05.3 Graham McNeill - Legenda Sigmara 3 - Bóg Imperator.docx

(2038 KB) Pobierz











 



 

 

 

 

 

Time of Legends: God King

Tłumaczyła: Maja Pobieżyńska

Księga 3 Trylogii Legenda Sigmara



 

 


https://s.lubimyczytac.pl/upload/books/4845000/4845521/656663-352x500.jpg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

redakcja: Wujo Przem

(2019)


Czas Legend

 

Oto Czas Legend

Świat Warhammera opiera się na czynach wielkich herosów i ich starciach z potężnymi wrogami. W nowej serii książek, po raz pierwszy w historii, opowieści o tych legendarnych wydarzeniach zostały powołane do życia. Cykl podzielony jest na trylogie. Każda z nich opowiada o nieznanych szczegółach z życia najsławniejszych bohaterów i złoczyńców w historii Warhammera. Wszystkie razem opierają się na ukrytych powiązaniach, stanowiących fundament całego świata Warhammera.

 

Bóg Imperator

 

Sigmar, pierwszy Imperator, jest bogiem wśród ludzi, nieustraszonym dowódcą i wielkim wojownikiem. Po zwycięstwie nad orkami na Przełęczy Czarnego Ognia i odpartej inwazji na Middenheim, Imperium w końcu wydaje się doświadczać odrobiny pokoju. Ten nie trwa jednak długo.

Na rozległych pustyniach Nehekhary podnosi się nowy władca. Nagash, najstraszliwszy z nekromantów, pragnie zdobyć władzę nad Starym Światem, miażdżąc swoich przeciwników z pomocą armii nieumarłych. Legiony ohydnych istnień rozpełzają się po Imperium. Sigmar musi obronić świat żyjących przed hordami żywych trupów i nie dopuścić, by marzenia Nagasha o potędze się spełniły.

 

 

 

 


 

Trwa mroczna era, wiek krwi, demonów i czarnoksięstwa. To również czas bitew, wszechobecnej śmierci i nadchodzącego końca świata.

Pośród zniszczenia i szalejących płomieni rodzą się jednak potężni bohaterowie – ludzie czynu i wielkiej odwagi.

W sercu Starego Świata leży kraina ludzi rządzona przez wiecznie skłóconych ze sobą plemiennych wodzów.

 

Jest to kraina podzielona.

Na północy król Artur z rodu Teutogenów walczy z konkurentami do tronu na szczycie wielkiej Góry Fauschlag, podczas gdy król-berserker z Turyngian wierzy tylko w wojnę i rozlew krwi.

To na południe ludzie muszą się zwrócić w poszukiwaniu pomocy.

W Reikdorfie panują Unberogenowie dowodzeni przez potężnego króla Björna i jego naznaczonego przepowiednią syna, Sigmara. Unberogenowie wierzą w ideę zjednoczenia ludzkich plemion. Wierzą słusznie, albowiem jeżeli w obliczu tak licznych wrogów ludzie nie przezwyciężą różnic i nie zdecydują się wystąpić razem, ich upadek jest przesądzony.

Pośród pól mroźnej północy grasują najeźdźcy z Norski, barbarzyńcy i czciciele Mrocznych Bóstw, którzy grabią, mordują i niszczą wszystko, co napotkają na swej drodze. Bagna są nawiedzane przez ponure widma, a w lasach gromadzą się bestie.

Ale to na wschodzie rośnie największe niebezpieczeństwo ze strony mrocznych sił. Zielonoskórzy od wieków stanowili zagrożenie dla ludzkich krain, lecz tym razem ich niezliczone hordy zbierają się do ataku w celu ostatecznego starcia z powierzchni ziemi każdego śladu istnienia człowieka.

 

Królowie ludzkich plemion mają jednak sprzymierzeńców w strasznej walce.

 

Krasnoludy zamieszkujące góry, wspaniali kowale i inżynierowie, wspomagają ich przeciwko plugawemu najeźdźcy. Wszyscy muszą trzymać się razem, krasnoludy i ludzie, ponieważ teraz waży się przetrwanie obydwu ras i wiele zależy od tego przymierza.


232

 




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Księga pierwsza

Danse Macabre

Chociaż Sigmar nie uronił łzy za Middenheim

Ani nie rozpaczał nad spaloną ziemią

Zapłakał, gdy ujrzał ciało zmarłego brata

A inni też płakali osamotnieni.

 

Od pamiętnego dnia na Górze Fauschlag

Nie rozmawialiśmy już gromkimi głosami

I nie było dnia ni nocy

Bez ciężkich westchnień.

 

I stało się, że śmierć zabrała Pendraga,

Którego siła i wigor były niezmierzone

Tak jak zabierze każdego wojownika

Który narodzi się na tej ziemi.

Rozdział 1

Ogień i retrybucja

Lord Aetulff nie żył. Wynieśli jego ciało z wioski, tworząc długą procesję. Brodzili w śniegu. Ci, którzy mu służylici, którzy przeżyli długą ucieczkę przed mieczami jego wrogów, szli w niej, niosąc przed sobą połamane miecze. Oszczędzono ich, ale na wybrzeżu było wystarczająco dużo ludzi chcących ukarać ich za tchórzostwo.

Zaufani gwardziści wodza nieśli go na palankinie zrobionym ze zniszczonych tarczy. Jego ciało było owinięte podartym sztandarem uratowanym z walk na dalekim południu. Było lekkiechoroba, którą przyniósł z tej wojny trawiła jego ciało od dawna. Zhek Askah powiedział, że była to kara zesłana przez bogów i nikt nie miał odwagi mu zaprzeczyć.

Aetulff walczył z chorobą sześć miesięcy. Był silny, więc umierał boleśnie długo.

Jego synowie też już nie żyli, wybici w bitwachtak jak chcieli tego bogowie, więc linia jego rodu wygasła. Zmarł wiedząc, że nikt nie będzie nosił jego nazwiska. Nikt nie będzie o nim pamiętał, a jego krwawe czyny zostaną zapomniane w ciągu zaledwie jednego pokolenia.

Za jego ciałem nie szła ani jedna kobieta. Kara była kompletna.

Mężczyźni szli ku wybrzeżu, gdzie na zamarzniętej ziemi płonął ogień. Ocean był ciemny, zimny i zacięty w gniewie, a na falach przypływu tańczył okręt zniszczony nawałnicami. Solidnie zbudowany z drewna przepojonego żywicą, był ozdobiony głową wilka na dziobie. To był dumny statek. Był im domem przez wiele najgorszych sztormów, jakie zesłali na nich bogowie. Zasługiwał na więcej, ale przez ostatnie półtora roku osadnicy nauczyli się, że na tym świecie rzadko dostajemy to, na co zasługujemy.

Wojownicy wspięli się na pokład i odwrócili, aby pomóc podnieść ciało zmarłego wodza. Byli silni, więc bez większych problemów umieścili je na podwyższeniu zbudowanym z drewna i podpałki. Po kolei kaleczyli przedramiona zniszczonymi mieczami, rozlewali krew na Aetulffa i odrzucali bezużyteczną już broń na pokład. Potem przeszli na tył statku, pusty, bez zdobiących go tarczy i szeregów ludzi pracujących zwykle przy wiosłach.

Jeden z mężczyzn, noszący hełm ozdobiony skrzydłami kruka, poczekał aż reszta skoczy do morza i rozlał na ciało niemal całą butelkę oleju. Tym, co w niej zostawił, nasączył deski pokładu i odrzucił naczynie za siebie. Pociągnął za linę owiniętą dookoła masztu i z hukiem rozwinął nad sobą czarny żagiel.

Odwrócił się i poszedł w stronę burty, by dołączyć do swoich przeklętych przez los towarzyszy. Ich wódz zmarł, oni jednak żyli. Ich wstyd nie będzie miał końca. Kobiety będą nimi pogardzać, a dzieci pluć im w twarze. I wszyscy oni będą mieli rację. Bogowie przeklną ich na całą wieczność, o ile nie spłacą tego długu z nawiązką.

Mroźny podmuch wydął żagiel i statek złapał wiatr. Chwiejnie odpłynął od brzegu, nie potrzebując żadnego człowieka do opanowania jego siły. Przypływ i wiatr szybko odciągnęły go daleko od ludzi, okręcając go czasem jak liść w kałuży. Zdradliwe prądy i ruchy wód, z których słynęło to wybrzeże znane były z tego, że zepchnęły już wiele statków na ostre skały, ale lorda Aetulffa zaniosły na spokojniejsze wody z niespotykaną delikatnością. Nad masztami frunęły w kręgach mewy, dokładając swoje krzyki do łkań żałobników.

Wojownik w hełmie podniósł łuk i nałożył strzałę. Przyłożył jej owinięty w gałganek koniec do ognia i gdy zapłonęła, wypuścił ją w powietrze. Przecięła szare niebo pięknym łukiem i utknęła w jednym z masztów żałobnego statku.

Statek zapłonął. Najpierw powoli, potem jakby nabrał tempa. Płomienie obudziły się do życia, żarłocznie pożerając zgniłe mięśnie martwego człowieka i stos nasączony olejem, na którym leżał. W ciągu zaledwie kilku chwil cały statek był już stosem pogrzebowym, płonąc od dziobu do masztu. W niebo wzbiła się czarna spirala dymu, jakby opłakująca zmarłego.

Wojownicy obserwowali statek aż rozpadł się z głośnym trzaskiem. Opadł na jedną burtę i woda pochłonęła go z bulgotem.

Lord Aetulff był martwy i nikt już po nim nie płakał.

Z jaskini na klifach, wysoko nad wioską, pewien odziany w futro i pióra mężczyzna obserwował ostatnią podróż wilczego statku. Nosił brodę, a jego długie włosy były matowe od brudu. Kiedyś były czarne, ale teraz trudno byłoby już określić ich prawdziwy kolor. Brud pochodzący z jaskini wbił się w jego skórę. Jego ramiona pokrywały drobne rany, a wysypka paliła i łaskotała niemal w tym samym stopniu.

Mieszkańcy wioski nazywali go Wyrtgeom, choć on nigdy nie mógł w pełni pojąć znaczenia tego imienia. Nie znał ich języka, pojmował tylko podstawowe pojęcia. Ich szaman splunął na niego jakieś półtora roku temu, gdy razem z pewnym wysuszonym przez wiek nieśmiertelnym zszedł ze spalonego teraz statku na ląd. Choć tego nie rozumiał, pojmował, że za tym mianem mógł się schować. Było tarczą, którą mógł bronić się przed atakami z powodu czynów, które popełnił, nosząc własne imię.

Nieśmiertelny opuścił wioskę, próbując go namówić na wyprawę na północne rubieże, ale mężczyzna odmówił, wspiął się na klif i uczynił tę jaskinię swoim domem. Wiedział, że powinien zniknąć; jego obecność przyciągała łowczych, ale coś powstrzymywało go przed odejściemjakby miał na sobie kajdany, których nie potrafił dojrzeć.

Potrząsnął głową w nadziei, że ten prosty gest pomoże mu przestać myśleć o tak ponurych sprawach i znów spojrzał w stronę wilczego statku. Z południa nadeszła kolejna fala mgły, zasłaniając horyzont i sprawiając, że powietrze niosło zapach mokrej szmaty. Popatrzył za wojownikami, którzy wracali przez śnieg do wioski, podzielając ich wstyd, który czuli tylko dlatego, że przeżyli.

Popatrzył za siebie. Zmarszczył brwi, stara rana nigdy nie dawała mu spokoju. Nieśmiertelny dał mu małe zawiniątko, gdy płynęli razem przez oceany. Nawet bez rozwijania go wiedział, co w nim znajdzie. Nie rozumiał, jak coś takiego może istnieć. Odrzucił je za siebie w przededniu porażki i wciąż tam było.

Trzymał je we wgłębieniu skały, w tylnej części jaskini. Wiedział, że już dawno powinien wrzucić to do morza, ale wiedział też, że nigdy tego nie zrobi.

Coś poruszyło się we mgle i podniósł dłoń, by osłonić oczy przed zimowym słońcem. Jakiś kształt w chmurach czy coś gorszego?

Jego prawa dłoń zadrżała wspomnieniem rzezi, a wzrok opadł na osadę. Stare instynkty i nowe zmysły alarmowały o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

Z mgły wypłynęło dwanaście okrętów.

Potężne pociągnięcia wioseł pozwalały pruć statkom przez fale. Ich pokłady były pełne uzbrojonych mężczyzn w błyszczących, żelaznych napierśnikach i pełnych hełmach z brązu. W dłoniach trzymali topory, miecze i włócznie. Mężczyzna nawet stojąc wysoko na klifie wyczuwał ich gniew. Spojrzał w stronę swojej jaskini, ale potem zamknął oczy i westchnął głęboko. Obawiał się tego momentu już od dawna, od chwili, gdy sam zszedł na ląd, ale gdy ten czas już nadszedł, nie czuł nic oprócz spokoju.

Ten sam spokój czuł zawsze przed bitwą.

Ten sam spokój czuł, gdy zabijał.

Patrzył jak statki pokonują drogę na brzeg i dalej, na kamienistą plażę. Kilku wojowników z wioski już biegło im na spotkanie, wymachując toporamigłównie starcy i młodzież. Oni mieli bronić całej wioski.

To nie mogło wystarczyć.

*

Dudniące okrzyki wojenne rozbrzmiewały w powietrzu, gdy kobiety i dzieci biegły w stronę klifów. Nie było ratunku, tylko nadzieja na odwleczenie nieuchronnej śmierci. Ci wojownicy nie zostawią nikogo przy życiu. Nie mieli tego w zwyczaju.

Nawet ze swojego wygnania na klifach słyszał ostatnie opowieści o tych morskich zabójcach spoza wielkiej wody, którzy potrafili wyrżnąć całe plemiona w ciągu jednej bitwy. Ich purpurowo-białe żagle niosły strach wzdłuż całego wybrzeża nawet u tych, którzy niegdyś mienili się panami oceanów.

Kilku uzbrojonych mężczyzn opuściło główny statek. Na ich czele szedł wojownik w błyszczącej, srebrnej zbroi i złotym hełmie. Miał przy boku potężny młot bojowy, którym zabijał jednym uderzeniem. Do brzegu przybijało coraz więcej statków i w ciągu kilku chwil na lądzie była już setka zabójców. Z pokładów szyto strzałami, na plaży wbijano w ciała ząbkowane ostrza, a w pobliskie drewniane domy, suche od wiatru, rzucano podpalone zawiniątka.

W ciągu każdej sekundy przybywało tuzin wojowników. Choć obrońców było coraz mniej, walczyli dzielnie, wiedząc, że honor odzyskają dopiero w śmierci.

Lekko uzbrojeni mężczyźni z łukami wyskoczyli na kamienie, mierząc w uciekających wieśniaków i trafiając ich za każdym razem. Na brzegu stal uderzała o stal i ostatni z obrońców został pokonany. Patrzył, jak wojownik w hełmie ozdobionym kruczymi skrzydłami rzucił się na przywódcę morskich zabójców z toporem w wysoko uniesionych dłoniach. Młot napastnika poszedł w górę i ostrze topora ześlizgnęło się po jego rękojeści. Takie uderzenie powinno zniszczyć oręż i rozpłatać jej właściciela na dwoje, ale on wiedział, że młot ma swoje tajemnice. Tak samo zresztą jak dzierżący go wojownik.

Młot zawirował w dłoni mężczyzny szybciej niż jakakolwiek broń o tym rozmiarze i wadze powinna, i uderzył w twarz wojownika noszącego krucze skrzydła, rozbijając jego czaszkę na krwawe skrawki i sprawiając, że padł w purpurowy śnieg.

Dla ciebie nie będzie stosupowiedział, prowadząc swoich wojowników w głąb wioski.

Budynki płonęły. Ich mieszkańcy byli już martwi, ale mimo tego mężczyźni i tak kopniakami zepchnęli ich ciała do wody, jakby próbując udowodnić, że nikt tu nie mieszkał. To nie był najazd z nadzieją na obłowienie się złotem, niewolnikami czy obfitą grabieżą. To była zaplanowana eksterminacja.

Najeźdźcy wyłowili ciała z wody i zdejmowali im hełmy. Przywódca przyglądał się każdemu zabitemu, ale za każdym razem potrząsał głową. Był wyraźnie zawiedziony.

Wyrtgeom zaśmiał się cicho.Wśród umarłych nie znajdziesz tego, kogo szukasz.

Usłyszał hałas gdzieś z dołu, na ścieżce prowadzącej do jego kryjówki. Ukrył się głębiej w jaskini. Szczupła kobieta o twarzy zniszczonej od wiatru i ciężkiej pracy niosła w górę dwoje dzieci. Jej kroki słabły. Zobaczył w jej plecach kilka strzał i już rozumiał. Zobaczyła go i chciała coś powiedzieć, ale nie udało jej się stworzyć żadnego słowa. Z jej ust skapnęła jedynie krwawa piana.

Sięgnęła do kamiennej półki przed jego jaskinią i osunęła się na kolana. Miała szalone oczy. Zostały jej jedynie ostatnie sekundy życia i była tego świadoma.

Wyrtgeompowiedziała w obcym dla siebie języku.Ocal... moje dzieci.

Odsunął się od niej, potrząsając głową.

Musisz!powiedziała, popychając je w jego stronę. Zobaczył, że to bliźnięta, chłopiec i dziewczynka. Oboje zanosili się głośnym płaczem. Jej oczy zamknęły się i zachwiała się, gdy śmierć sięgnęła po nią zimną dłonią. Córka otoczyła jej szyję ramionami i obie spadły z klifu, uderzając w morze odległe o sto metrów.

Wojownicy na plaży także widzieli jej upadek. Spoglądali teraz w górę klifu i dostrzegli jego jaskinię. Wiedział, że w jej cieniu jest niewidoczny, ale chłopiec stojący na półce nie robił nic, by się ukryć. Na ścieżkę prowadzącą w górę wbiegło czterech wojowników i mężczyzna zaklął. Poczuł, że za jego futro ktoś ciągnie. Spojrzał w dół i napotkał spojrzenie lodowato błękitnych oczu, najzimniejszych, jakie w życiu widział. Chłopiec stał obok niego z dłońmi zwiniętymi w pięści. W jego oczach widział czystą desperację.

Ty jesteś Wyrtgeom...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin