Aleksander Krawczuk - Starożytność odległa i bliska.doc

(682 KB) Pobierz

Aleksander Krawczuk

Starożytność odległa i bliska

Mój pierwszy nauczyciel łaciny

Ostatnie dzieło

 

O tej właśnie książce mówiło się tak często w środowisku filologów od lat kilku, wiedząc, że już powstaje, już przybiera kształt ostateczny. To jej wydania oczekiwano od kilku miesięcy coraz niecierpliwiej, podejrzewając, że rozgrywa się cichy, lecz nieubłagany wyścig z czasem: czy autor, którego serce bije coraz słabiej, jeszcze zdoła wziąć do ręki pierwszy egzemplarz dzieła, stanowiącego, rzec to można śmiało, ukoronowanie pracy co najmniej lat dwudziestu, a w pewnym sensie nawet i całego życia? I oto mamy wreszcie przed sobą rzecz prawdziwie imponującą. Wystarczy pierwsze spojrzenie i choćby tylko pobieżny ogląd, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że zasługuje ona ze wszech miar na miano jednego z najznakomitszych osiągnięć nie tylko filologii klasycznej, ale całej naszej humanistyki w ostatnich kilku latach. Równocześnie jednak przyszła wiadomość: Kazimierz Kumaniecki nie żyje. Zmarł w Warszawie w dniu 9 czerwca roku 1977, licząc lat siedemdziesiąt dwa. Jego Literatura rzymska. Okres cyceroński to dar wspaniały, ale ofiarowany nam już, rzec można, zza grobu.

 

Tecum per Romam ambulabamus

Odwracam karty książki, jedną za drugą. Czynność ta ma w sobie coś, co chyba nie tylko mnie kojarzy się z upływem czasu, z następstwem lat mających swe numery porządkowe: karta za kartą, rok za rokiem, wszystko zapisane gęstwą treści, znaków i symbolów wydarzeń minionych. I tak wciąż - spokojnie, rytmicznie, niezmiennie, od pierwszej strony do ostatniej, od pierwszej chwili życia aż po sam jego kres. Starożytnym upływ czasu pokazywały i mierzyły spadające z lekkim szmerem ziarenka piasku lub krople wody w klepsydrze. Nam to samo mówią uderzenia zegara lub właśnie szelest odwracanych kart - ręką naszą lub losu.

A więc, ile to lat temu? Licząc karty książki — niewiele. Tłumacząc jednak tę samą liczbę na porządek czasu to szmat życia, a dla wielu moich kolegów — całe życie. Było to przecież przed niemal półwieczem, a więc w roku 1933: stary i szary poaustriacki budynek Gimnazjum im. T. Kościuszki w Krakowie - służy on zresztą nowym pokoleniom licealistów do dziś. Klasa Ia na drugim piętrze, od frontu. Chyba ponad trzydziestu dwunastoletnich chłopców w granatowych mundurkach z niebieskimi tarczami. Pierwsza lekcja łaciny. Oczekujemy jej z niepokojem, przedmiot to bowiem owiany grozą gimnazjalnych legend jeszcze z galicyjskich czasów. I pierwsze miłe zaskoczenie: profesor jest młody, najmłodszy z tych, którzy wtedy nas uczyli, bardzo przystojny i sympatyczny; ma ciepły, wyrozumiały uśmiech. Pierwsze pytanie:

Dlaczego uczymy się łaciny? Komu i na co ona potrzebna, skoro starożytnych Rzymian już nie ma?

Wiem, pamiętam doskonale, że właśnie mnie o to zapytał. Po prostu dlatego, że byłem drobnym chłopcem i siedziałem w jednej z pierwszych ławek. Coś tam odpowiedziałem, na pewno bardzo naiwnie. Ale ta scena, ta chwila, to pytanie, utkwiły w mej pamięci na zawsze. Mógłbym rzec bez żadnej przesady, że później niejednokrotnie starałem się na nie odpowiedzieć, coraz pełniej i konkretniej, słowem i piórem. W szczególności zaś stawiam sobie to zadanie w tej książce — i to w stosunku nie tylko do łaciny, lecz do całego spadku po kulturze antycznej. Dlatego też pierwsze strony poświęcam postaci i pamięci nauczyciela, który zadał mi to pytanie. Był nim Kazimierz Kumaniecki.

Ilu z nas pozostało przy życiu w rodzinnym mieście z tamtej gromadki uczniów klasy Ia? Może kilku. Właśnie dla tych roczników gimnazjalistów lata wojenne miały się okazać szczególnie bezlitosne. Wielu zginęło na frontach i w obozach. Innych los rozproszył po świecie. Jeszcze inni zmarli przedwcześnie skutkiem pośrednich następstw kataklizmu. Kiedyś, chyba w dniu swego jubileuszu, Profesor zauważył ze smutkiem, jak nienormalnie, jak tragicznie układały się w naszym kraju losy nauczycieli. To oni musieli żegnać na zawsze tylu swych uczniów, oni stali nad grobami tych, których przygotowywali do życia.

Lekcje łaciny wcale nie były groźne. Myślę obecnie, że przyczyniły się do tego nie tylko umiejętności dydaktyczne prowadzącego, lecz i sam jego ujmujący sposób bycia, wielka kultura, owe cultus atque humanitas przebijające w każdym słowie i geście, piękna sylwetka, miły, głęboki głos. Oczywiście imponowało nam, że nasz nauczyciel jest zarazem docentem Uniwersytetu Jagielłońskiego. Nie mogliśmy natomiast ani wiedzieć, ani nawet pojąć, jak obfity, różnorodny i wartościowy jest jego dorobek naukowy. Prawdę mówiąc uświadamiam to sobie dopiero obecnie, przeglądając chronologicznie ułożony spis publikacji Kazimierza Kumanieckiego. Otóż, do roku 1935, czyli do trzydziestego roku życia, ogłosił ponad dwadzieścia prac. Były wśród nich cztery duże rozprawy monograficzne, kilkanaście artykułów, sporo przyczynków i komunikatów. Większość napisana została po łacinie, kilka po niemiecku i po francusku. Zapewne pierwsza jego książka wydrukowana, bo jeszcze w roku 1926, i chyba jedyna z tego okresu napisana po polsku, miała temat arcykrakowski: Podanie o Wandzie w świetle źródeł starożytnych. Przedmiotem pozostałych studiów była poezja rzymska, zwłaszcza Wergiliuszowa. Dalej poezja grecka, przede wszystkim zaś wielcy tragicy ateńscy wieku V, Ajschylos i Eurypides, język i budowa ich utworów. I wreszcie pisarze bizantyńscy. W pewnym stopniu takie kierunki badań wytyczyli jego krakowscy mistrzowie, zwłaszcza Tadeusz Sinko i Leon Sternbach, ale również berlińscy, przede wszystkim Ulrich Wilamowitz i Paul Maas. W Berlinie, ówcześnie wielkim ośrodku nauk o antyku, studiował w latach 1926-1927.

Kazimierz Kumaniecki nie tylko pisał, ale i przemawiał świetną łaciną. Oczywiście nie wtedy, nie przed uczniami gimnazjalnymi. Miałem jednak okazję słuchać jego mów w latach późniejszych, już powojennych. W pamięci tych, którzy uczestniczyli w uroczystościach jubileuszowych ku czci Profesora w roku 1975, pozostanie na zawsze wspaniała oracja łacińska, wygłoszona przezeń z niezwykłym polotem, a miejscami i uniesieniem — zwłaszcza w tych momentach, gdy przyszło mówić o tragedii i niezłomnej walce stolicy Polski podczas okupacji i Powstania. Obserwując wystąpienie i przyjęcie, z jakim musiało się ono spotkać, można było w pełni zrozumieć, odczuć i ocenić, czym była antyczna sztuka krasomówcza, owa ars oratoria, na czym polegało jej działanie, dlaczego przez tyle wieków zarówno rzesze zwykłych słuchaczy w miastach Grecji i Rzymu, jak też najwybitniejsze umysły, były dla niej pełne uwielbienia. I jeszcze jedno: wprawiała w zdumienie giętkość starożytnego języka, tylko pozornie martwego, jego przydatność do wyrażania wszelkich odcieni myśli i uczuć człowieka drugiej połowy XX wieku, a także sytuacji i wydarzeń naszej epoki. A dodam i to, że Kumaniecki potrafił równie swobodnie i pięknie przemawiać greką, najczystszą prozą attycką, jak Ksenofont i Demostenes.

A więc nauczyciel stojący na takich wyżynach wiedzy, władający po mistrzowsku językiem Greków i Rzymian, prowadzący wykłady uniwersyteckie, znający dobrze wiele stolic Europy - ale jednocześnie wbijający w głowy uczniom najmłodszej klasy gimnazjalistów podstawowe wiadomości o łacińskich deklinacjach i koniugacjach! Obecnie, gdy nawet młodzi asystenci uważają prowadzenie ćwiczeń za obowiązek nadmiernie przykry i niegodny ich naukowej wielkości, taka sytuacja może wydać się czymś dziwnym, niezwykłym. Pamiętajmy jednak, że była ona zgodna z tradycjami szkolnictwa w Galicji. Większość docentów uniwersytetów w Krakowie i we Lwowie miewała w początkach swej kariery przez pewien czas zajęcia w szkołach średnich. Wybitni przyszli profesorowie robili to zazwyczaj dobrze, niekiedy wręcz znakomicie. Choć z drugiej strony Znana to prawda, że nie każdy uczony bywa utalentowanym dydaktykiem.

Książka, z której się uczyliśmy, nosiła tytuł Puer Romanus. Mam ją do dziś. W ostatniej jej czytance znajduję słowa: Tecum per Romam ambulabamus — „Z tobą spacerowaliśmy po Rzymie”.

Właśnie tak było, taką pamięć pozostawił po sobie ów pierwszy rok nauczania łaciny.

 

Wojna i Tukidydes

W roku następnym mieliśmy już innego nauczyciela. Kazimierz Kumaniecki został w roku 1936 powołany na stanowisko profesora Uniwersytetu Warszawskiego. Liczył wtedy lat trzydzieści jeden. Rozstanie z Krakowem i Wszechnicą Jagiellońską musiało być dla niego trudnym momentem. Nigdy na ten temat z nim nie rozmawiałem, nie mam żadnych w tej sprawie wiadomości postronnych, tak jednak przypuszczam. Był przecież rodowitym krakowianinem, synem znanego profesora prawa tutejszego uniwersytetu, a wiązała go z miastem również rodzina żony.

Oczywiście profesura w Warszawie otwierała nowe, bardzo rozległe perspektywy działalności i naukowej, i organizacyjnej. Wykorzystał je w pełni. Nim jednak dojrzeć tu mogli pierwsi jego uczniowie, wybuchła wojna. Profesor pozostał na posterunku w okupowanej stolicy. Prowadził wykłady i seminaria w ramach tajnego nauczania. Pod pseudonimem Kozakiewicz współpracował z Biurem Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Redagował wydawane po niemiecku pisma i broszury, mające siać dywersję w szeregach Wehrmachtu. Te karty działalności Kazimierza Kumanieckiego omawiano już kilkakrotnie w odpowiedniej literaturze historycznej. Myślę jednak, że żyjący jeszcze świadkowie potrafiliby wiele w tej materii dodać.

Wyzwolenie zastało go — jak wielu profesorów warszawskich, lwowskich, wileńskich — w Krakowie. I podobnie jak inni przystąpił już w pierwszych miesiącach roku 1945 do pracy dydaktycznej — znowu na Uniwersytecie Jagiellońskim. Prowadził wykłady i seminaria. Tak więc jako początkujący student historii i filologii klasycznej spotkałem go po raz wtóry w swym życiu, tym razem jako wykładowcę na katedrze Wyższej uczelni, równo w dziesięć lat po rozstaniu w gimnazjum; dziesięć lat, zaledwie dziesięć lat — i taki ogrom przemian.

Przedmiotem jednych z zajęć była interpretacja Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Profesor, jak miało okazać się wkrótce, przystąpił w tak ponurych latach wojny do pracy nad nowym polskim tłumaczeniem tego najgenialniejszego, ale i najtrudniejszego językowo, historyka Hellady. Na pewno nie był to wybór przypadkowy.

Chodziło chyba o to, że przedmiotem ksiąg Tukidydesa jest wojna. Opowieść o niej jest pozornie spokojna, w istocie wręcz okrutna. Opowieść nie tylko o przebiegu dramatycznych wydarzeń, ale o ich głębszych przyczynach i skutkach. Nade wszystko zaś o tym, jak wojna niszczy stopniowo w życiu zbiorowości wszystko, co ludzkie. Pełny przekład dzieła ukazał się dopiero w roku 1953, wznowiony został w roku 1957, a więc już przed przeszło dwudziestu laty. Pora byłoby dać wydanie trzecie, może z drobnymi poprawkami i szerszym komentarzem[1].

Właściwie równocześnie trwała praca nad przekładem dwóch pism sławnego historyka rzymskiego Salustiusza: Sprzysiężenie Katyliny i Wojna z Jugurtą. Pierwsze wydanie ukazało się już w roku 1947, a zostało wznowione w 1971 roku. Ta praca nad przekładem dzieł dwóch różnojęzycznych pisarzy oddzielonych od siebie przepaścią czterech wieków miała jednak swoje głębsze uzasadnienie. Salustiusz mianowicie świadomie naśladował styl Tukidydesa, jako pierwszy przenosił w świat łaciński jego sposób widzenia historii.

I jeszcze jedno: poczynając od okresu wojny i od tych przekładów zaznacza się w badaniach Kumanieckiego bardzo wyraźny nurt zainteresowań historycznych, bez szkody jednak dla ściśle filologicznych, tj. dotyczących spraw tekstu, stylu, kompozycji dzieła literackiego. Przejawem owego pierwszego nurtu były również pewne prace popularnonaukowe: Demokracja ateńska (PZWS, Warszawa 1948) i Epoka Peryklesa (I wyd. w 1946).

 

Cyceron

W latach powojennych Profesor rozwinął swą działalność naukową w zakresie badań nad humanizmem w Polsce, a zwłaszcza nad twórczością tych jego przedstawicieli, którzy pisali po łacinie. A więc wydanie Retoryki i Epigramów Filipa Kallimacha. A więc wielotomowa edycja pism wszystkich Frycza Modrzewskiego: siedem tomów w latach 1953—1960. Przygotowanie tego rodzaju tekstów jest zadaniem niesłychanie żmudnym i niewdzięcznym, toteż naprawdę zdumiewa, że Kazimierz Kumaniecki znalazł czas, siły, cierpliwość, aby zadaniu temu sprostać.

Monumentalna edycja dzieł naszego wielkiego myśliciela będzie służyła za podstawę do badań nad Odrodzeniem w Polsce wielu pokoleniom. Nie zapominajmy też, że w owych latach ukazało się sporo rozpraw pióra Kumanieckiego o bardzo bogatej tematyce, publikowanych w różnych językach. Z prac większych rozmiarami zwraca uwagę niezwykle piękne i okazale wydane w 1956 roku tłumaczenie dzieła Witruwiusza (żył w czasach cesarza Augusta) o architekturze. Przekład ów, O architekturze ksiąg dziesięć, musiał kosztować szczególnie dużo trudu, a to ze względu na samą tematykę, miejscami bardzo fachową.

W roku 1955 ukazała się po raz pierwszy Historia kultury starożytnej Grecji i Rzymu. Doczekała się zresztą siedmiu wydań[2] i odegrała ogromną, trudną do przecenienia rolę w popularyzacji rzetelnej wiedzy o antyku klasycznym. W pewnym zakresie służyła też i służy jako podręcznik wprowadzający lub uzupełniający na niektórych kierunkach studiów humanistycznych.

Nie piszę tu rozprawy o twórczości naukowej Kazimierza Kumanieckiego, nie zestawiam bibliografii jego prac — ta zresztą wypełniłaby kilkanaście bitych stron druku. Chciałbym tylko w sposób możliwie jasny uświadomić sobie i innym ogrom zasług i wskazać główne kierunki jego badań oraz umiłowań. Otóż wybijają się w nich zdecydowanie na plan pierwszy wielkie okresy klasyczne: Ateny Peryklesa; schyłek republiki rzymskiej i panowanie Augusta, czyli złoty wiek literatury łacińskiej; odrodzenie poprawnego języka Rzymian w dobie humanizmu.

Nie pasjonował go ani początek literatury greckiej i rzymskiej, ani też ich schyłek. Interesowało go natomiast bardzo swoiste, choć często nie doceniane piśmiennictwo chrześcijańskie. Myślę, że te umiłowania świadczą też w jakiś sposób o osobowości Profesora. Odpowiadało Mu najbardziej to, co dojrzałe, spokojne i doskonałe, pełna harmonia formy i myśli.

Skoro zaś upodobał sobie najbardziej klasyków, musiał też naturalną koleją rzeczy dojść do głębszych studiów nad życiem i twórczością najświetniejszego prozaika Rzymu. Mowa oczywiście o Cyceronie. Do podjęcia tej pracy Kumaniecki przygotowywał się przez dziesięciolecia. Ważną datę stanowił tu rok 1957, kiedy to mijało dwa tysiące lat od śmierci Cycerona. Padł on — przypomnijmy — ofiarą proskrypcji, a zwłaszcza nienawiści Antoniusza. W dniu 7 grudnia roku 43 przed Chrystusem siepacze dopadli go w willi w pobliżu Kajety, skąd wierni niewolnicy jeszcze usiłowali wynieść swego pana w lektyce. Gdy Cyceron dosłyszał kroki ścigających, rozkazał swoim, by się zatrzymali. Wyjrzał z lektyki, zwykłym gestem nieco nerwowo pocierając podbródek. Patrzył prosto ku nadchodzącym. Twarz miał zbiedzoną i wychudłą, był zarośnięty i sczerniały. Kiedy centurion podniósł miecz, Cyceron wychylił głowę, jakby chcąc przyspieszyć to, co nieuniknione. Żołnierz jednak, czy to z podniecenia, czy też z braku wprawy, ciął trzy razy, nim głowa odpadła. Czcząc rocznicę śmierci człowieka, który w kulturze europejskiej zajmuje miejsce tak niezwykłe, przygotowano wiele opracowań i książek. Odbyły się sympozja, zjazdy, konferencje. Kazimierz Kumaniecki miał w tym również swój udział. Zapewne, rocznica miała — jak sądzę — znaczenie tylko uboczne, była tylko czynnikiem przyspieszającym rozwój tego, co dojrzewało już od dawna. Faktem jest jednak, że pierwsze prace poświęcone bezpośrednio i wyłącznie Cyceronowi opublikował Profesor właśnie w owym roku 1957. Odtąd wszakże tematyka ta już nie znika w jego działalności naukowej, a nawet stopniowo wybija się na miejsce pierwsze. Już bowiem w dwa lata później, to jest w roku 1959, ukazała się nakładem Wydawnictwa „Czytelnik” duża — ponad pięćsetstronicowa monografia jego pióra: Cyceron i jego współcześni. Rzecz napisana z dużym talentem literackim, przystępna, ale równocześnie dobrze udokumentowana, stanowi doskonałe wprowadzenie w tak dramatyczne dzieje schyłku republiki rzymskiej. Pokazuje w sposób ciepły i bezpośredni bieg życia, konflikty, porażki i pomyłki, ale też piękne triumfy i duchową wielkość człowieka, którego nazwisko stało się symbolem walki z tyranią. Prezentuje ponadto całą galerię ludzi jemu współczesnych. Pełna wiadomości, niekiedy bardzo szczegółowych, nie przygniata jednak nadmiarem erudycji i nie jest obciążona balastem zbytecznej bibliografii. Można ją śmiało uznać za jedną z najwartościowszych pozycji w całym dorobku filologii polskiej po drugiej wojnie światowej.

Pomijając wiele drobnych „cyceronianów”, wspomnę tylko jedną pozycję, szczególnie cenną, bo przynoszącą sławę polskiej nauce na arenie międzynarodowej. W roku 1969 ukazało się w ramach sławnej Bibliotheca Teubneriana nowe wydanie dzieła Cycerona De oratore (O mówcy). Wydanie to przygotował, opatrując je bardzo rozbudowanym komentarzem krytycznym, Kazimierz Kumaniecki.

I wreszcie jako ukoronowanie studiów nad Cyceronem i jego epoką pojawiła się książka, którą przedstawiłem na samym początku: Literatura rzymska. Okres cyceroński. Wyszła drukiem w pięćdziesiąt jeden lat po ukazaniu się pierwszej rozprawy Kumanieckiego, w dwadzieścia lat po opublikowaniu przezeń pierwszej rozprawy traktującej wprost o Cyceronie — i w roku, a nawet miesiącu śmierci autora. Wypada obecnie omówić krótko jej treść i znaczenie.

 

Literatura rzymska

Przed pierwszą wojną światową, w latach 1909—1912 ukazywały się kolejno nakładem Akademii Umiejętności trzy pierwsze tomy Historii literatury rzymskiej pióra Kazimierza Morawskiego.

Nosiły tytuły: Literatura rzymska za Rzeczypospolitej, Marek Tulliusz Cycero, Proza i prozaicy w okresie cycerońskim. Objęły wielką epokę rozwoju piśmiennictwa Rzymian — epokę, która zwłaszcza za Cycerona i w dużym stopniu właśnie dzięki niemu stworzyła świetne wzorce łacińskiego stylu. Jak powszechnie wiadomo, wzorce te wywierały wpływ tak ogromny, że wręcz nie do ogarnięcia, na dzieje całej literatury europejskiej przez dwadzieścia wieków — pośrednio zaś wywierają go również obecnie, choć w wielu krajach łacinę ze szkół usunięto. Otóż licząc od lat przed pierwszą wojną światową, a więc przez całe dwa pokolenia, humaniści polscy zdobywali wstępne i podstawowe wiadomości o rzymskich pisarzach właśnie z owych trzech tomów Morawskiego. Trzeba od razu powiedzieć, że właśnie te tomy należą do najlepszych partii zarówno Literatury rzymskiej, jak też całego, bardzo bogatego i wartościowego dorobku mistrza krakowskiej filologii. Pod względem zasobu informacji, sposobu ich prezentowania, subtelności analiz i ocen, szerokości horyzontów, stały na poziomie najlepszych tego typu ówczesnych opracowań. Zresztą rzecz zachowuje do dziś swój walor jako dzieło wybitnego humanisty doby nie tak odległej, a znającego piśmiennictwo rzymskie na wskroś. Nawet styl Morawskiego, nieco barokowy, ma już swoisty urok. Jednak ponad sześćdziesiąt lat to bardzo wiele w życiu każdej nauki i każdego podręcznika; dotyczy to również filologii klasycznej, a więc i studium literatury rzymskiej.

Wielu niefachowców żywi z gruntu mylne przekonanie, że dyscyplina tak wiekowa, o tak starożytnych tradycjach, mająca za przedmiot badań zespół dzieł od dawna zamknięty, właściwie już nie spełnia warunków rozwoju. Przecież wszystkie istotne fakty są już od stuleci znane, zostały uszeregowane i ocenione! Stanu wiedzy w tym zakresie już się nie wzbogaci, można co najwyżej powtarzać niegdysiejsze myśli i sądy nowym, współczesnym językiem. Każdy znawca i badacz starożytności spotyka się z takimi lub podobnymi poglądami, i to nie tylko jeśli chodzi o literaturę antyczną. Sprawy jednak przedstawiają się zupełnie odmiennie.

Historia literatury rzymskiej, podobnie jak i greckiej, stale doskonali swe metody badawcze, korzystając oczywiście z osiągnięć wszystkich nauk humanistycznych: historii politycznej i gospodarczej, archeologii, językoznawstwa. Poszukiwania stają się coraz dokładniejsze, analizy coraz precyzyjniejsze. Ustala się i wydobywa na światło szczegóły nie znane lub pomijane dotychczas i niezbyt doceniane, drobne co prawda, w sumie jednak wiele ważące. Stale również formułuje się pod adresem dawnych zabytków nowe pytania, nieraz w sposób odkrywczy.

Zmienia się świat wokół nas, zmienia się więc również nasze spojrzenie na pomniki przeszłości. Toteż nic dziwnego, że już od wielu lat pojawiały się postulaty, aby dać obraz literatury rzymskiej odpowiadający obecnemu stanowi nauki światowej. Oczywiście dziś przerastałoby siły jednego człowieka dokładne i kompetentne omówienie całego piśmiennictwa łacińskiego od Plauta i Katona do Ammiana Marcellina, Klaudiana i św. Augustyna. Również i tu stała się nieunikniona specjalizacja, jak we wszystkich dyscyplinach. Stąd też dzieło musi i ma być wynikiem pracy kilku autorów, omawiających poszczególne epoki.

Kazimierz Kumaniecki zajął się okresem cycerońskim oraz częścią literatury epoki augustowskiej. Jak już wspomniałem, tematyka cycerońska przewijała się w jego zainteresowaniach badawczych od roku 1957. Mamy więc przed sobą książkę, która rosła długo, dojrzewała i rozwijała się niby piękne drzewo.

Oczywiście od razu nasuwa się pytanie, jak ma się ona do swej poprzedniczki, tj. odpowiednich tomów Literatury Morawskiego? Objętościowo są to rzeczy porównywalne, pokaźna bowiem książka Kumanieckiego liczy niemal tyleż stron, ile mniejsze rozmiarami tomy Morawskiego łącznie. Również sposób ujęcia jest poniekąd zbliżony. Przecież obaj autorzy pragnęli dać rzecz czytelną, ale jednocześnie pomocną w dalszych samodzielnych studiach, a więc opatrzoną wskazówkami źródłowymi oraz bibliografią przedmiotu. Trzeba jednak przyznać, że Kumaniecki wywiązał się lepiej z obu tych zadań. Jego styl jest przejrzysty, wolny od pewnej retoryki, właściwej Morawskiemu, aparat naukowy zaś bez porównania dokładniejszy i obfitszy. Nie trzeba dodawać — rzecz to oczywista — że zostały uwzględnione wszystkie nowsze pozycje. Autor zastosował jednak bardzo rzetelną selekcję. Wskazuje tylko te prace, które istotnie wnoszą coś nowego lub stanowią nieodzowny instrument badań nad danym zagadnieniem. Dzięki temu nie przytłoczył dzieła balastem bezużytecznej, czysto popisowej erudycji, co tak często się spotyka w wielu nowszych publikacjach. Można wręcz podejrzewać, przeglądając niektóre dysertacje, że autorzy ich uważają liczbę cytowanych pozycji za dowód swej uczoności. Lecz w wielu wypadkach wcale nie jest jasne, czy wszystkie powoływane książki i rozprawy przestudiowali — i czy naprawdę zrozumieli wszystko, co w nich powiedziano.

Kumaniecki omawia autorów rzymskich i ich dzieła poczynając od Lukrecjusza, a kończąc na pisarzach, by tak rzec, fachowych, jakimi byli retorzy, filologowie, prawnicy. Przedstawia i analizuje utwory zachowane, ale wspomina też o tych, jakże licznych, które zaginęły, a znane są jedynie z tytułów, streszczeń, fragmentów. Pozwala to wyrobić sobie pewne pojęcie o rzeczywiście niezwykłym bogactwie produkcji literackiej okresu, który przecież obfitował w tyle i to tak straszliwych wstrząsów politycznych. Centralną postacią dzieła jest naturalnie Cyceron; poświęcono mu blisko połowę tomu. Życiorys, dokładna prezentacja wszystkich utworów, bibliografie poszczególnych rozdziałów, wszystko to razem stanowić by mogło osobną monografię, i to wcale pokaźną. Ale również partie mówiące o Lukrecjuszu, Katullusie, Cezarze, Salustiuszu, są zamkniętymi w sobie całościami i z kolei układają się w sposób naturalny w konstrukcję wyższego rzędu.

Każdy, kto znał autora osobiście, przegląda strony książki ze szczególnym uczuciem. Zwłaszcza kiedy trafi na miejsca i wypowiedzi, w których pod chłodnym, wstrzemięźliwym tonem rzeczowej narracji wyczuwa się żar osobistych przekonań. Do takich należy krótka, jednozdaniowa charakterystyka Tuskulanek, najpiękniejszej artystycznie rzeczy filozoficznej Cycerona: „Są dziełem świetnie napisanym, a przez niezwykłą wiarę autora w dzielność umysłu ludzkiego — umiejącego dzięki filozofii zapanować nad lękiem przed śmiercią, nad bólem fizycznym i moralnym oraz nad wszelkimi namiętnościami burzącymi równowagę ducha — wspaniałym i wzruszającym”.

Właśnie to jest jeden z powodów, dla których warto, a nawet trzeba znać spadek antycznej literatury.

 

Panteon naszych filologów

Tak się składało, że w ostatnim wieku, mimo wszelkich kataklizmów spadających na nasz naród i jego kulturę, mieliśmy zawsze grono wybitnych filologów klasycznych w każdym pokoleniu. Kilku z nich położyło takie zasługi, że śmiało można ich uważać za koryfeuszy tej dyscypliny. Oto oni: Kazimierz Morawski, Leon Sternbach, Tadeusz Sinko w Krakowie; Stanisław Witkowski i Ryszard Gansiniec we Lwowie, a potem w Krakowie; Tadeusz Zieliński w Warszawie. Można do nich na pewno zaliczyć Kazimierza Kumanieckiego. Co więcej, zajmuje on w tym poczcie miejsce szczególne. Był przecież znakomitym latynistą, ale i hellenistą, podczas gdy większość wymienionych specjalizowała się w jednej lub drugiej dziedzinie. Był świetnym tłumaczem wielkich dzieł prozaików antycznych, czym nie zajmował się żaden z tamtych. Był wreszcie utalentowanym popularyzatorem, w czym dorównywał Tadeuszowi Zielińskiemu, unikając wszakże jego egzaltacji.

Ktokolwiek dziś w Polsce zajmuje się poważnie humanistyką — wszystko jedno, jaką jej gałęzią — zawdzięcza wprost lub pośrednio tak wiele dziełu Kazimierza Kumanieckiego, że winien by powiedzieć: Tecum per Romana, tecum per Athenas ambulabamus. Ja zaś wciąż poczuwam się do pełniejszej odpowiedzi na pytanie, które Profesor postawił na pierwszej lekcji:

Dlaczego uczymy się łaciny? Komu i na co ona potrzebna?

 

My i łacina

Czy jest coś niezwykłego w tym, że ci, co od lat i na co dzień obcują ze spadkiem po świecie starożytnym, przyjmują bezwiednie sposób myślenia i odczuwania ludzi antyku przynajmniej w pewnym zakresie? Tak na przykład mogą podświadomie przywiązywać jakieś znaczenie do zjawisk, których dziś zazwyczaj po prostu się nie dostrzega, a w najlepszym razie traktuje jako coś zupełnie obojętnego. Starożytni natomiast bardzo bacznie obserwowali wszelkie niby to przypadkowe znaki i pozornie drobne wydarzenia, wierząc, że wszystko, co nas otacza, mówi swoim tajemniczym językiem, przesyła sygnały wieszcze, ostrzega i radzi. Czyni to wciąż, przy każdej sposobności, bezustannie — nie tylko przez sny i układy gwiezdne, ale również przez lot ptaków, zachowanie się zwierząt, a nawet kichnięcie. Przesąd, oczywiście. Tylko że jest to przesąd, a raczej zespół przesądów, któremu hołdowały najwybitniejsze umysły antyku, Sokratesa nie wyłączając. Całe środowisko, w którym jesteśmy pogrążeni, szepce do nas, pragnie nawiązać kontakt. Człowiek starożytności, przeniesiony w nasze czasy, rzekłby, że ów szept tajemny stał się dla naszego pokolenia tylko potokiem szmerów bez jakiegokolwiek sensu, nie rozumiemy bowiem słów zapomnianego języka, zaginął klucz i kod; ba, w swej zarozumiałości nie chcemy nawet dopuścić myśli, że język to słyszalny i można go pojąć.

Ktoś pryncypialnie wierny zasadom płaskiego racjonalizmu, jak go rozumiał i głosił wiek XVIII, oczywiście odrzuci takie poglądy z należnym niesmakiem i politowaniem, ktoś inny natomiast, może przychylniejszy bardziej zróżnicowanemu ujmowaniu płaszczyzn rzeczywistości, pewnie się zdziwi, że spotyka te słowa we wstępie rozdziału o konkretnym tytule: My i łacina. Lecz ma to swoje uzasadnienie, choć nieco odległe.

Przed kilkunastu laty uświadomiłem sobie, chyba jako jeden z pierwszych i nielicznych w naszym kraju, że zbliża się wielka rocznica — oto minęło tysiąc pięćset lat od upadku cesarstwa rzymskiego na Zachodzie. A uświadomiłem sobie to przypadkowo, kiedy z jakichś tam powodów wziąłem do ręki tomik poezji Kochanowskiego w pięknym wydaniu warszawskim z początków wieku XIX. Książka otwarła się przypadkowo, jakżeby inaczej, na stronie, którą zdobił wiersz:

Jako wszystkie narody Rzymowi służyły,

Póki mu dostawało i szczęścia, i siły,

Także też, skoro mu się powinęła noga,

Ze wszytkiego nań świata uderzyła trwoga.

Fortunniejszy był język, bo ten i dziś miły;

Tak zawżdy trwalszy owoc dowcipu niż siły.

 

Jest to Fraszek księga wtóra. Wdzięczny byłem przypomnieniu, jakie przez tomik polsko-łacińskiego poety zesłali mi Rzymianie. Toteż przy różnych okazjach — w odczytach, w esejach, nawet w książce — właśnie ten utwór umieszczałem na początku wywodów o wielkim dramacie dziejowym, któremu na imię upadek cesarstwa zachodniorzymskiego. Czynię to i tym razem, po raz pierwszy wszakże wyjaśniając przyczynę, dla której tak upodobałem sobie tę fraszkę.

Słowa poety brzmiały wówczas, gdy je wypowiadał, dumnie i optymistycznie. Cóż bowiem mówiły, jakie refleksje nasuwały uważnemu czytelnikowi? Runęło wprawdzie przed przeszło tysiącem lat ogromne imperium, zbudowane krwią, przemocą, podstępem, ale pozostawiło ono po sobie spadek duchowy, niematerialny, a ten okazał się zdumiewająco trwały i odporny na wszelkie burze dziejowe. Niegdysiejsi władcy świata obrócili się w proch i pył, ich pałace i świątynie poszły w gruzy, pomniki obalono — a tymczasem język ich wciąż żył służąc przez wiele stuleci kolejnym pokoleniom Europejczyków swym bogactwem słownictwa, giętkością i logiczną budową zdania. Kochanowskiemu mowa dawnych Rzymian była szczególnie droga i bliska, władał nią bowiem równie swobodnie, jak i polszczyzną. Układał przecież po łacinie wiersze dźwięczne, piękne, krystalicznie czyste, na pewno najgłębiej przekonany, że właśnie im będzie zawdzięczał rozgłos swego imienia wśród całej wspólnoty intelektualnej wszystkich narodów. Można nawet wykazać, że tworząc po polsku podświadomie zachowywał rygory łacińskiej klarowności wysłowienia. Tak więc przedstawiała się rola miłego języka Rzymian w wieku XVI. Służył on literaturze i nauce na całym niemal kontynencie, tworząc nadal wielkie imperium kultury — ponad granicami politycznymi królestw, ponad mozaiką etnicznych różnic i fanatyzmem religijnych przeciwieństw. Ale i w wiekach następnych, kiedy łacina musiała stopniowo ustępować miejsca językom nowożytnym w nauczaniu uniwersyteckim i piśmiennictwie, zdołała zachować swoją pozycję jako jeden z podstawowych przedmiotów w szkolnictwie średnim. Tak działo się i tak to wyglądało we wszystkich krajach Europy i w wielu poza nią aż do połowy wieku XX.

Kto jednak odczytuje słowa poety dziś i tutaj, snuć musi, porównując je z aktualną rzeczywistością, raczej smętne refleksje. Oto minęło tysiąc pięćset lat od upadku Pierwszego Rzymu. Wiersz Kochanowskiego więc jakby zyskał na wymowie — ale jednocześnie stracił puentę. Bo i któż z nas może obecnie uznać za prawdziwy ów sąd poety: „Fortunniejszy był język...”?

Owszem, w wielu krajach Europy nadal naucza się go w szkołach, i to w znacznym wymiarze godzin. Mimo to wszyscy zdajemy sobie sprawę i stwierdzamy z głębokim żalem, że Właśnie w latach życia naszej generacji odchodzi on i milknie. Przecież nie usłyszysz go nawet w sercu tych instytucji, którym służył niemal od początku ich istnienia, tak wiernie i z takim dla nich pożytkiem. Wprawdzie Rzymianie — czyli ci, co jeszcze rozumieją łacinę — żyją tu między nami, ale z roku na rok szczuplejsza ich garstka. Zwłaszcza w naszym kraju. Oczywiście można twierdzić, że poeta i tak miał rację, owoc bowiem dowcipu okazał się znacznie trwalszy i odporniejszy na wszelkie ciosy dziejowe od rzekomo spiżowych pomników siły: przecież przeżył ruinę struktury politycznej o pełnych piętnaście wieków. To dużo, bardzo dużo. Ale zarazem słaba to pociecha dla tych, którzy wciąż jeszcze wierzą, że łacina to mowa nie tylko miła, lecz także potrzebna, ważna, cenna; i że trwać może z ogromnym pożytkiem społecznym w naszym szkolnictwie. Usunięcie bowiem tego języka z programu nauczania to prawdziwy wstrząs w zakresie treści kształcenia i samych podstaw kultury narodowej. Jednakże mało kto zdaje sobie w pełni sprawę z tego, jak dalekosiężne, jak różnorodne i doniosłe muszą być skutki tego posunięcia.

Komu więc łacina jest naprawdę potrzebna? Dlaczego jest ważna? Dla kogo cenna? Spróbuję odpowiedzieć na te pytania możliwie zwięźle i konkretnie, unikając słów wzniosłych i patetycznych. Oczywiście nie będę też występował w roli rzecznika starożytnych Rzymian, ci bowiem w swej krainie cieni na pewno niezbyt się przejmują naszymi problemami, a mowa duchów chyba bez słów się obywa — nawet łacińskich. I nie będę też wprost adwokatem interesów filologii klasycznej, aby nie ściągać na siebie zarzutu stronniczości. Któż więc powinien walczyć o prawa i miejsce łaciny w naszej kulturze? Najpierw i przede wszystkim poloniści, a raczej ci wszyscy, którym naprawdę leży na sercu sprawa piękna, czystości i dostojeństwa naszego języka. Przecież przez przeszło dziesięć wieków, od samych początków naszej państwowości aż po lata drugiej wojny światowej, żył ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin