Jorge Luis Borges - Pamiec Szekspira.doc

(136 KB) Pobierz

Jorge Luis Borges

Pamięć Szekspira

 

 

 

Dwudziesty piąty sierpnia 1983

 

Na zegarze małej stacyjki zobaczyłem, że minęła już jedenasta w nocy. Poszedłem w stronę hotelu. Czułem, jak tyle razy wcześniej, rezygnację i ulgę, które zawsze nas ogarniają na widok znanych miejsc. Szeroka brama była otwarta; posiadłość pogrążona w ciemnościach. Wszedłem do holu, gdzie blade lustra powielały architekturę salonu. Właściciel, co zadziwiające, nie poznał mnie i podsunął mi księgę meldunkową. Wziąłem pióro przymocowane do pulpitu, zanurzyłem je w kałamarzu z brązu i gdy pochyliłem się nad otwartą księgą, ogarnęło mnie zdumienie, pierwsze z wielu, które miała dać mi owa noc. Moje nazwisko, Jorge Luis Borges, było już wpisane, a atrament jeszcze nie wysechł.

Właściciel powiedział do mnie:

Sądziłem, że wszedł pan na górę. - Potem przyjrzał mi się i poprawił: — Proszę mi wybaczyć. Tamten był tak do pana podobny, chociaż pan jest młodszy od niego.

Który pokój zajął? — zapytałem.

Prosił o numer 19 — odparł.

Obawiałem się tego.

Odłożyłem pióro i wbiegłem na schody. Pokój numer 19 znajdował się na drugim piętrze i wychodził na niewielkie, zapuszczone patio z balustradą i, jak pamiętam, ławką ogrodową. Był to najwyżej położony pokój w całym hotelu. Otworzyłem drzwi, ustąpiły bez oporu. Nie zgaszono lampy. W jej nieubłaganym świetle rozpoznałem siebie. Rozciągnięty na wąskim żelaznym łóżku, dużo starszy, wychudzony i bardzo blady; to byłem ja, z oczyma błądzącymi po gipsowych gzymsach. Dobiegł mnie głos. Nie był dokładnie mój; był to głos, jaki zwykle słyszę w moich nagraniach, oschły i bezbarwny.

Jakie to dziwne — powiedział — jest nas dwóch i jesteśmy tym samym. Nic jednak nie dziwi w snach.

A więc to wszystko jest snem? — zapytałem przestraszony.

- To z pewnością mój ostatni sen. — Wskazał ręką pusty flakon na marmurowym blacie nocnego stolika. — Będziesz musiał jednak wiele śnić, nim nadejdzie ta noc. Który masz teraz rok?

Nie wiem dokładnie — odpowiedziałem oszołomiony. — Wczoraj skończyłem sześćdziesiąt jeden lat.

- Gdy twoja bezsenność doprowadzi cię do tej nocy, będziesz miał, od wczoraj, osiemdziesiąt cztery lata. Dzisiaj jest dwudziesty piąty sierpnia 1983 roku.

- Tyle jeszcze trzeba czekać — mruknąłem.

- Mnie nie pozostało już nic — powiedział opryskliwie. - W każdej chwili mogę umrzeć, mogę zagubić się w tym, czego nie wiem, i nadal śnić będę o swoim drugim ja. Zużyty temat, który podały mi lustra i Stevenson.

Miałem wrażenie, że wzmianka o Stevensonie była pożegnaniem, a nie erudycyjnym popisem. Ja byłem nim i pojąłem. Nie wystarczą najbardziej dramatyczne chwile, aby być Szekspirem i wygłaszać pamiętne zdania. Aby go zaintrygować, powiedziałem:

Wiedziałem, że to ci się przydarzy. Tu właśnie, przed laty, w jednym z pokoi na dole zapoczątkowaliśmy szkic do dziejów tego samobójstwa.

Tak — odpowiedział z wolna, jakby zbierał wspomnienia. — Ale nie widzę związku. W tamtym szkicu kupiłem bilet w jedną stronę do Adrogue, a potem, w hotelu Las Delicias, wszedłem po schodach do pokoju numer 19, najbardziej oddalonego od pozostałych. Tam popełniłem samobójstwo.

Dlatego ja tu jestem — odezwałem się.

Tu? Zawsze tu byliśmy. Tu śnię o tobie w domu przy ulicy Maipu. Tu umieram, w pokoju. który zajmowała kiedyś matka.

Który zajmowała kiedyś matka - powtórzyłem nie próbując zrozumieć. — Ja śnię o tobie pokoju numer 19, wychodzącym na górne patio.

Kto o kim śni? Ja wiem, że śnię o tobie, ale nie wiem, czy ty mnie wyśniłeś. Hotel w Adrogue został zburzony przed wielu laty, dwadzieścia, a może trzydzieści lat temu. Kto to wie.

To ja jestem tym, który śni — odpowiedziałem wyzywająco.

Nie rozumiesz, że najważniejsze jest to, aby się przekonać, czy tylko jeden człowiek śni, czy też dwóch śni o sobie.

Ja jestem Borgesem i ja widziałem twoje nazwisko wpisane do księgi i wszedłem na górę.

- Borgesem jestem ja i teraz umieram w domu przy ulicy Maipu.

Zapadła cisza i tamten powiedział:

- Zróbmy próbę. Jaka była najstraszliwsza chwila w naszym życiu?

Nachyliłem się do niego i przez jakiś czas rozmawialiśmy. Wiem, że obaj kłamaliśmy.

Wątły uśmiech rozjaśnił postarzałą twarz. Czułem, że ten uśmiech pojawił się na mojej twarzy.

Kłamaliśmy — powiedział — bo czujemy się dwiema osobami, a nie jedną. W istocie jest nas dwóch i jesteśmy jednym.

Ta rozmowa mnie drażniła. Powiedziałem mu o tym. Dodałem:

A ty, w roku 1983, niczego mi nie ujawnisz z lat, które mam przed sobą?

Cóż ci powiem, biedny Borgesie? Powtórzą się klęski, przywykłeś już do nich. Zostaniesz sam w tym domu. Będziesz dotykać książek pozbawionych liter i medalionu ze Swedenborgiem, i drewnianej pateny z Krzyżem Federalnym. Ślepota nie jest mrokiem; jest formą samotności. Powrócisz do Islandii.

Islandia! Islandia mórz!

W Rzymie powtórzysz wiersze Keatsa, którego imię, jak imiona wszystkich, zapisane zostało na wodzie.

- Nigdy nie byłem w Rzymie.

Wiele się jeszcze zdarzy. Stworzysz nasz najlepszy poemat, a będzie to elegia.

Na śmierć... — Nie odważyłem się wymienić imienia.

Nie. Ona cię przeżyje.

Trwaliśmy w milczeniu. Mówił dalej:

- Napiszesz książkę, o której tak długo śniliśmy. Około roku 1979 zrozumiesz, że twoje domniemane dzieło nie jest niczym innym jak tylko kolejnymi szkicami, chaotycznymi szkicami, i odstąpisz od próżnej i przesądnej pokusy napisania swej wielkiej książki. Przesąd, który narzucił nam „Faust” Goethego, „Salambo”, „Ulisses”. Zapełniłem, w niepojęty sposób, wiele stron.

- I w końcu zrozumiałeś, że poniosłeś klęskę.

- Gorzej. Pojąłem, że było to arcydzieło w najbardziej przytłaczającym sensie tego słowa. Moje szczytne zamiary nie wyszły poza pierwsze stronice; na następnych znalazły się labirynty, noże, człowiek, który uważa się za podobiznę, odbicie, które uważa się za prawdziwe, tygrys nocnych mroków, bitwy powracające we krwi, niewidomy straceniec Juan Murana, głos Macedonia[1], statek zbudowany z trupich paznokci, język staroangielski rozbrzmiewający wieczorami.

To muzeum nie jest mi obce — zauważyłem ironicznie.

A nadto fałszywe wspomnienia, podwójna gra symboli, długie wyliczenia, udatne prozaizmy, niedoskonałe symetrie z entuzjazmem odkrywane przez krytyków, cytaty nie zawsze apokryficzne.

Opublikowałeś tę książkę?

Zabawiałem się, bez przekonania, melodramatycznym zamiarem zniszczenia jej, chociażby w ogniu. Ostatecznie wydałem ją w Madrycie, pod pseudonimem.

Mówiono o nieudolnym imitatorze Borgesa, którego wadą było to, że nie jest Borgesem i który powtórzył tylko zewnętrzną powłokę wzorca.

Nie dziwi mnie to — powiedziałem. - Każdy pisarz staje się w końcu swym mniej pojętnym uczniem.

Ta książka była jedną z dróg, które przywiodły mnie do tej nocy. A jeśli chodzi o pozostałe... Poniżająca starość, przekonanie, że przeżyło się już każdy dzień...

Nie napiszę tej książki — odparłem.

Napiszesz. Moje słowa, które teraz są teraźniejszością, będą ledwie wspomnieniem snu.

Drażnił mnie jego dogmatyczny ton, jakiego bez wątpienia używam w swoich wykładach. Drażniło mnie to, że tak bardzo jesteśmy do siebie podobni i że korzysta z bezkarności, jaką zapewnia mu bliskość śmierci. Odpłaciłem mu pytaniem:

- Taki jesteś pewien, że umrzesz?

- Tak - odpowiedział. — Odczuwam coś na kształt słodyczy i ulgi, których nigdy przedtem nie zaznałem. Nie potrafię tego przekazać. Wszystkie słowa wymagają wspólnie przeżytego doświadczenia. Dlaczego tak drażni cię to, co mówię?

Bo zbyt jesteśmy do siebie podobni. Nie mogę ścierpieć twojej twarzy, która jest moją karykaturą, nie mogę ścierpieć twojego głosu, który mnie przedrzeźnia, nie mogę ścierpieć twojej patetycznej składni, której sam używam.

Ja też - odrzekł tamten. — Dlatego zdecydowałem się popełnić samobójstwo.

Od strony ogrodu dobiegł śpiew ptaka.

To już ostatni — powiedział tamten.

Gestem przywołał mnie do siebie. Jego ręka poszukała mojej. Odsunąłem się w obawie, że pomylą się nasze dłonie.

Powiedział:

Stoicy uczą, że nie powinniśmy skarżyć się na życie; brama więzienia stoi otworem. Zawsze tak to pojmowałem, ale powstrzymywały mnie lenistwo i tchórzostwo. Jakieś dwanaście dni temu miałem wykład w La Plata na temat szóstej księgi „Eneidy”. Gdy deklamowałem heksametr, nagle zrozumiałem, jaka czeka mnie droga. Podjąłem decyzję. Od tej chwili nic nie mogło mnie dotknąć. Mój los będzie twoim; dane ci będzie nieoczekiwane objawienie pośród łaciny i Wergiliusza, i wtedy całkiem zapomnisz o tym dziwacznym, profetycznym dialogu, który przebiega w dwóch czasach i w dwóch miejscach. Gdy ponownie go wyśnisz, będziesz tym, kim jestem, i będziesz moim snem.

Nie zapomnę i zapiszę go jutro.

Pozostanie w głębinach twej pamięci, pod falami snów. Po jego zapisaniu będziesz sądził, że snujesz opowiadanie fantastyczne. Nie zdarzy się to jutro, zostało ci jeszcze wiele lat.

Zamilkł. Zrozumiałem, że umarł. W pewien sposób umarłem wraz z nim; ze smutkiem pochyliłem się nad poduszką — nie było już nikogo.

Uciekłem z pokoju. Na zewnątrz nie było dziedzińca ani marmurowych schodów, ani wielkiego cichego domu, ani eukaliptusów, posągów, altany, fontann, kutej bramy prowadzącej do domu w miejscowości Adrogue.

Na zewnątrz oczekiwały mnie inne sny.

 

 

Błękitne tygrysy

 

Tygrys ze słynnych stronic Blake'a to płomienisty błysk i wiekuisty archetyp zła. Ja wolę sentencję Chestertona, czyniącą zeń symbol przerażającej elegancji. Nie ma zresztą takich słów, które mogłyby stać się znakiem tygrysa, choć jego kształt od wieków trwa w wyobraźni człowieka. Tygrysy zawsze mnie fascynowały. Podobno jako dziecko nie mogłem oderwać się od ich klatki w ogrodzie zoologicznym, a inne zwierzęta w ogóle dla mnie nie istniały. Encyklopedie i dzieła traktujące o historii naturalnej oceniałem na podstawie rycin tygrysów. A kiedy zostały mi objawione „Księgi dżungli”, zrobiło mi Się przykro, ze Shere Khan - tygrys — jest wrogiem bohatera opowieści. Ta osobliwa miłość nie opuściła mnie z upływem lat. Przetrwała kapryśną chęć zostania myśliwym i pospolite koleje mego losu. Do niedawna - czas ten wydaje mi się odległy, lecz w rzeczywistości tak nie jest — współistniała zgodnie z moją codzienną uniwersytecką pracą w Lahore. Jestem profesorem logiki okcydentalnej i orientalnej, niedziele zaś poświęcam na seminarium o dziele Spinozy. Powinienem tu dodać, że pochodzę ze Szkocji. Być może właśnie upodobanie do tygrysów przywiodło mnie z Aberdeen do Pendżabu. Życie moje toczyło się zwykłym torem, a w snach wciąż widywałem tygrysy (teraz śnią mi się inne kształty).

Tyle już razy opowiadałem o tych sprawach, że dziś wydają mi się odległe i obce. Wspominam o nich tylko ze względu na wyznanie, jakie chcę uczynić.

Pod koniec roku 1904 przeczytałem, że w delcie Gangesu odkryto błękitną odmianę tygrysa. Nowinę potwierdziły późniejsze depesze, pełne zrozumiałych w podobnych przypadkach sprzeczności i różnic. Moja dawna miłość odżyła. Podejrzewałem jakąś omyłkę, zważywszy na wrodzoną człowiekowi nieścisłość w określaniu barw. Przypomniałem sobie, że czytałem gdzieś, iż po islandzku nazwa Etiopii brzmi „Blaland” — Błękitna Kraina, czyli Kraina Czarnych. Błękitny tygrys mógł być po prostu czarną panterą. Nie znalazłem żadnej wzmianki o pręgach, a rozpowszechniana przez londyńską prasę rycina, przedstawiająca niebieskiego tygrysa w srebrzyste pasy, była jawnie apokryficzna. Błękit tej ilustracji wydał mi się raczej heraldyczny niż rzeczywisty. We śnie ujrzałem tygrysy błękitnej barwy, jakiej nigdy dotąd nie widziałem, nie znajduję więc dla niej właściwego słowa. Wiem, że wpadała niemal w czerń, ale to nie wystarczy, by wyobrazić sobie jej odcień.

Kilka miesięcy później jeden z kolegów powiedział mi, że słyszał, jak w pewnej wiosce, daleko od brzegów Gangesu, ludzie mówili o błękitnych tygrysach. Fakt ów zaskoczył mnie, wiem bowiem, że w tamtej okolicy tygrysy są rzadkością. Znów śnił mi się błękitny tygrys: przemknął, rzucając długi cień na piaszczystą ziemię. Skorzystałem z wakacji i wybrałem się w podróż do tej osady. Jej nazwy z przyczyn, które wyjaśnię potem — nie chcę nawet sobie przypominać.

Dotarłem tam, kiedy skończyła się pora deszczowa. Na wioskę, przycupniętą u stóp wzgórza, które wydało mi się raczej rozległe niż wysokie, napierała zewsząd brunatna dżungla. Gdzieś u Kiplinga odnajdziemy z pewnością i tę zapadłą wioszczynę z mojej przygody, w jego książkach są bowiem całe Indie, a w pewnym sensie — cały świat. Powiem tylko, że przecięty chwiejnymi, trzcinowymi mostami kanał ledwie bronił dostępu do chat. Od południa ciągnęły się błota, ryżowiska i dolina zamulonej rzeki, której nazwy nigdy nie poznałem, a dalej znowu dżungla.

Wioskę zamieszkiwali hinduiści. Spodziewałem się tego i niezbyt mi to odpowiadało. Zawsze łatwiej dogadywałem się z muzułmanami, choć przyznaję, że spośród wywodzących się z judaizmu wierzeń islam jest duchowo najuboższy.

W Indiach odnosimy wrażenie, że wokół nas plenią się ludzie. Przybywszy do wioski, poczułem, że to pleni się dżungla, wdzierając się niemal do wnętrza chat. Dni były upalne i duszne, noce nie przynosiły ochłody.

Powitali mnie najstarsi ludzie we wsi, a naszą pierwszą rozmowę wypełniły czcze uprzejmości. Wspomniałem już o ubóstwie tego miejsca, wiem jednak, że każdy człowiek żywi głębokie przekonanie, iż jego ojczysta ziemia jest wyjątkowa. Wychwalałem więc podejrzane izdebki i nie mniej podejrzane potrawy, powiedziałem też, że sława owych okolic dotarła aż do Lahore. Twarze mężczyzn stężały. Zrozumiałem, że popełniłem nietakt i że jeszcze tego pożałuję. Czułem, że mają jakąś tajemnicę i będą jej strzec przed obcym. Czczą być może Błękitnego Tygrysa i otaczają go kultem, a ja mógłbym sprofanować ich bóstwo jakimś zuchwałym słowem.

Odczekałem do rana. Zjadłem ryż, wypiłem herbatę i dopiero wówczas przystąpiłem do sedna sprawy. Mimo doświadczeń poprzedniego dnia nie pojmowałem — nie mogłem pojąć — o co im chodzi. Spojrzeli na mnie ze zdumieniem, z przestrachem niemal, ale odetchnęli z ulgą, kiedy oświadczyłem, że mam zamiar schwytać drapieżnika o dziwnym futrze. Ktoś przyznał, że dostrzegł go na skraju dżungli.

Obudzili mnie w środku nocy. Jakiś chłopak powiedział, że z zagrody uciekła koza, a kiedy poszedł jej szukać, zobaczył z daleka błękitnego tygrysa na drugim brzegu rzeki. Pomyślałem, że podczas nowiu trudno odróżnić barwy, wszyscy jednak potwierdzili jego słowa, nawet ci, którzy dotychczas milczeli, oświadczali, że też go widzieli. Chwyciliśmy za strzelby i wyszliśmy, a wtedy zobaczyłem — albo wydawało mi się, że widzę — tygrysi cień, niknący w mrokach dżungli. Koza się nie odnalazła, nie znaczy to jednak, że drapieżnik, który ją porwał, był moim błękitnym tygrysem. Ślady, jakie pokazywali mi z wielkim zapałem, niczego nie dowodziły.

W miarę jak upływały noce, zrozumiałem, że fałszywe alarmy stały się codziennością. Ludności miejscowej, podobnie jak Danielowi Defoe, nie brakło inwencji w wymyślaniu rozmaitych przypadków. Tygrysa widywano o różnych porach, to na południe od wioski, na ryżowiskach, to znów w gęstwinie otaczającej ją od północy, lecz wkrótce zorientowałem się, że obserwatorzy zmieniają się z podejrzaną regularnością. Ja zaś pojawiałem się niezmiennie w tej samej chwili, w której znikał tygrys. Zawsze pokazywali mi jakiś ślad lub szkodę, ale pięść człowieka może z łatwością sfałszować tropy tygrysa. Raz czy drugi widziałem martwego psa. Pewnej księżycowej nocy wystawiliśmy kozę na przynętę i czekaliśmy na próżno aż do białego rana. Sądziłem z początku, że te powtarzane co dzień historyjki mają na celu przedłużanie mojego pobytu, lukratywnego dla mieszkańców wioski, bo kupowałem od nich jedzenie i płaciłem za wszelkie domowe posługi. Chcąc upewnić się co do słuszności tych podejrzeń, oświadczyłem, że zamierzam poszukać tygrysów w innej okolicy, w dole rzeki. Byłem zaskoczony, kiedy jednogłośnie pochwalili moją decyzję. Wciąż czułem, że mają jakąś tajemnicę i że nikt mi tu nie ufa.

Pisałem już, że lesiste wzgórze, na którego stoki pięła się wioska, było niezbyt wysokie, zwieńczone rozległym, ściętym wierzchołkiem. Po drugiej stronie, ku zachodowi i północy, ciągnęła się dżungla. Zbocze wyglądało na dostępne, więc pewnego wieczoru zaproponowałem wyprawę na szczyt. Moje słowa ich stropiły. Ktoś krzyknął, że stoki są bardzo urwiste. Najstarszy wyjaśnił z powagą, że mój zamiar jest niewykonalny. Wierzchołek jest miejscem świętym, strzegą go przed ludźmi magiczne moce. Ten, kto postawi na nim swą śmiertelną stopę, może ujrzeć bóstwo, a wówczas grozi mu ślepota lub obłęd.

Nie nalegałem, ale jeszcze tej samej nocy, kiedy wszyscy spali, bezszelestnie wyśliznąłem się z chaty i zacząłem podchodzić łagodnym zboczem. Nie było ścieżki, gęstwa zarośli opóźniała mój marsz. Księżyc wisiał nisko nad horyzontem. Rozglądałem się wokół w napięciu, jakbym przeczuwał, że nadchodzący dzień będzie ważny, może najważniejszy z moich dni. Pamiętam dotąd ciemną, chwilami niemal czarną ścianę listowia. Dniało, a w bezmiarze dżungli nie zaśpiewał ani jeden ptak.

Po dwudziestu, może trzydziestu minutach wspinaczki stanąłem na płaskowyżu. Zdawało mi się, że czuję rześki powiew, jakże odmienny od duchoty, dławiącej położoną w dole wioskę. Przekonałem się, że szczyt tworzył rodzaj niezbyt rozległego tarasu. Spostrzegłem też, że dżungla wspinała się aż na flanki góry. Poczułem się wolny, a pobyt w wiosce zdał mi się niewolą. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jej mieszkańcy chcieli mnie oszukać, czy nie; poczułem, że na swój sposób byli wciąż dziećmi.

Co do tygrysa... Liczne rozczarowania przytłumiły moją ciekawość i wiarę, a jednak machinalnie zacząłem szukać śladów.

Grunt był spękany i piaszczysty. W jednej ze szczelin — niezbyt zresztą głębokich i rozwidlających się w liczne odgałęzienia — dostrzegłem znajomą barwę. Trudno uwierzyć, lecz był to błękit tygrysa z mego snu. Obym go nigdy nie ujrzał! Popatrzyłem uważniej. Rozpadlinę wypełniały niewielkie kamyki, jednakowe, niezwykle gładkie, okrągłe, o średnicy paru centymetrów. Regularny kształt nadawał im nieco nienaturalny wygląd, jakby żetonów do gry.

Schyliłem się, wsunąłem rękę w szczelinę i wydobyłem kilka z nich. Poczułem leciutkie drżenie. Wrzuciłem pełną garść do prawej kieszeni, obok nożyczek i listu z Allahabadu. Te dwa przypadkowe przedmioty mają swoje miejsce w mojej opowieści.

Gdy znalazłem się z powrotem w chacie, zdjąłem surdut. Wyciągnąłem się na łóżku i znowu przyśnił mi się tygrys. We śnie przyjrzałem się maści zwierzęcia; był to kolor tygrysa z poprzednich snów, kolor kamyków ze wzgórza. Zbudziło mnie słońce, które stało już wysoko i świeciło mi w twarz. Wstałem. Nożyczki i list zawadzały mi gdy wyjmowałem krążki z kieszeni. Wyciągnąłem pełną garść i poczułem, że zostały jeszcze dwa lub trzy. Coś niby łaskotanie, jakieś leciutkie mrowienie ogrzało moją rękę. Otworzyłem dłoń i zobaczyłem, że jest ich trzydzieści, może czterdzieści. Przysiągłbym, że przedtem nie było ich więcej niż dziesięć. Położyłem je na stole i poszukałem reszty. Nie musiałem liczyć, by stwierdzić, że się rozmnożyły. Zgarnąłem je w stos i spróbowałem przeliczyć jeden po drugim.

Ta prosta czynność okazała się niewykonalna. Wybierałem wzrokiem pierwszy lepszy kamyk, przyglądałem mu się z uwagą, brałem go w dwa palce i patrząc na jeden, widziałem wiele. Sprawdziłem, czy nie mam gorączki, i kilkakrotnie ponowiłem próbę. Nieprzyzwoity cud powtarzał  się. Poczułem chłód w nogach i w podbrzuszu, trzęsły mi się kolana. Nie wiem, jak długo to trwało.

Odwróciłem oczy od krążków, zgarnąłem cały stos i wyrzuciłem przez okno. Z dziwną ulgą spostrzegłem, że było ich mniej. Zatrzasnąłem drzwi i padłem na posłanie. Ułożyłem się w pozycji dokładnie takiej samej jak poprzednio i próbowałem wmówić sobie, że wszystko było snem. Aby nie myśleć o kamykach, aby w jakiś sposób wypełnić czas, powtórzyłem głośno, powoli i wyraźnie osiem definicji i siedem aksjomatów „Etyki”. Nie wiem, jak dalece mi to pomogło. W trakcie tych egzorcyzmów zaskoczyło mnie stukanie do drzwi. Odruchowo zląkłem się, że usłyszeli, jak mówię do siebie, i otworzyłem.

W progu stał Bhagwan Dass, najstarszy mieszkaniec wioski. Przez chwilę jego obecność sprawiła, że powróciłem do rzeczywistości. Wyszliśmy. Miałem nadzieję, że kamyki zniknęły — niestety, leżały na ziemi. Nie wiem już, ile ich było.

Starzec spojrzał na nie i spojrzał na mnie.

- Te kamienie nie są stąd. To kamienie z góry — powiedział nieswoim głosem.

Tak — odrzekłem. Dodałem wyzywająco, że znalazłem je na płaskowyżu, i nagle zrobiło mi się wstyd, że się przed nim tłumaczę. Bhagwan Dass, nie zwracając na mnie uwagi, jak urzeczony wpatrywał się w leżące krążki. Kazałem mu je pozbierać. Nie drgnął nawet.

Z przykrością wyznaję, że wyciągnąłem rewolwer i podniesionym głosem powtórzyłem rozkaz.

Bhagwan Dass wyjąkał:

Lepsza kula w piersi niż błękitny kamień w dłoni.

- Jesteś tchórzem — powiedziałem.

Ja sam byłem, jak sądzę, nie mniej przerażony, ale zamknąłem oczy i lewą ręką zebrałem garść kamyków. Schowałem rewolwer i przesypałem je na otwartą dłoń drugiej ręki. Było ich dużo więcej.

Bezwiednie przyzwyczajałem się do tych transformacji. Mniej zdumiewały mnie od wrzasków Bhagwana Dassa.

- To płodne kamienie! — wykrzyknął. - Teraz jest ich wiele, ale to może się zmienić. Ich kształt jest kształtem księżyca w pełni, a ich błękit wolno oglądać tylko we śnie. Ojcowie moich ojców nie kłamali, gdy mówili o ich mocy.

Cała wieś cisnęła się wokół nas.

Poczułem się magicznym posiadaczem tych cudów. Przy jednomyślnym zdumieniu tłumu zbierałem krążki: podnosiłem je, upuszczałem, rozrzucałem, patrzyłem, jak się mnożą, jak liczba ich to rośnie, to znów w osobliwy sposób maleje.

Ludzie tłoczyli się, przejęci zdumieniem i grozą. Mężczyźni zmuszali kobiety, żeby patrzyły na dziw. Jedna zasłoniła twarz ramieniem, inna zaciskała powieki. Nikt nie odważył się dotknąć krążków, tylko jakiś beztroski malec bawił się nimi, uszczęśliwiony. W owej chwili poczułem, że całe to zamieszanie jest profanacją cudu. Zgarnąłem tyle kamyków, ile mogłem i wróciłem do chaty.

Możliwe, że starałem się zapomnieć o innych wydarzeniach tamtego dnia, pierwszego z nieszczęsnej serii, która dotąd się nie skończyła. Wiem tylko, że nic nie pamiętam. Miało się ku wieczorowi, gdy pomyślałem z tęsknotą o dniu wczorajszym, niezbyt przecież szczęśliwym, bo naznaczonym — jak wszystkie poprzednie — obsesją tygrysa. Zapragnąłem schronić się w jego wizerunku, przedtem tak władczym, a teraz tak niepozornym. Błękitny tygrys wydał mi się równie nieszkodliwy jak czarny łabędź rzymskiego poety, odkryty później w Australii.

Przeglądam moje dotychczasowe zapiski i widzę, że popełniłem zasadniczy błąd. Sprowadzony na manowce przez upodobanie do owej dobrej czy też złej literatury, niesłusznie nazywanej psychologiczną, usiłowałem — nie wiedzieć czemu — odtworzyć chronologiczny przebieg wydarzeń, gdy tymczasem należało położyć nacisk na monstrualną naturę kamyków.

Gdyby powiedziano mi, że na księżycu żyją jednorożce, przyjąłbym albo odrzucił tę informację, albo zaniechał sądu, lecz mógłbym je sobie wyobrazić. Gdyby jednak powiedziano mi, że na księżycu sześć lub siedem jednorożców może przeistoczyć się w trzy, z góry stwierdziłbym, iż jest to niemożliwe. Kto raz zrozumiał, że trzy dodać jeden to cztery, nie przeprowadza doświadczeń z monetami, kośćmi do gry, figurami szachowymi i ołówkami. Rozumie to, i już. Nie może przyjąć innego rozwiązania. Niektórzy matematycy utrzymują, że trzy dodać jeden to tautologia czwórki, odmienny sposób jej wyrażenia...

Mnie, Alexandrowi Craigie - spośród wszystkich ludzi na ziemi — przypadło w udziale odkrycie jedynych przedmiotów przeczących tej fundamentalnej regule ludzkiego umysłu.

Z początku bałem się, że wpadam w obłęd. Teraz, po latach, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin