Cole Allan & Bunch Chris - Sten 03 Imperium Tysiąca Słońc.rtf

(610 KB) Pobierz
ALLAN COLE & CHRIS BUNCH

ALLAN COLE & CHRIS BUNCH

   

Imperium Tysiąca Słońc

   

trzeci tom cyklu Sten

 

Przekład: Radosław Kot i Rafał Surowiec

   

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

    Banth warknął na świnkę kolczatkową. Prosiak głębiej wcisnął się w płytką jamę i nie podjął dyskusji.

    Instynkt podpowiadał napastnikowi, że ta niechętna do współpracy wieprzowina jest jadalna, jednak doświadczenie mówiło zupełnie, co innego. Mięso pojawiało się zwykle o świcie oraz wieczorem, przynosiło je dwunożne stworzenie, które przy okazji wypowiadało kilka życzliwych słów. Świnka nawet pachniała jak jedzenie, ale nie zachowywała się tak, jak na porządne danie przystało. Sześcionogi kocur przysiadł na zadzie i przednią łapą usunął dwa kolce wbite w miękki nos.

    Nagle banth zastrzygł uszami, gdy z głębi lasu dobiegł go jakiś dźwięk. Spojrzał z niepokojem na rysującą się obok górę, potem znów na puszczę. Odgłos powtórzył się raz jeszcze, więc zwierzak podjął decyzję.

    Wbrew nakazom instynktu wybiegł spomiędzy drzew, po czym ruszył kamienistym zboczem, aż dwieście metrów wyżej przycupnął za większą stertą głazów.

    Niezbyt natarczywe wycie przybrało na sile i zza wierzchołków drzew wyłonił się ślizgacz antygrawitacyjny. Zakręcił, poszukał miejsca na lądowisko i osiadł w pobliżu płytkiego wykrotu;

    Terence Kreuger, szef taktycznych sił policyjnych Świata Centralnego, zerknął na ekran detektora. Igła wskazywała dokładnie na górę, odczyt zaś informował, że banth jest odległy o niecałe pół kilometra.

    Kreuger odczepił broń z uchwytów za fotelem i sprawdził ją raz jeszcze. Była zabezpieczona, z polem rażenia nastawionym na obszar o przekroju jednego metra. Mniej więcej tyle wynosiła szerokość piersi bantha.

    Myśliwy zlustrował zbocze lornetą. Po kilku sekundach dojrzał ruch. Mruknął coś pod nosem i skierował ślizgacz w górę. Kilka godzin wcześniej banth już mu umknął, więc nie miał powodów, aby być z siebie zadowolonym.

    Kreuger uwielbiał polowania. Niemal cały czas poza służbą spędzał na łowach lub na przygotowaniach do takich wypraw, które stanowiły dość kosztowne hobby, szczególnie na Świecie Centralnym. Stołeczna planeta imperium prawie w ogóle nie posiadała własnej zwierzyny, więc zezwolenie na odstrzał kosztowało niezwykle drogo. Nawet dowódca grupy taktycznej nie mógł sobie na nie pozwolić. Przynajmniej do teraz.

    W minionych latach polował jedynie na sprowadzane z innych światów, niejadalne (a czasem wręcz trujące) paskudztwa. Owszem, to też było coś, ale trofeów miał wciąż niewiele. Szczególnie takich, o jakich wspominały kroniki dawnych łowów. Nagle jednak wszystko się zmieniło za sprawą wypróbowanych przyjaciół. Kreuger pracował w policji już od trzydziestu lat i wciąż cenił swą uczciwość i nieprzekupność, lecz perspektywa określonych profitów skłoniła go do drobnej rewizji poglądów. Po krótkim namyśle uznał, że to, czego pragną jego przyjaciele nie jest wcale nieuczciwe i w ten sposób problem zniknął. A w zamian? Pobyt z dala od szaleństwa imperialnego święta. Trzy tygodnie w rezerwacie łowieckim, wszystkie wydatki opłacone z góry i jeszcze zezwolenia na odstrzał czterech niebezpiecznych bestii: ziemskiego nosorożca, bantha, jelenia i gigantycznej pseudowydry.

    Wyznaczył już nawet odpowiednie miejsca na ścianach dla każdej zdobyczy. Oczywiście nie zamierzał nikomu zdradzić, gdzie upolował takie okazy.

    Zderzak ślizgacza zetknął się z głazem i wstrząs przerwał upojne marzenia. Skoncentruj się, chłopie, nakazał sobie w myślach Kreuger. Chłoń każdy drobiazg. Krystaliczną przejrzystość powietrza. Zapach drzew. Widok kurzu wzbijanego przez pęd ślizgacza.

    Skierował pojazd w kierunku wskazywanym przez igłę detektora. Znacznie niżej manewrował między drzewami drugi jednoosobowy ślizgacz. Clyff Tarpy nie potrzebował nawet lornety, by utrzymać się w ogonie Kreugera.

    Banth został osaczony.

    Z prawej grunt opadał zbyt raptownie, by nawet pazurzaste łapy znalazły jakieś zaczepienie. Z lewej widniała pionowa ściana. Zwierzak skrył się za głazem.

    Kreuger wylądował po przeciwnej stronie, mocniej chwycił broń i wysiadł.

    Banth poczuł zagrożenie. Nie tak dawno podobne manewry zakończyły się głośnym hukiem i palącym bólem w boku. Właśnie dlatego kocur umknął przez las w kierunku góry.

    Banth wyczuł zapach typowy dla dwunoga - obcego, ale zawsze dwunoga. Czyżbym coś zbroił?, pomyślał. Może jednak dwunóg nakarmi go i pomoże wrócić do znajomego ciepła zagrody.

    Zwierzak wstał i ruszył człowiekowi na spotkanie.

    Kreuger uniósł broń. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Najpierw odbezpieczyć...

    Banth miauknął. Nagle się zorientował, że akurat tego dwunoga w ogóle nie zna.

    - Hej, skurczybyku!

    Kreuger obrócił się na pięcie i momentalnie zapomniał o zdobyczy. Nie dosłyszał lądującego tuż za nim drugiego ślizgacza.

    Oglądany z odległości pięciu metrów wylot lufy wyglądał naprawdę paskudnie. Tarpy odczekał dokładnie tyle, ile było trzeba, aby na twarzy policjanta odmalowało się przerażenie. Potem nacisnął spust. Pocisk z miękkiego metalu przeszył mostek Kreugera, skręcił na łuku żebra i przebił serce. Śmierć nastąpiła natychmiast. Myśliwy zdążył tylko przysiąść na kamieniu i zaraz głowa opadła mu na piersi.

    Tarpy z uśmiechem sięgnął do wiszącej u pasa torby. Wyjął spory stek sojowy i rzucił go banthowi.

    - Obyś skorzystał ze wszystkich ośmiu pozostałych żywotów, kociaczku.

    Potem dobył jeszcze puszkę z aerozolem i cofając się, zaczął zamazywać ślady swoich stóp. Przystanął na chwilę przy ślizgaczu Kreugera. Wyłączył zasilanie maszyny oraz radioznacznik. Uznał, że im później odnajdą ciało, tym lepiej. Potem wsiadł do własnego pojazdu i ruszył w dół.

    Banth zamiótł parę razy ogonem. Nie podobał mu się zapach tych dwunogów. Ostatecznie jednak porwał stek i pobiegł z nim w kierunku lasu. Zje mięso na swoim terenie, gdzie jest o wiele spokojniej. A potem się zastanowi, co zrobić z tym samobieżnym pęczkiem igieł.

   

 

Rozdział drugi

 

    Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przycisnął długi nóż do gardła admirała Mika Ledoha. Drugą ręką przysunął Wielkiego Szambelena Jego Imperialnej Mości bliżej blanków.

    - Jeśli nie spełnicie naszych żądań, ten człowiek umrze! - Wzmocniony głos runął siedemsetmetrową przepaścią, aż sięgnął placu defilad.

    Nieco z prawej, sto metrów poniżej terrorysty i jego ofiary Sten sprawdzał przyczepione do butów i rękawic pazury. Palce ledwo znajdowały oparcie między spojonymi zaprawą kamieniami. Jedna stopa wisiała nad przepaścią, druga spoczywała na obliczu sierżanta-majora (czyli havildar-majora) Lalbahadura Thapy. Broń dyndała przyczepiona do brunatnego munduru polowego, koło łokcia widniała puszka z nicią. Na jej końcu kołysała się kotwiczka.

    W górze znów huknął głos terrorysty:

    - Macie tylko kilka sekund, by się zdecydować! Ocalicie mu życie, czy nie?

    Sten poszukał lewą dłonią nowego uchwytu, wbił pazury w zaprawę, ale ta niestety się wykruszyła. Omal nie spadł. Odetchnął głęboko i opanował rozedrgane nerwy.

    - Kaphar hunnu bhanda marnu ramro - mruknął boleśnie Lalbahadur.

    - Owszem, do cholery, ale tchórze żyją dłużej! - warknął Sten, znajdując punkt zaczepienia dla palców i unosząc obie stopy. W końcu zdołał wesprzeć się wszystkimi kończynami. Kilka oddechów i dalej. Ręka, noga, ręka, noga... Za nim reszta plutonu gurkhów cierpliwie podążała po tej samej, pionowej granitowej ścianie.

    Pięć metrów przed parapetem Sten trafił na wystający z muru kamień, idealne oparcie. Przycisnął dyszę drugiej puszki i smuga nici przylgnęła do skały. Dał znać pozostałym, że już bezpiecznie się ulokował, więc mogą dołączyć. Opuścił ku nim nić z kolejnej, zawieszonej na plecach puszki.

    Lalbahadur wspiął się momentalnie i przystanął po prawicy przewodnika. Sten wypuścił około piętnastu metrów nici z kotwiczką, jedną ręką starannie rozkołysał całość i cisnął w górę.

    Dwudziestogramowa kotwiczka dwukrotnie okręciła nić wkoło sterczącej spoza blanków lufy muzealnej armaty. Sten zacisnął na nici specjalne rękawice z wyciągiem i nie zwlekając ruszył w górę. Terrorysta spoglądał akurat w odległe reflektory i dlatego nie dostrzegł postaci, która minąwszy armatę, rozpłaszczyła się na zwieńczeniu muru.

    - Dość tego czekania - ryknął głos. Zbrojne w nóż ramię zamierzyło się do śmiertelnego ciosu i w tejże chwili Sten wypadł z cienia, wcisnął jedną pazurzastą dłoń w twarz mężczyzny, drugą zaś zablokował uderzenie.

    Niedoszły zabójca zachwiał się i puścił ofiarę. Szambelan przez chwilę balansował na krawędzi, ostatecznie jednak odzyskał równowagę.

    Gdy terrorysta przyszedł do siebie, Sten już przysposobił się do starcia. Przemknął pod ostrzem noża i obiema dłońmi wyrżnął przeciwnika w skroń. Starczyło, by ogłuszyć.

    Pozostali terroryści dopiero wtedy się zorientowali, że coś idzie nie tak i runęli na Stena, jednak odsiecz była zdecydowanie spóźniona. Blanki zaroiły się od gurkhów. Długie na trzydzieści centymetrów kukri zalśniły w blasku jupiterów, wkoło poniósł się okrzyk Ayo Gurkhali. Ten sam, który od tysięcy lat chłodził niecne zapały różnych gwałtowników.

    Terroryści nie mieli już żadnych szans.

    Lalbahadur sprawdził, czy wszyscy przeciwnicy zostali unieszkodliwieni. Naik Thaman Gurung wydobył zza pasa na plecach miniaturowy moździerz, ustawił go, a następnie uzbroił rakietowy pocisk. Spojrzał pytająco na Stena. Dowódca przytaknął i przez czerń nieba przemknęła jasna gwiazda. Opadła szerokim łukiem na plac defilad.

    Gurung zabezpieczył na blankach ciągnącą się za pociskiem linę i uśmiechnął się do Stena.

    - Gotowe, kapitanie.

    - Pluton, baczność! - krzyknął Sten. - Kolejno... na dół!

    Thaman szedł pierwszy. Założył bloki na linkę, odbił się stopami i zniknął w siedemsetmetrowej przepaści.

    Sten zasalutował szambelanowi.

    Admirał Ledoh skrzywił się niemiłosiernie, poprawił paradny kapelusz, wziął od Stena rękawice oraz bloki i rychło zniknął w ciemności.

    Sten sunął trzeci. Hamować zaczął dopiero w ostatniej chwili. Tuż przy gruncie puścił uchwyty, skoczył i dwukrotnie przetoczył się po ziemi.

    Ledwie minutę później cały pluton sformował nienaganny szyk. Nieco pozbawiony tchu admirał Ledoh pozdrowił wojaków, a Wieczny Imperator nagrodził ich oklaskami. Pozostałe pół miliona widzów tylko czekało na ten moment. Długi na pięć kilometrów plac rozbrzmiał wiwatami na cześć Ledoha, Stena, jego gurkhów oraz “terrorystów", którzy wdzięcznie kłaniali się na górze.

    Ledoh ocknął się wreszcie i ruszył po schodach na podium imperatora. Zanim dotarł do celu, władca zdążył mu przygotować drinka. Jego Wysokość poczekał jeszcze, aż admirał wypije trunek, potem uśmiechnął się kwaśno.

    - Kto wymyślił ten kretyński kapelusz? - spytał.

    - Ja sam, najjaśniejszy panie.

    - Aha. A jakim cudem nie spadł waści ze łba podczas zjazdu po linie?

    - Za sprawą porządnego kleju roślinnego.

    - Czy jest on rozpuszczalny?

    - Owszem, w wodzie.

    - Obyś się nie mylił. Nie zamierzam tolerować w swoim otoczeniu wariata z czapką do złudzenia przypominającą szpitalny basen. Ale nic to, napij się jeszcze, Mik. Na bogów, nie co dzień udajesz Tarzana!

    Ten rozkaz został wypełniony z wdzięcznością i bez wahania.

   

    Imperator hucznie obchodził wymyślone przez siebie święto: Dzień Imperium.

    Ustanowił je ponad pięćset lat temu na pamiątkę jakiejś dawno już zapomnianej bitwy.

    Założenie było proste: raz do roku wszystkie jednostki sił zbrojnych Imperium stawiały się na przegląd. Ściągano nawet oddziały stacjonujące na najodleglejszych światach. Przybyłym szykowano gorące powitanie.

    Oczywiście nie chodziło tylko o paradę. Każde bowiem przedsięwzięcie Wiecznego Imperatora zawsze posiadało kilka ukrytych znaczeń. Pokaz siły nie tylko dodawał ducha obywatelom, ale także zniechęcał rozmaite czarne charaktery do działania na niekorzyść Imperium. Wiele knowań usychało już w zarodku, co tylko dobrze służyło interesom olbrzymiego państwa.

    Główne uroczystości odbywały się na Centralnym Świecie. Z latami ustaliła się praktyka, że Dzień Imperium kończył dwutygodniowe igrzyska sportowe, obejmujące również sztuki walki. To jedno święto po trosze przypominało wszystkie inne, jakie zrodziły się w tradycji ludzkości. Było w nim coś z antycznych Saturnaliów, germańskiego Oktoberfest, anglosaskiego Święta Majowego i Olimpiady. Dodatkowo na ten jeden wieczór otwierano dla każdego chętnego wrota imperialnego pałacu, co należało uznać za spory akt odwagi.

    Główna rezydencja imperatora i jego centrum dowodzenia mieściły się w kręgu ogrodów o średnicy pięćdziesięciu pięciu kilometrów. Wielkość ta była nieprzypadkowo dobrana, gdyż dzięki niej posiadłość władcy ciągnęła się aż po linię horyzontu. Imperator wiedział, jak usunąć niepożądanych gości z pola widzenia.

    Pośrodku wymuskanej zieleni stało zapewne najdziwniejsze w dziejach zamczysko warowne. Wzniesione zostało na planie prostokąta. Dłuższy bok miał sześć kilometrów, krótszy dwa.

    Mury liczyły dwieście metrów wysokości, a swą architekturą nawiązywały do dzieł pradawnego francuskiego inżyniera imieniem Vauban. Nachylone pod kątem pięćdziesięciu stopni przypominały w przekroju literę V i dawały schronienie większości imperialnych biurokratów. Nie były w stu procentach odporne na uderzenia nuklearne, ale dopiero bezpośrednie trafienie mogłoby je uszkodzić. Zresztą nawet całkowite zburzenie pałacu nie stanowiłoby dla imperatora poważnego zagrożenia. Podziemne magazyny i zbiorniki zawierały dość żywności, wody i powietrza, by przetrwać w schronieniu kilkadziesiąt lat.

    Sam pałac wyglądał jak monstrualnie powiększona kopia ziemskiego zamku Arundel. Stał w perspektywie placu defilad, który wyznaczał centrum całej posiadłości.

    Budowla przypominała górę lodową, a jej zasadnicza część i tak kryła się pod ziemią. Niektóre tunele i schrony znajdowały się dwa tysiące metrów poniżej poziomu gruntu.

    Fasada pałacu została obłożona kamiennymi blokami, kryjącymi tarcze zdolne powstrzymać falę uderzeniową bliskiej eksplozji termonuklearnej. Dodatkowo wmurowano również grubą na wiele metrów izolację termiczną. Imperator lubił wygląd budowli pochodzących z okresu ziemskiego średniowiecza, ale w kwestii własnego bezpieczeństwa wolał zawierzyć najnowszym dokonaniom nauki.

    W Dniu Imperium transportowce gwardii wwoziły turystów do pałacu, jednak przez resztę roku wstęp miały tu tylko osoby zatrudnione. Superszybka kolejka pneumatyczna dowoziła je do pracy z odległego o trzydzieści pięć kilometrów Fowler i od razu wysadzała poszczególnych pracowników przy konkretnych stanowiskach. Nikt więc nie urządzał sobie zbędnych przechadzek po obiekcie.

    Ponieważ bezpośrednie uczestnictwo w obchodach mogło w pewnych kręgach uchodzić za zaszczyt niemal tak doniosły jak zaproszenie na dwór imperatora, więc nie ulegało wątpliwości, że chętnych będzie znacznie więcej niż miejsc. Imperator już na samym początku wyznaczył trzy “kręgi" dla publiczności. Najbliżej zamku szykowano siedziska dla przedstawicieli elit i faworytów dworu, aktualnych bohaterów oraz tym podobnych “najrówniejszych" obywateli.

    Granica między dwoma pierwszymi kręgami była dość płynna. W drugiej strefie grupowali się dostojnicy z awansu społecznego, czyli najambitniejsi dorobkiewicze. Wiedzieli oni, że to jedno popołudnie zostanie im w pamięci jako najważniejszy dzień życia. Żeby doświadczyć chwili chwały, płacili ciężkie pieniądze, sięgali też po groźby, wymuszenia czy inne środki, zwykle mało legalne.

    Trzeci, najdalszy krąg przeznaczono dla mieszkańców Centralnego Świata. Oczywiście wiele biletów trafiało do rąk przybyszów spoza planety, ale imperator uznawał, że jeśli “tubylcy" pragną zarobić kilka kredytów na turystach, to on nie ma nic przeciwko temu.

    Siedziska trzeciego kręgu, proste ławy bez zadaszenia, instalowano na murach otaczających plac defilad. Prace rozpoczynano już na kilka tygodni przed świętem.

    Widok z jakiegokolwiek miejsca i tak zawsze był równie dobry, dzięki wielkim holograficznym ekranem, które rozbłyskiwały zbliżeniami co ciekawszych scen oraz obliczami osobistości z pierwszego kręgu.

    Większość rozgrywek toczono na poszczególnych arenach placu defilad. Tylko niektóre z atrakcji, jak “ratunkowa" akcja Stena, lokowano bliżej zamku.

    Dzień Imperium był wydarzeniem roku na Dworze Tysiąca Słońc, które tego dnia lśniły szczególnym blaskiem. I nikomu nie przeszkadzało, że w skład Imperium wchodziło o wiele więcej systemów gwiezdnych niż jeden marny tysiąc.

    W taki wieczór mogło się zdarzyć dosłownie wszystko...

   

    Zasapany Sten oparł się o betonową ścianę tunelu. Stalowe wrota, zwykle zamknięte, stały teraz otworem, by uczestnicy święta mogli dostać się na plac defilad.

    Obok łapał powietrze havildar-major Lalbahadur Thapa. Podkomendni gurkhowie zostali już odprawieni, by w ramach wolnego czasu spędzili wieczór zgodnie z własną wolą i ochotą. Część zajęła się hazardem, reszta zamierzała odwiedzić odmienne stany świadomości, w czym mogła dopomóc bogata oferta bufetów.

    - To był znamienity pokaz - wyharczał Lalbahadur.

    - Jasne - odparł Sten.

    - Jestem pewien, że jeśli ktokolwiek o złym sercu spróbuje porwać naszego szambelana dla okupu, nie zrobi tego tutaj.

    Sten uśmiechnął się krzywo. Przez trzy miesiące dowodzenia osobistymi strażnikami imperatora przekonał się, że Nepalczycy przejawiają poczucie humoru dziwnie zbieżne z jego własnym. Respekt wobec przełożonych uznawali na pojęcie czysto abstrakcyjne.

    - Jesteś cyniczny. To zaszczyt wystąpić w takim dniu.

    - Racja, ale jak tu pogodzić obowiązki z zaszczytami? Smutny dysonans - mruknął ponurym tonem. - Chociaż nie - dodał po chwili i twarz mji się rozjaśniła. - Gdy te wszystkie chłopki z różnych planet ujrzą nasze heroiczne wyczyny, nie zabraknie nam rekruta. Bez kłopotu znajdziemy nowych idiotów gotowych wspinać się po murach dla chwały imperatora.

    Sten aż podskoczył, gdy za jego plecami huknęła wojskowa orkiestra. Obaj wyprostowali się na baczność, widząc maszerującą równym szykiem kompanię reprezentacyjną Własnych Pretorian Imperatora. Oddali honory i przytulili się do ściany, by przepuścić formację złożoną z ponad sześciuset osób strzegących na co dzień pałacu. Wszyscy byli w mundurach z lśniącej skóry i przy broni. Na piersiach pobłyskiwały rozmaite odznaczenia.

    Na czele maszerował dowódca jednostki, pułkownik Den Fohlee. Sztywnym gestem odpowiedział na salut Stena, po czym wbił służbowe spojrzenie w przestrzeń gdzieś przed sobą. Gdy oddział wtoczył się na plac defilad, przywitała go wrzawa.

    - Ojciec powiedział mi kiedyś, że są tylko dwa rodzaje mężczyzn - mruknął Lalbahadur. - Zwykle nie zwracam uwagi na takie poglądy. Osobiście uważam że jedyne dwie kategorie to ci, którzy dzielą wszystkich, oraz ci, którym takie rozróżnienia nie przychodzą do głowy. - Umilkł nagle, nieco zmieszany.

    - A co rzekł twój ojciec?

    - e jedni wolą barwny strój, drudzy pełny dzban. A pan, kapitanie, co lubi bardziej?

    - Nic z tego, sierżancie - wymamrotał z żalem Sten. - Wciąż jestem na służbie.

    Pożegnali się, oddając honory, i przysadzisty podoficer zniknął w głębi tunelu. Stenowi zostało jeszcze kilka minut do obejścia wart, ruszył zatem do wyjścia, by zerknąć na paradę pretorian.

    Byli dobrzy, nawet bardzo dobrzy. Nie mogli być inni. Mężczyźni i kobiety od lat ćwiczący się tylko i wyłącznie w posłuszeństwie oraz umiejętności wielogodzinnego sterczenia na warcie w absolutnym bezruchu. Poza tym do perfekcji opanowali jeszcze inny rodzaj sztuki - paradną musztrę.

    Sten wiedział, że ocenia ich niesprawiedliwie, ale kilka razy zdarzyło mu się zostać oddelegowanym do zadań defiladowych i stwierdził, że woli już czyszczenie wychodków. Owszem, widok maszerujących żołnierzy może być atrakcyjny, szczególnie dla pewnych typów niepoprawnych militarystów. Jednak tacy ludzie nigdy się nie zastanawiają, ile czasu uczestnicy podobnego pokazu muszą zmarnować uprzednio na glancowaniu butów i oporządzenia, ile godzin tracą na wyczerpujące próby.

    Mimo wszystko Sten oddawał pretorianom honor. W swoim fachu byli genialni. Maszerowali z archaicznymi karabinami, ponieważ standardowa w gwardii broń na pociski antymaterii nijak nie nadawała się do musztry, nie miała też nasadki na bagnet. W czterdziestym stuleciu uniwersalny otwieracz do konserw pojawiał się już tylko podczas defilad.

    Zwarty szereg pretorian dźwigał na ramionach ponadmetrowe fuzje.

    Na komendę broń została opuszczona do poziomu bioder; bagnety zalśniły niczym płot włóczni.

    Szeregi rozdzieliły się i zaczęły krążyć wkoło siebie. Jedni mijali drugich, przemykając o centymetry od ostrzy. Sten miał nadzieję, że podoficerowie nie pomylą komend i nie naprodukują paradnych szaszłyków.

    Ostatecznie towarzystwo przegrupowało się, wykonało w tył zwrot i zaczęło pokaz musztry z bronią. Przytupując rozgłośnie, prezentowano na ramię broń, do nogi broń i z powrotem. Potem nadeszła pora na bardziej wymyślne sztuczki, w tym markowane ataki tyralierą.

    Sten przyglądał się temu wszystkiemu, czując, że z każdą chwilą rośnie jego współczynnik cynizmu. Nigdy nie studiował historii wojskowości dość wnikliwie, by wiedzieć, jak wyglądała walka w zamierzchłych czasach

    - Fajnie - mruknął. - Ale czy tak wygląda wojenne starcie?

   

Rozdział trzeci

 

    Niektóre osoby budzą sympatię od pierwszego spojrzenia. Zdają się egzystować jakby na nieco wyższym poziomie niż inni, same też odnajdują swe odbicie we wszystkich, których napotkają. Życie postrzegają jako sztukę samą w sobie, przez co czasem mogą być uważane za istoty pretensjonalne, ale potrafią też pokpiwać z tej drobnej przywary.

    Takimi jednostkami byli Marr oraz jego kochanek, Senn. Waśnie podziwiali paradę i nie mogli się nachwalić pretorian.

    - Co za smakowite chłopaki - powiedział Marr. - Te mięśnie, ta woń piżma. Prawie chciałoby się być człowiekiem.

    - Nawet gdybyś był to i tak nie wiedziałbyś, jak dobrać się do takiego pięknisia - odparł Senn. - Jednak rozumiem aluzję. Dawno już nie dostawiłeś się do mnie.

    - Ależ ja ich tylko podziwiam. Tacy młodzieńcy po prostu cieszą oko i to nie ma nic wspólnego z seksem. Wciąż myślisz tylko o jednym.

    - To nie ja, Marr, lecz moje gonady. Zresztą, nie spierajmy się, kochany. Bawmy się. Wiesz, jak uwielbiam wszystkie przyjęcia.

    Senn spuścił z tonu. Nieładnie się zachował. Zupełnie jak człowiek w rui. Przysunął się do partnera i splótł swoje antenki z jego czułkami. Obaj przepadali za podobnymi uroczystościami.

    W rzeczy samej, mało który obywatel Imperium wiedział o wszelkich przyjęciach więcej niż Senn i Marr. Ich gatunek specjalizował się w celebrowaniu różnych okazji. Trochę półcieni, bufet, interesująca rozmowa i już czuli się szczęśliwi. Na Centralnym Świecie oficjalnie zajmowali się dostawą artykułów żywnościowych na dwór imperatora. Narzekali wprawdzie, że masowe spędy są dla ich firmy deficytowe, ale byli zbyt dobrymi przedsiębiorcami, aby tego typu uwag nie wypowiadać zbyt głośno. Dzięki pomysłom imperatora mieli zamówienia na kilka lat z góry.

    W epoce, która generalnie nie służyła trwałości więzów małżeńskich czy jakichkolwiek innych, milchenowie zdecydowanie się wyróżniali. Marr i Senn stanowili parę już od ponad stulecia i deklarowali, że mieliby ochotę dzielić stół i łoże jeszcze przez co najmniej sto lat. Zresztą na planecie Frederick Dwa, skąd pochodzili, nie było to coś niezwykłego. Milchenowie nierzadko kojarzyli się na całe życie. Za regułę należało też uznać fakt, że w przypadku przedwczesnej śmierci jednego partnera, ten drugi odchodził w niebyt ledwie kilka dni później. Wieloletnie związki tworzyły się zawsze między przedstawicielami tej samej płci, dla wygody narracji nazwijmy ją męską. Druga płeć, powiedzmy: żeńska, nosiła nazwę ursoola. Były to najpiękniejsze i najbardziej subtelne istoty we wszechświecie, ale żyły tylko kilka miesięcy. Przez ten czas musiały się rozmnożyć, toteż z konieczności prowadziły bardzo bujne życie seksualne. Szczęśliwa męska para milchenów miała w swoim czasie szansę na dwa lub trzy związki z ursoolami. Z takiego połączenia rodziło się dwóch męskich przedstawicieli gatunku i pół tuzina ursool. Matka miała tylko parę chwil, by wyszeptać potomstwu kilka pełnych miłości słów. Potem odchodziła z tego padołu, a ojcowie zajmowali się wychowywaniem latorośli.

    Dla milchenów życie stanowiło jedno pasmo tragedii związanych z osobliwym cyklem rozwojowym. Miłość nieodwołalnie splatała się ze śmiercią i samotnością. Z tego też powodu mieszkańcy planety Frederick Dwa wytworzyli system społeczny sankcjonujący trwałe więzi partnerskie między przedstawicielami tej samej płci. Marr i Senn uchodzili za typowych przedstawicieli swego gatunku. Cechowało ich wzajemne oddanie i niezwykłe poczucie piękna.

    Byli smukli, wzrostu około metra, porośnięci puszystą złocistą sierścią. Mieli wielkie, czarne i wilgotne oczy, które dostrzegały dwukrotnie większe spektrum barw niż ludzkie organy wzroku. Na czubku kształtnych głów znajdowały się antenki służące do odbioru bodźców zapachowych. Za pośrednictwem czułków milchenowie obdarowywali się też pieszczotami, łagodniejszymi niż muśnięcie piórka. Najwyższa czułość kubków smakowych, umiejscowionych na czubkach palców nieco małpich dłoni, czyniła z milchenów niezrównanych specjalistów od wyżywienia. Imperator często mawiał, że to najlepsi szefowie kuchni, którzy potrafią doskonale wykorzystać każdy produkt spożywczy. Prócz chiłi, oczywiście.

    Siedzący w objęciach Marr i Senn chłonęli widowisko. Nic nie umykało ich uwagi.

    Marr ogarnął spojrzeniem sektory dla najwyższych dostojników.

    - Wszyscy tu są, dosłownie wszyscy.

    - Zauważyłem. Jest też paru takich, których być nie powinno.

    Wskazał na sektor naprzeciwko, gdzie siedział Kai Hakone wraz ze swymi kompanami.

    - Biorąc pod uwagę, jakie recenzje dostał po ostatnim przedstawieniu, to chyba brak mu wstydu, że wciąż publicznie obnosi swą facjatę.

    Marr zachichotał.

    - Wiem. Ale czy to nie wspaniałe? Jest tak głupi, że nawet zgodził się zostać gościem honorowym na naszym przyjęciu.

    Senn aż zadygotał.

    - Nie mogę się doczekać. Mówię ci, krew popłynie.

    - Co masz na myśli? - Marr podejrzliwie spojrzał na partnera. - A może nie powinienem pytać?

    Senn zaśmiał się cicho.

    - Zaprosiłem też grono krytyków teatralnych.

    - Wiedzą?

    - Jasne, są zachwyceni. Przyjdą niezawodnie.

    Milchenowie zachichotali na myśl o złośliwym żarcie i raz jeszcze spojrzeli na Hakone'a. Z pewnością nie podejrzewał, co go spotka już za kilka dni?

   

    Kai Hakone, dla niektórych największy dramaturg swoich czasów, dla innych grafoman tysiąclecia, nawet nie myślał o zbliżającym się przyjęciu.

    Twórcę otaczał ponad tuzin wielbicieli, półmiski ze znakomitymi daniami wciąż napływały wartkim strumieniem, ale duch zabawy gdzieś się ulotnił. Już na samym początku każdy zauważył, że mistrz jest w niezbyt dobrym nastroju. Po cichu uznano, że widocznie ma akurat kolejny atak złego humoru, więc zaprzestano głośnych rozmów na ten temat. Tylko co pewien czas ktoś zerkał ukradkiem na posępnego twórcę, nader rosłego, solidnie umięśnionego mężczyznę z wielką szopą potarganych włosów, ciężkimi brwiami i głęboko osadzonymi oczami.

    Hakone siedział jak na szpilkach. Czuł narastające napięcie. Cały czas obsesyjnie myślał tylko o jednym. Owszem, wszystko zostało przygotowane, ale jeśli gdzieś tkwił błąd? Jeśli się nie powiedzie? A może jednak o czymś zapomniał? Coś przeoczył? Sam powinienem dopilnować sprawy do końca, pomyślał. Niepotrzebnie całkowicie zawierzyłem innym.

    I tak ciągle. Powtarzał sobie w myślach poszczególne etapy planu. Tłum ryknął witając kolejnych zawodników, ale Kai Hakone ledwie słyszał gromkie owacje. Dla niepoznaki klasnął kilka razy, ale przed oczami nieustannie miał plastyczne obrazy śmierci i zagłady.

   

    Ostatnia z orkiestr zeszła z placu, zniknęli też tancerze.

    Tłum cichł z wolna.

    Z bramy wyłoniły się dwa potężne ślizgacze towarowe, pełne stalowych elementów, podnośników oraz lin. Sunęły metr nad gruntem, zatrzymywały się co parę chwil, a wtedy żołnierze w kombinezonach roboczych wyskakiwali, aby ułożyć kilka stalowych bloków na placu. Obok każdej metalowej konstrukcji zrzucano kłąb lin i kabli. Nie trwało długo, a okolica wyglądała jak miejsce zabaw olbrzymiego dziecka, które nie potrafi porządnie pozbierać swych klocków. Tor przeszkód był prawie gotów.

    Gdy ślizgacze skończyły rozładunek naprzeciwko zamku, z wysokości czterystu metrów opuszczono dwie wielkie tarcze strzelnicze. Każda była gruba na trzy metry i podbita stalą. Potem wyszło sześć orkiestr. Z wielkim zapałem grano coś, w czym jedynie znawcy wojskowości rozpoznali oficjalny marsz Imperialnej Artylerii. Nikt jednak już nie pamiętał, że ta pradawna melodia niegdyś nosiła tytuł: “Kanonierom słoń nadepnął na ucho".

    Na końcu nadjechały dwa mniejsze ślizgacze, a każdy wiózł dwudziestu żołnierzy i działo. Nie były to gigantyczne masery bojowe czy standardowe lasery Imperialnej Artylerii, ale tak zwane działa górskie. Nieduże, na kółkach, pochodziły z epoki nieco tylko późniejszej niż ładowane od przodu czarnym prochem potwory, które dekorowały blanki pałacu.

    Wojacy wyładowali oręż, po czym stanęli na baczność w dwuszeregach. Dowódcy poszczególnych grup zasalutowali, a po chwili coś potężnie gruchnęło na blankach i chmura prochowego dymu spowiła mury pałacu. Zaczęli.

    Dyscyplinę tę określano różnymi nazwami: “wyścig artyleryjski", “przenoszenie dział" albo “pokaz głupoty". Rywalizujące zespoły miały za zadanie ruszyć własne działo z miejsca, przenieść je przez przeszkody, ustawić na wyznaczonym stanowisku, nabić, wycelować i trafić pociskiem w tarczę. Wygrywał ten, kto pierwszy ugodził cel.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin