, niezależnie od waszych planów.

- To uczciwe. Dobrze, dostaniesz tysiąc marek, gdy znajdziemy mojego brata żywego.

Conan znowu potrząsnął głową.

- Nie. Trudy i niebezpieczeństwa, na jakie się narażę, będą takie same bez względu na to, czy twój brat żyje, czy nie. Jeśli jest martwy, chcę dostać pieniądze po znalezieniu miejsca, w którym umarł.

Ulfilo spiorunował go wzrokiem, lecz Malia rzekła krótko:

- Zgoda.

- Zatem kwestia zapłaty załatwiona - powiedział Conan. - Musisz wyjawić, dokąd pożeglował twój brat. I czego szukał tak daleko na południu?

Teraz z kolei Ulfilo potrząsnął głową.

- Wystarczy, że miał swoje powody.

- Mogę zaakceptować takie wyjaśnienie, ale muszę wiedzieć, gdzie mamy go szukać.

- Cieszysz się opinią śmiałego człowieka - stwierdziła kobieta.

- Tak, ale nikt nie nazywa mnie głupcem. I skoro ja z niechęcią odnoszę się do podróżowania na ślepo, to możecie być pewni, że nigdy nie znajdziecie kapitana gotowego narazić okręt czy załogę. Nawet wysoka zapłata nie skusi ludzi do wypłynięcia na nieznane morza.

Zamilkli i pogrążyli się w zadumie. Springald popatrzył na Ulfila, który po chwili skinął głową. Malia zrobiła to samo. Uczony zwrócił się do Conana.

- Cymmerianinie, co wiesz o miejscu zwanym Wybrzeżem Kości?

Conan ściągnął brwi.

- To złe miejsce, omijane nawet przez najdzikszych piratów. Leży trzy dni żeglugi na południe od Zarkheby.

- Byłeś tam? - zapytał Springald.

- Tak, chociaż nie z własnej woli. Sztorm rzucił na brzeg mój statek i musieliśmy spędzić na lądzie dwa tygodnie, żeby go naprawić. Nie była to przygoda, którą człowiek miałby ochotę powtórzyć.

- I widziałeś poszarpane białe skały wzdłuż brzegu? - wypytywał Springald.

- Jak mógłbym nie zauważyć? To z ich powodu żegluga jest tak bardzo ryzykowna. Z morza wyglądają jak kości zwierzęcia wyrzuconego na brzeg, i stąd pochodzi nazwa.

- A rzeka o wodach zabarwionych na zielono, która powoli toczy się ku morzu? Widziałeś ją?

- Tak, trudno przeoczyć. To jedyne źródło słodkiej wody w tamtym rejonie, chociaż nazwać ją słodką można tylko porównując z morską. Po sześć razy musieliśmy odcedzać z niej przez najlepsze płótno to zielone plugastwo, nim nadawała się do picia, a nawet i wtedy mogła się stać przyczyną śmierci. - Conan obrzucił uczonego podejrzliwym spojrzeniem. - Skąd zaczerpnąłeś wiedzę o tym wybrzeżu? Aha, ten tajemniczy brat musiał napisać ci o nim w liście.

- Nie. Ten pas wybrzeża jest mało znany dzisiejszym ludziom, ale opisano go w kronikach starożytnego królestwa Acheronu. W samych relacjach z dziesięciu wypraw Ahmesa Odkrywcy jest wiele szczegółów dotyczących żeglowania w rejonie tego wybrzeża i sąsiednich pobliskich, a Kroniki Bractwa Pilotów z Pythonu wymieniają dwadzieścia siedem...

- Spokojnie, Springaldzie - zbeształa go Malia. Uśmiechnęła się do Conana. - On może tak rozprawiać godzinami. Wystarczy powiedzieć, że wiemy co nieco o tych krainach, chociaż nigdy tam nie byliśmy.

- Ale znamy tylko relacje sprzed wielu stuleci - zastrzegł Ulfilo. - Kto zamieszkuje to wybrzeże w dzisiejszych czasach?

- To najgorsza sprawa - powiedział Conan. - Wieść niesie, że ludożercy. Sam nie widziałem, by kogoś zjedli, jednakże porywali zarówno żywych, jak martwych. Nigdy nie zobaczyliśmy już żadnego z uprowadzonych, ale słyszeliśmy, jak noc po nocy żywi wyli tak przeraźliwie, jakby torturowały ich same demony. Nawet jeśli krajowcy nie są kanibalami, to mogę wam powiedzieć, że nie przepadają za obcymi.

- Wybacz mi, Conanie - odezwał się Springald - ale być może nie lubią obcych twojego pokroju. Może mieli złe doświadczenia z ludźmi takimi jak ty i twoi kamraci.

Conan spojrzał nań ostro, po czym uśmiechnął się kwaśno.

- Chodzi ci o to, że byłem piratem? Tak, to prawda. Miało to miejsce tak dawno, że już nikt nie pragnie zaciągnąć mnie na szubienicę. Byłem wówczas młodszy i miałem mniej szacunku dla prawa. I muszę przyznać, że moi kamraci często zbyt gorliwie, przetrząsali tubylcze wioski.

- Wobec tego, czy krajowcy nie będą przyjaźniej usposobieni do kupców, którzy przybywają w pokojowych zamiarach?

- Możliwe - przyznał Conan - ale jedynie wtedy, gdy udacie się w licznym i dobrze uzbrojonym towarzystwie. Wszystkie szczepy z wybrzeża są wojownicze, napadają na siebie wzajemnie i na marynarzy z rozbitych statków. Muszą handlować, bo potrzebują rzeczy, których nie mogą zdobyć grabiąc, ale nigdy nie można im do końca zaufać.

- Co przez to rozumiesz? - zapytała Malia.

- Chodzi mi o to, że chociaż wiedzą, iż coś takiego zaszkodzi kontaktom handlowym, potrafią zaatakować kupców i siłą zabrać to, czego chcą. Po prostu nie myślą o przyszłości.

- Znam wielu ludzi, którzy postępują w ten sposób - skomentował Ulfilo z sardonicznym uśmiechem. - W cywilizowanych krajach nazywamy ich królami i szlachtą.

- Prawda - rzekł Conan. - W głębi serca większość z nas jest dzikusami, ale my zdajemy sobie z tego sprawę i nauczyliśmy się trochę nad sobą panować - w przeciwieństwie do władców i plemion z Czarnego Wybrzeża.

- Jak nazywa się ten lud? - zapytał Springald.

- Mówią o sobie Borana.

- Aha! W południowym Kushu mieszkają ludzie zwani Palana, a w północnym - górski lud znany jako Fathada. Te dwie grupy posługują się bardzo podobnym językiem, który jest odmianą klasycznego kushyckiego. Może ci Borana są południowym odłamem tej samej rasy?

Conan spoglądał na małego mężczyznę z rosnącym respektem.

- To możliwe. Ja słyszałem co prawda jedynie ich krzyki i śpiewne wyzwania, ale słowa brzmiały tak, że moi kushyccy kamraci mówili, iż zrozumieliby je, gdyby tamci mówili powoli i mniej gniewnie.

- Podróżowałeś w głąb lądu? - zapytał Ulfilo.

- Z Wybrzeża Kości nie, ale z innych części Czarnego Wybrzeża - tak.

Malia pochyliła się w jego stronę.

- Jak tam jest?

Conan zapatrzył się za okno, jak gdyby przywoływał z pamięci obrazy z odległych czasów i dalekich lądów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin