Clarke Arthur C. & Baxter Stephen - Odyseja Czasu 02 Burza słoneczna.doc

(1278 KB) Pobierz

Arthur C. Clarke

Stephen Baxter

Odyseja czasu 02

BURZA SŁONECZNA

TŁUMACZENIE:

Stefan Baranowski

vis-à-vis

etiuda

Kraków 2008

Tytuł oryginału: Sunstorm

Copyright © by Arthur C. Clarke and Steven Baxter, 2005

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZŁOWROGIE SŁOŃCE

1. Powrót

Bisesa wydała stłumiony okrzyk i zatoczyła się. Stała. Nie wiedziała, gdzie jest. Grała muzyka.

Spojrzała na ekran ścienny, na którym widniał powiększony obraz niesamowicie pięknego młodzieńca, który mówił półgłosem do staromodnego mikrofonu. Tak, był niesamowicie piękny; był to bowiem syntetyczny gwiazdor, kwintesencja niewypowiedzianych tęsknot wszystkich nastolatek.

- Mój Boże, wygląda jak Aleksander Wielki.

Bisesa ledwie zdołała oderwać wzrok od jaskrawych barw poruszających się na ekranie. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, jak bezbarwny był Mir. Ale w końcu Mir to był zupełnie inny świat.

Ekran powiedział:

- Dzień dobry, Biseso. To twoje normalne budzenie. Śniadanie czeka na dole. A oto dzisiejszy skrót najważniejszych wiadomości...

- Zamknij się - powiedziała głosem zachrypłym od pyłu pustyni.

- Oczywiście - zaśpiewał miękko syntetyczny młodzieniec.

Rozejrzała się wokół. To była jej sypialnia w jej londyńskim mieszkaniu. Wydawała się mała, zagracona. Łóżko było duże, miękkie i było zasłane.

Podeszła do okna. Jej wojskowe buty zostawiały na dywanie ślady czerwonego pyłu. Tuż przed wschodem słońca niebo było jeszcze szare, ale już się zaczynała wyłaniać linia dachów miasta na tle nieba.

- Arystotelesie.

- Tak, Biseso?

- Jaki dziś dzień?

- Wtorek.

- Data.

- Och. Dziewiąty czerwca 2037 roku.

- Powinnam być w Afganistanie. Arystoteles zakaszlał.

- Przyzwyczaiłem się do nagłych zmian twoich planów, Biseso. Pamiętam, jak raz...

- Mama?

Głosik był cichy, zaspany. Bisesa odwróciła się.

Myra była boso, widać było jej brzuszek, piąstką przecierała jedno oko, włosy miała potargane; przed chwilą obudzona ośmiolatka. Miała na sobie ulubioną piżamę, na której hasały postacie z kreskówek, choć teraz była już na nią o dwa numery za mała.

- Nie mówiłaś, że wracasz do domu.

W Bisesie coś pękło. Wyciągnęła ręce.

- Och, Myra...

Córka cofnęła się.

- Dziwnie pachniesz.

Zaszokowana Bisesa spojrzała na siebie. W swym zniszczonym pomarańczowym kombinezonie, pokrytym piaskiem i przesiąkniętym potem, tak nie pasowała do otoczenia, jakby miała na sobie skafander kosmiczny.

Zmusiła się do uśmiechu.

- Chyba powinnam wziąć prysznic. A potem zjemy śniadanie i wszystko ci opowiem...

Światło nieznacznie się zmieniło. Odwróciła się do okna.

Nad miastem wisiało Oko, unosząc się jak balon zaporowy. Nie potrafiła powiedzieć, jak daleko było ani jak było duże. Ale wiedziała, że jest to instrument Pierworodnych, którzy przedtem przenieśli ją na Mir, do innego świata, a teraz sprowadzili z powrotem do domu.

Nad dachami Londynu wschodziło złowrogie słońce.

2. Szczyt Wiecznego Światła

Michaił Martynow poświęcił życie badaniu ziemskiej gwiazdy. Od pierwszej chwili, kiedy na początku tego pamiętnego dnia zobaczył Słońce, wiedział w głębi duszy, że coś jest nie tak.

- Dzień dobry, Michaił. Według czasu księżycowego jest godzina druga rano. Dzień dobry, Michaił. Jest godzina druga, piętnaście sekund. Dzień dobry...

- Dziękuję, Talesie. - Już był na nogach. Jak zawsze obudził się minutę przed terminem; nie potrzebował elektronicznego budzenia wypowiadanego cichym głosem Talesa, trzymał się bowiem własnego harmonogramu, niezależnego od czasu Houston, do którego była niewolniczo przywiązana cała reszta Księżyca.

Michaił był człowiekiem systematycznym. I zacznie ten dzień, tak jak zaczynał każdy dzień swoich długich, samotnych obserwacji w tej Kosmicznej Stacji Meteorologicznej, od tego, że wyjdzie na słońce.

*

Zjadł szybkie śniadanie, złożone z koncentratu owocowego i wody. Zawsze pił czystą wodę, nie zanieczyszczoną granulkami kawy czy liśćmi herbaty, była to bowiem woda z Księżyca, wynik trwającego przez miliardy lat powolnego gromadzenia się materiału komet, którą teraz wydobywały i przetwarzały dla niego warte milion dolarów roboty; uważał, że ta woda zasługuje na to, aby się nią naprawdę delektować.

Szybko założył wykonany z kopolimeru etylenowego kombinezon. Wygodny i łatwy w użyciu, kombinezon ten był wynikiem trwających sześćdziesiąt lat udoskonaleń topornego pancerza, jaki nosili astronauci programu Apollo. Był także „inteligentny"; niektórzy mówili, że jest tak inteligentny, iż sam mógłby się udać na przechadzkę po Księżycu.

Ale niezależnie od tego Michaił ostrożnie przeprowadził szereg testów podstawowych układów kombinezonu. Tu, na biegunie południowym Księżyca, mieszkał sam, jeśli nie liczyć elektronicznej wszechobecności Talesa, i wszyscy wiedzieli, że mała siła ciążenia ogłupia, nazywano to „głupotą kosmiczną". Michaił dobrze wiedział, jak ważne jest skupienie się na obowiązkach, niezbędnych, aby utrzymać się przy życiu.

Mimo to w ciągu zaledwie kilku minut był szczelnie zamknięty wewnątrz ciepłego kombinezonu. Przez klinowaty wizjer widział zniekształcony obraz swego małego pomieszczenia mieszkalnego. Ubrany w kombinezon do badań przestrzeni międzyplanetarnej raził, stojąc pośród brudnej bielizny i niepozmywanych naczyń.

Z wdziękiem wynikającym z długiej praktyki przecisnął się przez śluzę powietrzną, a potem przez małą śluzę przeciwpyłową i stanął na powierzchni Księżyca.

Stojąc na pochyłości krateru, Michaił znajdował się w cieniu, rozświetlanym jedynie przez skąpe sztuczne oświetlenie. Niebo nad jego głową było usiane gwiazdami. Kiedy spojrzał w górę - w sztywnym kombinezonie musiał się przechylić do tyłu - dostrzegł plamy oślepiającego światła wysoko na ścianie krateru, w miejscach gdzie docierało światło wiszącego nisko nad horyzontem Słońca. Na górze ustawiono układy ogniw słonecznych i anten, jak również czujniki światła słonecznego, które stanowiły podstawowe wyposażenie Stacji.

Kosmiczna Stacja Meteorologiczna, wydrążona w ścianie krateru Shackleton, była jednym z mniejszych siedlisk na Księżycu, nadmuchiwanych kopulastych konstrukcji, połączonych niskimi tunelami i pokrytych warstwą czarno-szarego pyłu księżycowego.

Choć samo miejsce było mało pociągające, znajdowało się na terenie jednego z niezwykłych obszarów Księżyca. W przeciwieństwie do Ziemi oś obrotu Księżyca ma nieznaczne nachylenie, nie istnieją więc tutaj pory roku. A na biegunie południowym Słońce nigdy nie wznosi się wysoko na niebie. Cienie są zawsze długie, a w niektórych miejscach zalegają stale. Tak więc kręgu ciemności, w którym stał Michaił, od miliardów lat nic nie zakłócało, z wyjątkiem ludzi.

Michaił spojrzał w dół pochyłości, sięgając wzrokiem poza niskie wybrzuszenia kopuł Stacji. Na powierzchni krateru w świetle reflektorów widać było skomplikowaną plątaninę kamieniołomów i maszyn. Roboty trudziły się nad wydobyciem prawdziwego skarbu tej okolicy: wody.

Kiedy astronauci programu Apollo przywieźli pierwsze pokryte pyłem kamienie księżycowe, geologowie osłupieli, gdy okazało się, że próbki nie zawierają ani śladu wody, nawet związanej chemicznie w minerałach. Minęło kilka dziesięcioleci, zanim odkryto prawdę. Księżyc nie był siostrzanym światem Ziemi, ale jej światem potomnym, powstałym we wczesnym okresie istnienia układu słonecznego, kiedy zderzenie z innym światem potomnym rozbiło proto-Ziemię. Szczątki powstałe podczas tego zderzenia, które ostatecznie utworzyły Księżyc, zostały podgrzane do wysokiej temperatury i wówczas wszelkie ślady wody znikły. Później powierzchnię Księżyca bombardowały komety. Spośród miliardów ton wody, które spadły podczas tych zderzeń, większość natychmiast wyparowała. Ale odrobina, dosłownie odrobina, przeniknęła do wiecznie pogrążonych w cieniu den kraterów okołobiegunowych, niby dar dla Księżyca mający niejako wynagrodzić okoliczności jego narodzin.

Wedle ziemskich standardów wody na Księżycu było dość mało - niewiele więcej niż w sporym jeziorze - ale dla kolonistów z Ziemi był to bezcenny skarb, wart znacznie więcej niż złoto o takim samym ciężarze. Dla naukowców owa woda także miała bezcenną wartość, ponieważ zawierała informacje o eonach, w ciągu których powstawały komety, i dostarczała pośrednich wskazówek dotyczących tworzenia się ziemskich oceanów, które także zawdzięczały swe powstanie uderzeniom komet.

Jednakże Michaiła interesował nie księżycowy lód, lecz słoneczny ogień.

*

Odwrócił się od cienia i zaczął mozolnie wspinać się po stromej pochyłości w kierunku światła. Drogę stanowił po prostu szlak wydeptany ludzkimi stopami. Był oznaczony latarniami ulicznymi (tak je wszyscy nazywali), małymi, wiszącymi na słupach, kulistymi lampami, dzięki czemu widział, co robi.

Pochyłość była stroma i każdy krok, nawet przy jednej szóstej ziemskiej siły ciążenia, stanowił duży wysiłek. Kombinezon ułatwiał marsz; słychać było delikatne buczenie serwomechanizmów i wysoki warkot wentylatorów i pomp, które pracowały, aby na szybie czołowej nie skraplał się pot. Wkrótce oddychał ciężko, a w mięśniach czuł przyjemny ból. Ten spacer to była jego codzienna przechadzka dla zdrowia.

W końcu dotarł do szczytu i wyszedł na pełne słońce. Zainstalowano tam grupkę czujników, które nieskończenie cierpliwie wpatrywały się w Słońce. Ale jego światło było zbyt jasne dla oczu Michaiła i wizjer kombinezonu szybko pociemniał.

Krajobraz wokół był bardzo urozmaicony i pełen dramatyzmu. Stał na krawędzi krateru Shackleton, który sam stanowił stosunkowo mały krater, ale na jego zachodniej krawędzi przecinały się kręgi dwóch innych. Krajobraz stanowił bezładną mieszaninę na gigantyczną skalę, nawet odległe krawędzie kraterów ginęły za księżycowym horyzontem. Ale dzięki długiej praktyce Michaił nauczył się rozpoznawać lekko zakrzywione łańcuchy górskie, które stanowiły obrzeża zachodzących na siebie urwisk. Wszystko to było uwypuklone przez niskie światło Słońca, które bez końca toczyło się wokół horyzontu, w długie cienie obracały się niby wskazówki zegara.

Biegun południowy, ukształtowany w wyniku upadku ogromnego meteorytu, kiedy Księżyc był jeszcze młody, który pozostawił po sobie najgłębszy krater w całym układzie słonecznym, był najbardziej zawiłym krajobrazem na Księżycu. Trudno było sobie wyobrazić większy kontrast w stosunku do płaskiego, bazaltowego Morza Spokoju, na którym po raz pierwszy wylądowali Armstrong i Aldrin, daleko na północ, w pobliżu księżycowego równika.

A ten szczyt stanowił specjalne miejsce. Nawet wśród gór na biegunie, w większości miejsc zapadała noc, kiedy przesuwające się cienie którejś ściany krateru zasłaniały światło. Ale szczyt, na którym stał Michaił, był inny. Geologiczny przypadek zrządził, że był bardziej stromy i nieco wyższy od swych sąsiadów po obu stronach, wskutek czego cień nigdy nie sięgał jego szczytu. Podczas gdy Stacja odległa zaledwie o kilka kroków była pogrążona w wiecznym mroku, tutaj wiecznie świeciło Słońce; był to Szczyt Wiecznego Światła. Takiego miejsca nie było na całej Ziemi, a na Księżycu zaledwie kilka.

Nie było tutaj ranka ani prawdziwej nocy, nic więc dziwnego, że osobisty zegar Michaiła różnił się od zegarów reszty mieszkańców Księżyca. Był to dziwny, nieruchomy krajobraz, który pokochał. I między Ziemią a Księżycem nie było lepszego miejsca do obserwacji Słońca, które nigdy nie zachodziło na tym pozbawionym powietrza niebie.

Ale dzisiaj, kiedy tak stał, coś go zaniepokoiło.

Oczywiście był sam; było nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek zdołał podkraść się do Stacji, nie uruchamiając setki automatycznych systemów alarmowych. Milczący strażnicy monitorów słonecznych także nie wykazywali żadnych zakłóceń czy zmian, nie żeby pobieżne badanie wzrokowe ich obudów, pokrytych grubą osłoną chroniącą przed uderzeniami meteorytów i kevlarem, coś mu powiedziało. Cóż więc go zaniepokoiło? Na pogrążonej w bezruchu powierzchni Księżyca takie uczucie było bardzo nieprzyjemne i Michaił zadrżał, pomimo ciepła wypełniającego wnętrze kombinezonu.

I wtedy zrozumiał.

- Tales. Pokaż mi Słońce.

Zamknąwszy oczy, uniósł twarz w stronę oślepiającego światła.

Kiedy Michaił otworzył oczy, przyjrzał się dziwnemu Słońcu.

Środek szyby czołowej tłumił większą część światła tarczy słonecznej. Ale widział atmosferę Słońca, koronę, rozmytą poświatę rozciągającą się na odległość wielu średnic Słońca. Korona miała gładką strukturę, która zawsze przypominała mu macicę perłową. Wiedział jednak, że jej gładkość maskowała gwałtowne zjawiska elektromagnetyczne, przyćmiewające całą ludzką technikę, w istocie gwałtowność tych zjawisk była główną przyczyną szkodliwych zawirowań w przestrzeni kosmicznej, których obserwacji poświęcił życie.

W środku korony widniała tarcza samego Słońca, która przygaszona przez wizjer przypominała rozżarzony węgiel. Zażądał powiększenia obrazu i wtedy zobaczył plamki, którymi zapewne były granule, wielkie komórki konwekcyjne pokrywające powierzchnię Słońca. A tuż przy samym środku tarczy dojrzał ciemniejszą smugę, najwyraźniej nie była to granula, miała bowiem znacznie większe rozmiary.

- Aktywny obszar - mruknął.

- I to duży - odparł Tales.

- Nie mam pod ręką rejestru... Czy to jest 12687? - Od dziesięcioleci ludzie numerowali aktywne obszary, które zaobserwowali na Słońcu, źródła rozbłysków i innych gwałtownych zjawisk.

- Nie - powiedział Tales bez zająknienia. - Aktywny obszar 12687 słabnie i jest trochę dalej na zachód.

- Więc co...

- Ten obszar nie ma numeru. Jest zupełnie nowy.

Michaił gwizdnął. Aktywne obszary formowały się zazwyczaj przez wiele dni. Badając rezonanse Słońca, ogromne, powolne fale dźwiękowe, które przemieszczały się przez jego powierzchnię, zwykle można było wykryć duże obszary na drugim końcu, jeszcze zanim w wyniku obrotu gwiazdy znalazły się w polu widzenia. Ale ta bestia wydawała się jakaś inna.

- Słońce jest dziś niespokojne - mruknął Michaił.

- Michaił, ton twego głosu jest dziwny. Podejrzewałeś, że ten aktywny obszar tam się znajduje, zanim zażądałeś jego pokazania?

Michaił spędził w towarzystwie Talesa mnóstwo czasu i w ogóle nie zwrócił uwagi na tak okazywaną ciekawość.

- W takich kwestiach rozwija się instynkt.

- Ludzki system sensoryczny nadal pozostaje tajemnicą, prawda, Michaił?

- Tak, istotnie.

Kątem oka Michaił zauważył jakiś ruch. Odwrócił się od Słońca. Kiedy szyba czołowa rozjaśniła się, zobaczył światełko pełznące w jego stronę przez księżycowe cienie. Był to dla niego widok prawie tak niezwykły jak tarcza niespokojnego Słońca.

- Wygląda na to, że mam gościa. Talesie, lepiej się upewnij, czy mamy dość gorącej wody na prysznic. - Zaczął schodzić po zboczu, starając się uważać na każdy krok, pomimo rosnącego podniecenia. - Zanosi się na ciekawy dzień - powiedział.

3. Towarzystwo Królewskie

Siobhan McGorran siedziała w głębokim fotelu. Elastyczny ekran rozłożyła na kolanach, a na stoliku obok postawiła filiżankę gorzkiej kawy; w uchu tkwiła jej słuchawka. Powtarzała sobie wykład, który za niecałe pół godziny miała wygłosić dla swych najwybitniejszych współpracowników.

Czytała na głos:

- Rok 2037 zapowiada się jako najbardziej znaczący rok dla kosmologii od roku 2003, kiedy to po raz pierwszy poprawnie określono podstawowe składniki wszechświata - proporcje materii barionowej, ciemnej materii i ciemnej energii. W owym roku miałam jedenaście lat i pamiętam, jaka byłam podekscytowana, kiedy ogłoszono wyniki obserwacji wykonanych przez sondę kosmiczną do pomiaru anizotropii mikrofalowego promieniowania tła (MAP). Przypuszczam, że nie byłam zbyt odlotową nastolatką! Ale dla mnie MAP to był robot Columbus. Tę nieustraszoną sondę kosmiczną wysłano w nadziei, że znajdzie ciemną materię, ale po drodze natrafiła na ciemną energię. I tak jak odkrycia Kolumba na zawsze utrwaliły w pamięci ludzi geografię Ziemi, my w roku 2003 poznaliśmy geografię wszechświata. Teraz, w 2037 roku, dzięki wynikom, jakich oczekujemy z ostatniej sondy kwintesencyjnej do pomiaru anizotropii promieniowania tła, myślę...

Światła w pokoju zamrugały, co sprawiło, że zacięła się na kolejnym słowie.

Usłyszała cmoknięcie matki.

- I tak dalej, i tak dalej - powiedziała Maria, jej cichy głos z irlandzkim zaśpiewem był podkreślony przez maleńki głośnik telefonu. - Przypuszczam, że po jakimś czasie, kiedy nikt już nie będzie pamiętał tych wszystkich technicznych bzdur dotyczących starych statków kosmicznych, odnajdziesz drogę do celu.

Siobhan stłumiła westchnienie.

- Mamo, jestem Astronomem Królewskim, a to jest Towarzystwo Królewskie. Mam wygłosić ważne przemówienie! Oni spodziewają się tych „technicznych bzdur".

- A ty nigdy nie byłaś dobra w wymyślaniu trafnych analogii, kochanie.

- Mogłabyś okazać mi choć trochę serca. - Pociągnęła łyk kawy, uważając, żeby nie uronić kropli na swój najlepszy kostium. - Popatrz, do czego doszła twoja mała córeczka. - Włączyła w telefonie opcję przesyłania obrazu, aby matka mogła ją zobaczyć.

Znajdowała się w komnatach Towarzystwa Królewskiego na Carlton Terrace. Otaczały ją prawdziwe antyki; nad głową wisiały żyrandole, a obok stał marmurowy kominek.

- Jaki piękny pokój - mruknęła Maria. - Wiesz, epoce wiktoriańskiej mamy mnóstwo do zawdzięczenia.

- Towarzystwo Królewskie jest znacznie starsze niż epoka...

- Tutaj nie ma żadnych żyrandoli, zapewniam cię - powiedziała Maria. - Tylko śmierdzący starzy ludzie, tacy jak ja.

- To sprawa demografii.

Maria była w szpitalu, niedaleko London Bridge, zaledwie kilkaset metrów od Carlton Terrace. Czekała na umówioną wizytę w związku z rakiem skóry, na który cierpiała. Była to powszechna choroba ludzi, którzy starzeli się pod dziurawym niebem, i Maria musiała czekać w kolejce.

Siobhan słyszała w tle podniesione głosy.

- Jakieś kłopoty?

- Zamieszanie przy dystrybutorze napojów - powiedziała Maria. - Został odrzucony czyjś wszczepiony chip kredytowy. Ludzie są trochę zbyt pobudliwi. Zabawny dzień, nie? Może to ma coś wspólnego z tym dziwnym niebem.

Siobhan rozejrzała się dookoła.

- Tu wcale nie jest spokojniej. - Ponieważ zbliżała się godzina konferencji, była wdzięczna, że zostawiono ją samą, dzięki czemu miała możliwość przejrzenia notatek, chociaż czuła się w obowiązku zadzwonić do matki. Ale teraz wszyscy tłoczyli się przy oknie, przyglądając się temu dziwnemu niebu. Sądziła, że to zabawny widok, kiedy grupa naukowców o międzynarodowej sławie rozpycha się jak małe dzieci próbujące dojrzeć gwiazdę rocka. Ale na co patrzyli?

- Mamo, jakie „dziwne niebo"...

Maria odparła zgryźliwie:

- Może sama powinnaś popatrzeć. Jesteś Astronomem Królewskim i... - W słuchawce zatrzeszczało i połączenie zostało przerwane.

Siobhan była zaskoczona, to się nigdy nie zdarzało.

- Arystotelesie, wybierz ponownie numer.

- Tak, Siobhan.

Po kilku sekundach głos matki powrócił.

- Halo...?

- Jestem - powiedziała Siobhan. - Mamo, dzisiaj zawodowi astronomowie nieczęsto wpatrują się w niebo. - Zwłaszcza kosmologowie tacy jak Siobhan, których przedmiotem zainteresowania jest wszechświat w największej możliwej skali, nie zaś jakieś nieciekawe obiekty, które można dostrzec gołym okiem.

- Ale nawet ty musiałaś tego ranka zauważyć zorzę.

Oczywiście widziała ją. Latem Siobhan zawsze wstawała około szóstej, żeby wypełnić swoją dzienną normę biegania wokół Hyde Parku, zanim gorąco stanie się nie do wytrzymania. Tego ranka, mimo że Słońce już od dawna było nad horyzontem, na północnym niebie widziała tę delikatną szkarłatno-zieloną poświatę - wyraźnie trójwymiarowe jasne draperie i wstęgi utworzone przez ogromne strumienie plazmy unoszące się nad Ziemią.

Maria powiedziała:

- Zorza ma coś wspólnego ze Słońcem, prawda?

- Tak. Rozbłyski i wiatr słoneczny. - Siobhan musiała przyznać ze wstydem, że nawet nie była pewna, czy w tym momencie Słońce znajdowało się w pobliżu maksimum cyklu. A przecież była Astronomem Królewskim.

W każdym razie chociaż zorza bez wątpienia stanowiła wspaniały widok i choć było rzeczą niezwykłą, że jest tak jasna tak daleko na południu, Siobhan wiedziała, że to jedynie wtórny efekt oddziaływania słonecznej plazmy z ziemskim polem magnetycznym i dlatego nie jest to specjalnie interesujące zjawisko. Nie przerwała biegania, nie mając zamiaru dołączyć do rzędów ludzi stojących z otwartymi ustami i gapiących się w niebo. I na pewno nie żałowała, że uniknęła krótkiej chwili paniki, kiedy ludzie bombardowali służby miejskie niepotrzebnymi telefonami, sądząc, że Londyn płonie.

Wszyscy stali nieruchomo przy oknie. Musiała przyznać, że to wszystko jest trochę dziwne.

*

Odstawiła kawę i z telefonem w dłoni podeszła do okna. Nie widziała zbyt wiele ponad ramionami przepychających się kosmologów, tylko zieleń parku i jasnoniebieskie niebo. Okno było zamknięte, żeby klimatyzacja działała prawidłowo, ale miała wrażenie, że słyszy hałas uliczny: trąbienie samochodów, syreny.

Toby Pitt dostrzegł ją stojącą z tyłu grupy. Wielki, sympatyczny, niedźwiedziowaty mężczyzna mówiący akcentem z któregoś hrabstwa z okolic Londynu był pracownikiem Towarzystwa Królewskiego, a dzisiaj pełnił rolę gospodarza konferencji.

- Siobhan! Nie będę żartować z Astronoma Królewskiego, że jest ostatnią osobą, która wykazuje jakiekolwiek zainteresowanie tym, co się dzieje na niebie.

Pokazała mu telefon.

- Nie ma potrzeby. Moja matka już tam była.

- Jednak jest na co popatrzeć. Chodź. - Otoczył ją potężnym ramieniem i z mieszaniną siły fizycznej i pełnego uśmiechów taktu udało mu się podprowadzić ją do okna.

Roztaczał się stąd piękny widok na Mail, a dalej na St James Park. Trawa lśniła jaskrawą zielenią; nie był to już miejscowy gatunek, lecz gruboliściasta, odporna na suszę odmiana z południowego Teksasu, a pracujące niepowstrzymanie zraszacze tworzyły mieniącą się mgiełkę drobnych kropelek wody.

Na ulicy powstał korek. Eleganckie samochody stały spokojnie w kolejce, ale poirytowani kierowcy nieustannie trąbili, a gorące opary unosiły się w rozedrganym wilgotnym powietrzu.

Skierowawszy wzrok dalej, Siobhan zobaczyła, że sygnalizacja świetlna mruga najwyraźniej w sposób zupełnie przypadkowy. Nic dziwnego, że ruch został zablokowany.

Spojrzała w górę. Stojące wysoko na bezchmurnym niebie Słońce zalewało okolicę. Mimo to, kiedy osłoniła oczy, zdołała dostrzec smugi zorzy na niebie. Zdała sobie sprawę z hałasu przebijającego się przez ruch uliczny, dalekiego zgiełku, tłumionego przez grube, szczelne okno. Był to warkot silników, który zdawał się unosić nad miastem. A więc zator nie miał charakteru lok...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin