Cole Allan & Bunch Chris - Sten 06 Powrót Imperatora.rtf

(1571 KB) Pobierz
Allan Cole & Chris Bunch

Allan Cole & Chris Bunch

 

Powrót Imperatora 

 

szósty tom cyklu Sten

 

(The Return of the Emperor)

 

Przekład Radosław Kot

 

Wyd.ang. 1990

 

Wyd. pol. 1998

 

Dla Normana Spinrada,

(czynnego hippisa i komucha, jak to mówią)

Który pomagał nam przejść przez to bagno

i Dennisa Foleya,

(emeryta z pewnej jednostki specjalnej)

dzięki któremu nie opiliśmy się zanadto.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Księga pierwsza

 

PRINCEPS

 

Rozdział 1

 

Statek był monstrualny. Powierzchnia każdego z dziesięciościennych boków przekraczała kilometr kwadratowy. Na pokładzie znajdował się tylko jeden człowiek. Unosił się na wodzie w płytkim basenie pośrodku jednego z pomieszczeń. Nagle otworzył oczy. Były niebieskie i niewinne jak u nowo narodzonego dziecka.

Minęło trochę czasu, aż szczęknął zawór, ciecz spłynęła i jeden z boków zbiornika opadł. Mężczyzna usiadł i opuścił nogi na ciepły pokład. Poruszał się powoli i ostrożnie niczym niepewny swych możliwości rekonwalescent po długiej chorobie. Potem po prostu sobie siedział chwilę, a może godzinę lub cały dzień, aż wkoło zahuczał głos:

- Jedzenie i picie jest w sąsiednim pokoju.

Mężczyzna wstał posłusznie, zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Podszedł do ściany. Na wieszaku obok łóżko-basenu czekał błękitny uniform. Jedynie okrągła płytka mąciła gładź materii. Musnął krążek palcami. Ściana zmieniła się w ekran. Nagranie? Obraz radarowy? Symulacja komputerowa? Ukazał się widok przestrzeni, ale jakiejś dziwnej. Była czarna, jednak mieniła się wszystkimi kolorami. Kłuła boleśnie w oczy. Mężczyzna znów dotknął przełącznika, aby wyłączyć ekran. Wciąż nagi, poczłapał do drzwi.

Stół czekał nakryty na jedną osobę. Mężczyzna zdjął kopulastą osłonę z talerza, sięgnął palcami jakiś kąsek, przeżuł, połknął. Każdy ruch wciąż był tak samo beznamiętny. Wytarł palce o udo i przeszedł do kolejnego pomieszczenia, gdzie stał rozkładany fotel. Nad siedziskiem wisiał lśniący stalą hełm z kompletem dziwnych macek wystających z wewnątrz. Mężczyzna usiadł i nałożył hełm. W pokoju pojawili się ludzie. Chociaż nie, to ten mężczyzna gdzieś się przeniósł. Był odziany w mundur. Zgromadzeni uśmiechali się, krzyczeli, próbowali go dotknąć. Słyszał, jak sam też coś mówi, ale nie rozumiał ani słowa. Nagle z tłumu wyłowił spojrzeniem osobnika z bladą twarzą i chorobliwie lśniącymi oczami. Tamten wyciągnął dłoń, niby do powitania, ale niespodziewanie dobył zza pazuchy coś lśniącego metalicznie... Mężczyzna poczuł, że kule wbijają mu się w pierś. Upadł. Bolało coraz bardziej... W jednej chwili obraz zniknął. Mężczyzna zdjął hełm. Znów był w pomieszczeniu z fotelem.

- Od dezaktywacji upłynęło sześć lat, trzy miesiące, trzy dni czasu ziemskiego - zadudnił znowu głos.

Twarz mężczyzny jakby drgnęła.

Źle, pomyślał. Pięć lat za późno. Chociaż, przeleciało mu przez głowę, cóż to znaczy „późno”? I tak wszystko jedno...

Wstał.

- Do odlotu zostało dziesięć dni pokładowych - zakomunikował głos.

Mężczyzna skinął głową. Wrócił do stołu. Czuł głód.

 

Rozdział 2

 

Była to cicha, mała planeta niczym niewyróżniająca się w systemie umierającej żółtej gwiazdy. Miejsce bez godnej uwagi historii, z dala od szlaków turystycznych i handlowych, rzadko odwiedzane przez gości. Wiele ziemskich lat temu zwiadowcza wyprawa imperium przebadała cały system, skutkiem, czego odnotowano, że zdatna do zamieszkania planeta ma masę równą osiemdziesięciu siedmiu procentom masy Ziemi i proporcjonalną do tego stałą grawitacji, ziemski typ atmosfery i jest odległa o trzy jednostki astronomiczne od swojej gwiazdy. Klimat od 990tropikalnego do subarktycznego, zróżnicowane formy życia. Najlepiej rozwinięty lądowy drapieżnik przypominał kota, był spokojny, nieco płochliwy i niegroźny dla ludzi.

Zapisano także: „Nie stwierdzono obecności wyższych form życia”.

Planetę nazwano XM-Y-1134 i przez kilkaset lat trwała pod tym tylko, zapewne nikomu nieznanym, mianem. Drugą nazwę nadał jej dopiero pewien przedsiębiorca, który wybudował sobie posiadłość w strefie umiarkowanego klimatu. Zamieszkał tam razem ze swoją świtą i przez pewien czas zamyślał nawet przekształcić planetę w ośrodek wypoczynkowy. Ostatnią jego inwestycją był port kosmiczny, prawdziwe dzieło sztuki. Trudno powiedzieć, czy pomysł utworzenia kurortu miał szansę powodzenia, ponieważ przemysłowiec stracił cały majątek, a nawet narobił długów i skończył marnie. Planeta jednak niezmiennie krążyła po swojej elipsie, jak czyniła to od paru ładnych miliardów lat. Co kilkaset milionów obrotów wpadała w chmury kosmicznych śmieci, przez co życie na jej powierzchni ulegało zagładzie i matka-ewolucja musiała zaczynać prace od początku? Obecnie planeta zwała się Smallbridge*.

[* small bridge (ang.) - mały most.]

Czemu tak właśnie, nie wiadomo. Tajemnicę pochodzenia owej nazwy zabrał ze sobą pechowy przedsiębiorca. Stenowi nie zależało na poznaniu prawdy. Ponad pięć lat spędził na penetracji plaż, bagnisk, równin, pustyń, puszcz i lodowców Smallbridge. Czasem w towarzystwie, czasem - samotnie.

Przeżył w tym okresie kilka mało znaczących przygód, parę przelotnych romansów. Nie spotkał żadnej kobiety tak godnej uwagi jak pamiętana z młodości, zdecydowana i konsekwentna Bet. Czy nieustępliwa Lisa Haines. Lub zagorzała hazardzistka St. Clair. Przez ostatni rok po prostu żył. Tylko tyle. Ogarnęła go chandra, której nijak nie potrafił rozgonić. W rzadkich chwilach trzeźwości umysłu powtarzał, że potrzebuje jakiegoś towarzystwa. Wymyślał sobie od ostatnich głupców. Przecież miał wszystko, czego można zapragnąć, prawda? Cyganka Ida, dawna przyjaciółka z sekcji Modliszki, dopilnowała jego finansów. Gdy on przebywał wraz z Alexem Kilgourem w obozach jenieckich Tahnijczyków, Ida uczyniła go bogatszym ponad wszelkie marzenia. Opuściwszy piekło Heath, dowiedzieli się, że obaj są posiadaczami całkiem sporych fortun. Kilgour dorobił się ponadto całkiem okazałej posiadłości na rodzimej planecie Edinburgh, gdzie grawitacja znacznie przewyższała ziemską. Sten zaś stał się właścicielem własnej planety.

Wielkie dzięki, Ido. I co ja mam z tym dobrodziejstwem zrobić?

Spokojnie, Cyganka nie jest niczemu winna. Jak powiedziałby Mahoney: „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Mahoney przypomniałby też, że wyciągnął Stena ze slumsów Vulkana, w ostatniej chwili ratując młodego Delinqa przed karnym wypaleniem umysłu. Warknąłby zgorszony i dorzucił, że Sten wylazł przecież z tego bagna, w którym się urodził i przeszedł szczeble kariery od prostego szeregowca z piechoty do członka elitarnej sekcji Modliszki, że został potem dowódcą osobistej straży imperatora i bohaterem wojen z Tahnijczykami na dokładkę. Ostatecznie dostał awans na admirała. Wypomniałby, ile razy musiał się za niego wstydzić i dodałby na koniec, że widać Sten ma wciąż zielono we łbie i że trzeba mu solidnego kopa na rozpęd, aby przestał marnować czas i wziął się do roboty.

Ale Mahoneya nie było wśród żywych.

Dawny szef Stena, Wieczny Imperator, skwitowałby całą tę opowieść o depresji i smutkach gromkim śmiechem, nalałby podwładnemu podwójnego stregga i wysłał na front, by się chłopak przewietrzył. Mniejsza o to, na jaki front. Przecież żadne trwające ponad trzy tysiące lat imperium nie narzeka na brak wrogów.

Niestety, imperator też opuścił ten padół.

Podczas ostatniego wspólnego spotkania Sten wykrzyczał władcy, że definitywnie rozstaje się z wojskiem. Nie nęciła go perspektywa zaszczytów, nic nie obchodził fakt, że wyniszczone wojną z Tahnijczykami imperium potrzebowało każdego, kto miał głowę na karku.

Wieczny Imperator nie nalegał. Rozumiał, że Sten może być zmęczony. Przewidywał, że znudzony spokojnym życiem Sten sam zapuka jeszcze do drzwi. Oczekiwał, że stanie się to za jakieś pół roku. Wieczny Imperator rzadko się mylił, ale tym razem nie trafił. Niemal dokładnie sześć miesięcy po owej rozmowie Sten obudził się w swojej posiadłości na Smallbridge, poklepał wylegującą się obok kształtną naguskę i mruknął pod nosem: „Nic z tego”.

Tydzień po pamiętnym spotkaniu Wieczny Imperator padł ofiarą zamachu.

Dowodząc ochroną władcy, Sten zawsze najbardziej obawiał się głupich przypadków. I słusznie, ponieważ to było właśnie coś takiego. Ostatecznie, nigdy nie da się zapewnić całkowitego bezpieczeństwa tak ważnej osobie publicznej jak Wieczny Imperator. Nawet bitni i bez reszty lojalni Gurkhowie to za mało. Raz na trzy tysiące lat może się zdarzyć, że ich kukri zawiodą. Jego Wysokość wrócił na Świat Centralny jako zwycięski bohater. Miliardy miliardów obywateli imperium oglądały bezpośrednią transmisję z powitania władcy. Imperator wysiadł ze swego jachtu i ruszył po płycie ku oczekującym limuzynom, które miały go zawieźć do Arundel. Obok szedł Tanz Sullamora, magnat przemysłu stoczniowego i zaufany członek prywatnej rady imperatora.

Sten pamiętał ten dzień, gdy też zasiadł przez ekranem. Komentator aż ochrypł od wywrzaskiwania, jak bardzo triumfalny to powrót. Tracąc głos, dodał jeszcze, że zgodnie z planem zasadnicze uroczystości odbędą się w późniejszym terminie, gdy imperator odpocznie trochę, czyli za jakiś tydzień. Delegaci z całego mocarstwa przybędą wówczas i oddadzą hołd swemu wodzowi.

Nikogo nie zabraknie, nawet najbardziej niepewnych sojuszników, którym imperator już wybaczył, że wahali się z udzieleniem wsparcia.

Sten nie wierzył w ani jedno słowo tej perory. Zbyt dobrze znał szefa. Tydzień zwłoki miał niewątpliwie dać czas na czystkę. Szybką i zdecydowaną. Wojna skończona, więc pora wracać do interesów.

Imperator był przede wszystkim szefem największego w historii przedsięwzięcia, które ostatnio nieco zaniedbał. Ale gdy przyjdzie pora, widowisko będzie niewątpliwie wstrząsające. Nie bez powodu władca uchodził za mistrza manipulacji. Jego przemowy zawsze miały niejedno, ale co najmniej dwa ukryte dna.

Sten skupił uwagę na rogu ekranu, gdzie widniała grupka pracowników portu kosmicznego. Czekali w szeregu, by uścisnąć imperatorowi dłoń. Władca skierował się w przeciwnym kierunku. I bardzo dobrze, pomyślał Sten. Nie, żeby byli groźni... Bo i po co ktoś miałby atakować imperatora teraz, gdy wojna skończona. Niemniej... Sten z zasady unikał podobnych sytuacji. W takim tłumie, przy błyskach fleszy ochrona zawsze traci na skuteczności. Potem dojrzał, jak Sullamora zagaduje imperatora i wskazuje zgromadzonych. Sten jęknął bezwiednie. Wiedział, co Tanz wygaduje. Mówi zapewne, że ci tam czekają od paru godzin i że nie można im sprawić zawodu. Imperator zawahał się, ale poszedł, rzecz jasna. Szybkim krokiem, widać chciał mieć to za sobą. Gurkhowie musieli dobrze wyciągać nogi, by władca ich nie wyprzedził. Sprawnie wykonywał gesty pozdrowienia. Uśmiechał się, zagadywał, jak zwykle w kontaktach z poddanymi. Ściskał dłonie oburącz tak przemyślnie, że jednocześnie odsuwał interlokutora, robiąc miejsce dla następnego. Stenowi coś mignęło w tłumie. Kie licho? Usłyszał charakterystyczny huk wystrzałów. Wieczny imperator upadł na wznak. Obraz zawirował. Potem znów się uspokoił - ale tylko na ułamek sekundy. Władca leżał na płycie. Stenowi serce zamarło. Wstrzymał oddech. Czyżby...? Potem ekran zaciągnął się bielą. Z głośnika dobiegł urwany nagle grom potężnej eksplozji.

Przerwano transmisję.

Gdy ją wznowiono, Sten dowiedział się wszystkiego.

Wieczny Imperator został zamordowany.

Podobno przez szaleńca. Jakiegoś malkontenta imieniem Chapelle, który działał w pojedynkę, wiedziony niezrozumiałym impulsem. Chyba pragnieniem zemsty za wyimaginowane krzywdy. Może był chorobliwie ambitny lub zazdrościł imperatorowi nieśmiertelności. Miliardy widzów siedziały nieme i wstrząśnięte przed ekranami. Sten też. Wszyscy czekali na dalszy ciąg wydarzeń. Imperator niewątpliwie zginął. Było wprawdzie trochę takich, którzy rzeczywiście uważali go za nieśmiertelnego. Niektórzy uzasadniali nawet, że przecież istnieją takie niesamowicie żywotne stworzenia, konkretnie pewne pasożyty, które potrafią przetrwać śmierć ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin