Clavell James - Shogun 03.doc

(1680 KB) Pobierz
James Clavell

James Clavell

SHOGUN

cz. 3

      Powieść o Japonii

     

     

Przełożyli Małgorzata i Andrzej Grabowscy

ISKRY

 

KSIĘGA CZWARTA

 

47.

        Oślepiająco jasny Erasmus błyszczał w promieniach słońca w samo południe przy nabrzeżu w Edo.

        - Panie Jezu w niebiesiech, Mariko, spójrz tylko na niego! Czy widziałaś kiedyś coś takiego jak on? Spójrz na jego sylwetkę.

        Zaopatrzony w nowe liny statek cumował o sto kroków od nich przy nabrzeżu, otoczony ze wszystkich stron barierkami. Cały teren był silnie strzeżony, samuraje byli też na pokładzie statku, a napisy wszędzie obwieszczały, że wstęp tutaj jest wzbroniony, chyba że za osobistą zgodą pana Toranagi.

        Erasmus był świeżo pomalowany i wysmołowany, pokłady lśniły czystością, kadłub uszczelniono, a żagle naprawiono. Nawet fokmaszt, który zabrała burza, został zastąpiony ostatnim z zapasowych, wiezionych w ładowni, i osadzony w gnieździe pod idealnym kątem. Końce wszystkich lin były porządnie zwinięte, wszystkie działa w furtach działowych błyszczały pociągnięte ochronną warstwą smaru. A nad tym wszystkim powiewała dumnie postrzępiona bandera.

        - Ahoj! - zawołał wesoło Blackthorne spoza ogrodzenia, ale nikt mu nie odpowiedział.

        Jeden ze strażników wyjaśnił, że dziś na pokładzie nie ma żadnych barbarzyńców.

        - Shigata ga nai - odparł na to. - domo. - Poskromił rosnącą niecierpliwość, żeby wejść na pokład, i uśmiechnął się promiennie do Mariko. - Wygląda tak, jakby właśnie opuścił po remoncie stocznię w Portsmouth, Mariko-san - rzekł. - Spójrz na jego działa, chłopcy musieli tu tyrać jak woły. Jest piękny, ne? Nie mogę się doczekać spotkania z Baccusem, Vinckiem i innymi. Do głowy mi nie przyszło, że odnajdę statek w takim stanie. Chryste, jaki on śliczny, ne?

        Mariko przyglądała się jemu  nie statkowi. Zdawała sobie sprawę, że o niej zapomniał. I że znalazł sobie co innego na jej miejsce.

        Trudno, powiedziała sobie. Nasza podróż dobiegła końca.

        Tego ranka dojechali wreszcie do rogatek na przedmieściach Edo. Ponownie sprawdzono im dokumenty podróżne. Ponownie przepuszczono ich uprzejmie, lecz tym razem czekała na nich nowa eskortą honorowa.

        Większość wczorajszego dnia i wieczór spędzili w przydrożnym zajeździe ze dwa ri na południe stąd, a Yoshinaka, jak poprzednio, pozwolił im mitrężyć czas.

        Ach, to była taka piękna noc, pomyślała.

        Tyle było tych pięknych dni i nocy. Wszystkie cudowne, z wyjątkiem pierwszej po wyjeździe z Mishimy, kiedy to dogonił ich ponownie ojciec Tsukku-san i kruchy rozejm, jaki zawarł z Blackthorne'em, został gwałtownie zerwany. Ich nagłą zajadłą kłótnię podgrzał i zaognił wypadek z Rodriguesem i za dużo wypitej brandy. Po groźbach z jednej i drugiej strony i klątwach ojciec Alvito pomknął przodem do Edo, pozostawiając ją z poczuciem klęski i rujnując całą przyjemność z tej podróży.

        - Nie wolno nam było dopuścić do tego, Anjin-san - powiedziała.

        - Ale ten człowiek nie miał prawa...

        - O, tak, zgadzam się. Oczywiście, masz rację. Ale jeżeli ten wypadek zniszczy twoją wewnętrzną harmonię, to zgubisz siebie i mnie. Proszę cię, błagam, bądź Japończykiem. Zapomnij o tym incydencie, jest on tylko jednym z tysięcy. Nie wolno, żeby zniszczył twoją równowagę ducha. Schowaj go w jakiś zakamarek duszy.

        - Jak? Jakże mogę to zrobić? Spójrz tylko na moje ręce! Jestem taki wściekły, że nie mogę opanować ich drżenia.

        - Spójrz na ten kamień, Anjin-san. Posłuchaj, jak rośnie.

        - Co takiego?

        - Posłuchaj, jak rośnie ten kamień, Anjin-san. Skup się na tym, na harmonii tego kamienia. Wsłuchaj się w jego kami. Wsłuchaj się, jeśli ci życie miłe. I moje!

        Tak więc spróbował - z pewnym powodzeniem - a następnego dnia, kiedy znów zapanowały pomiędzy nimi przyjaźń, miłość i spokój, uczyła go dalej, starając się w niego wpoić, tak żeby się nie zorientował, ideę Wieńca Ośmiu Płotów i budując w nim wewnętrzne ściany i umocnienia, które jako jedyne mogły doprowadzić go do harmonii. I przeżycia.

        - Tak się cieszę, że ten ksiądz odjechał i już nie powróci, Anjin-san.

        - Tak.

        - Lepiej byłoby jednak, żeby nie doszło między wami do kłótni. Boję się o ciebie.

        - Nic się nie zmieniło... zawsze był moim wrogiem i zawsze nim będzie. Karma to karma. Ale nie zapomnij, że oprócz nas nie ma nic. Jeszcze nie. Ani jego, ani nikogo. Aż do Edo. Ne?

        - Tak. Jesteś taki mądry. I znów masz rację. Jestem z tobą taka szczęśliwa...

        Droga z Mishimy do Edo szybko opuściła równiny i zaczęła się wspinać, wijąc w górę ku przełęczy Hakone. Zadowoleni i szczęśliwi odpoczywali na wierzchołku góry przez dwa dni, o wschodzie i zachodzie słońca podziwiając wspaniałą górę Fuji, której szczyt spowijały kłęby chmur.

        - Czy ta góra zawsze tak wygląda? - spytał Blackthorne.

        - Tak, Anjin-san, na ogół zawsze jest zasłonięta. Ale dzięki temu, gdy widać ją jak na dłoni, wydaje się jeszcze piękniejsza, ne? Można wspiąć się aż na sam jej szczyt.

        - To zróbmy to teraz.

        - Nie" teraz nie, Anjin-san. Kiedyś się na nią wespniemy. Musimy zostawić sobie coś na przyszłość, ne? Wejdziemy na Fuji-san jesienią...

        Aż do równin Kanto, wędrując w dół, zatrzymywali się w samych ładnych, ustronnych zajazdach. Na prawo mieli morze i bez przerwy przeprawiali się przez strumyczki" potoki, rzeki. Ich grupka podążała na północ uczęszczanym tłocznym gościńcem Tokaido, który wił się przez największą nieckę ryżową w cesarstwie. Każdy najmniejszy centymetr płaskich, namulistych, obfitujących w wodę równin zajmowały uprawy. Powietrze było tu w tej chwili gorące, wilgotne, przesycone silnym fetorem ludzkich odchodów, którymi rolnicy, po zmieszaniu ich z wodą, bardzo troskliwie podlewali rośliny.

        - Ryż dostarcza nam jedzenia, tatami do spania, sandałów do chodzenia, okryć do ochrony przed deszczem i zimnem, strzech, żebyśmy mieli ciepło w domach, papieru do pisania. Bez ryżu nie da się żyć, Anjin-san.

        - Ale ten smród, Mariko-san!

        - To mała cena za tak wiele pożytków, ne? Po prostu rób to co my, miej otwarte oczy, uszy, rozum. Słuchaj wiatru i deszczu, owadów i ptaków. Przysłuchuj się, jak rosną rośliny, a w wyobraźni oglądaj wszystkich swoich potomków aż po kres czasu. Jeżeli to zrobisz, Anjin-san, to wkrótce zaczniesz dostrzegać i czuć same powaby życia. Wymaga to praktyki... ale staniesz się bardzo japoński, ne?

        - Och, dziękuję, pani! Muszę ci jednak wyznać, że już zaczynam lubić ryż. Na pewno wolę go od kartofli i wiesz co jeszcze? Już nie tak bardzo tęsknię za mięsem. Czy to nie dziwne? Przestałem już być taki głodny..

        -   A ja jeszcze nigdy nie byłam taka wygłodniała.

        - Och, ale ja mówiłem o jedzeniu.

        - Och, ja również...

        W trzy dni drogi od przełęczy Hakone Mariko zaczął się okres, poprosiła go więc, żeby wziął sobie którąś ze służących z zajazdu.

        - Mądrze byś zrobił, Anjin-san - powiedziała.

        - Przepraszam, ale wolę nie brać.

        - Proszę cię o to. To dla bezpieczeństwa. Z rozwagi.

        - Zgadzam się, ponieważ to ty o to prosisz. Ale nie dzisiaj, jutro. Dzisiejszą noc prześpijmy spokojnie.

        Tak, pomyślała Mariko, tę noc przespaliśmy spokojnie, a następny ranek był tak śliczny, że pozostawiłam go samego w ciepłym posłaniu, usiadłam na werandzie z Chimmoko i patrzyłam, jak wstaje nowy dzień.

        - O, dzień dobry, pani Toda. - U wejścia do ogrodu stała zgięta w ukłonie Gyoko. - Wspaniały poranek, ne?

        - Tak, piękny.

        - Czy wolno ci przeszkodzić? Czy mogłybyśmy porozmawiać w cztery oczy, same? W sprawach interesów.

        - Oczywiście.

        Mariko zeszła z werandy, nie chcąc zakłócać snu Blackthorne'owi, a potem wysłała Chimmoko po cha i poleciła jej ułożyć koce na trawie przy małym wodospadzie.

        Kiedy zostały same i już można było przejść do rzeczy, Gyoko powiedziała:

        - Zastanawiałam się, w jaki sposób mogę być najbardziej pomocna wielmożnemu panu Toranadze.

        - Tysiąc koku jest aż nadto hojnym darem.

        - Ale jeszcze hojniejszym mogą się okazać trzy tajemnice.

        - Wystarczy jedna, byleby właściwa, Gyoko-san.

        - Anjin-san to dobry człowiek, ne? Jego przyszłości też trzeba dopomóc, ne?

        - Anjin-san ma swoją własną karmę - odparła Mariko wiedząc, że nadszedł czas targów, i zastanawiając się, z czego zrezygnować i czy starczy jej na to odwagi. - Mówiłyśmy o panu Toranadze, ne? Czyżby jedna z tych tajemnic dotyczyła Anjin-sana?

        - O nie, pani. Jest tak, jak mówisz. Anjin-san ma swoją własną karmę, podobnie jak ma swoje własne tajemnice. Po prostu wpadło mi do głowy, że należy do ulubionych wasali pana Toranagi, a wszystko, co chroni naszego pana, w pewnym sensie chroni też jego wasali, ne?

        - Owszem. Obowiązkiem wasali zaś jest naturalnie przekazywanie wszelkich wieści, które mogą dopomóc ich panu.

        - To prawda, pani, wielka prawda. Och, to dla mnie ogromny zaszczyt móc służyć tobie. Naprawdę. Niech mi wolno będzie ci powiedzieć, że zaszczyca mnie to, że mogę z tobą podróżować, rozmawiać, jeść i śmiać się, a niekiedy służyć skromną radą, chociaż nie dostaje mi wiedzy, niestety. A na koniec muszę ci powiedzieć, że twoja mądrość dorównuje twojej piękności, a twoja dzielność jest tak świetna jak twoja pozycja społeczna.

        - Ach. Gyoko-san, wybacz, proszę, ale jesteś dla mnie za uprzejma, za życzliwa. Jestem zaledwie żoną jednego z generałów mojego pana. Co mówiłaś? O czterech tajemnicach?

        - O trzech, pani. Zastanawiałam się, czy wstawisz się w mojej sprawie u pana Toranagi. Niepodobna, żebym osobiście przekazała mu na ucho to, co na pewno jest prawdą. Byłoby to w bardzo złym stylu, ponieważ nie wiedziałabym, jakich użyć słów albo jak przedstawić mu ową wiadomość, zresztą w sprawach ważnych znacznie lepszy jest nasz zwyczaj korzystania z pośredników, ne?

        - A czy Kiku-san nie załatwiłaby tego lepiej? Nigdy nie wiem, kiedy on po mnie pośle i po jakim czasie stanę znowu przed jego obliczem ani nawet, czy okaże zainteresowanie czymkolwiek z tego, co mam do powiedzenia.

        - Bardzo przepraszam, pani, ale ty byłabyś o niebo lepsza. Ty potrafisz ocenić, co warta jest jakaś wiadomość, ona nie. Dla ciebie on ma zawsze chętne ucho, a dla niej co innego.

        - Nie jestem doradczynią, Gyoko-san. Ani też nie oceniani wiadomości.

        - Moim zdaniem, są warte tysiąc koku.

        - So desu ka?

        Gyoko dokładnie upewniła się, że nikt ich nie słyszy, a potem opowiedziała jej, co wygadał chrześcijański kapłan odstępca, a mianowicie, że powtórzył swojemu wujowi, panu Harimie, co wyznał mu w konfesjonale pan Onoshi. Opowiedziała, że drugi kucharz pana Omiego dowiedział się o intrydze, jaką Omi knuje z matką przeciwko Yabu. A ponadto zrelacjonowała wszystko, co wiedziała o panu Zatakim, o jego wyraźnej żądzy, którą czuł do pani Ochiby, oraz o powiązaniach Ochiby z Ishido..

        Mariko słuchała pilnie bez jednego słowa, chociaż wiadomość o złamaniu tajemnicy spowiedzi bardzo nią wstrząsnęła, a w głowie kłębiło jej się od myśli o rozlicznych możliwościach, jakie otwierała ta informacja. Na koniec dokładnie wypytała Gyoko, żeby upewnić się, czy wszystko właściwie zrozumiała, i dobrze to sobie zapamiętać.

        Kiedy przekonała się, że wie wszystko, co Gyoko jest gotowa ujawnić w tej chwili (bo naturalnie każda tak bystra handlarka zostawia sobie mnóstwo w zapasie), posłała po świeżą cha.

        Osobiście napełniła filiżankę Gyoko i zaczęły pić z powagą. Obie czujne, obie pewne siebie.

        - Nie jestem w stanie ocenić, ile warte są te informacje, Gyoko-san - powiedziała Mariko.

        - Oczywiście, Mariko-sama.

        - Myślę, że te informacje, wraz z tamtym tysiącem koku, ogromnie ucieszą pana Toranagę. Gyoko ugryzła się w język, na którego końcu miała nieprzyzwoite słowo. Spodziewała się, że ów tysięczny upust ulegnie poważnemu zmniejszeniu.

        - Bardzo przepraszam, ale pieniądze są całkiem bez znaczenia dla takiego daimyo, chociaż dla chłopki takiej jak ja sama to prawdziwy skarb. Z tysiącem koku można zostać założycielką rodu. Zawsze trzeba znać swoje miejsce, pani Toda, ne? - spytała uszczypliwie.

        - Tak. Dobrze jest wiedzieć, czym i kim się jest, Gyoko-san. To jeden z tych rzadkich talentów, dzięki którym kobieta przewyższa mężczyznę. Kobieta zawsze wie. Na szczęście ja wiem, kim jestem. O, jak - najbardziej. Ale zechciej, proszę, przejść do rzeczy.

        Gyoko nie ugięła się pod tą groźbą, ale niegrzecznie, prędko ruszyła do ataku.

        - Rzecz w tym, że obie znamy życie i rozumiemy śmierć, a ponadto obie wierzymy, że to, jak cię traktują w piekle i wszędzie indziej, zależy od pieniędzy - powiedziała.

        - Obie?!

        - Tak.

        - Bardzo przepraszam, ale według mnie tysiąc koku to za dużo.

        - Lepsza od tego jest śmierć? Ja już napisałam swój wiersz pogrzebowy, pani. Oto on:

       

        Kiedy umrę nie grzebcie mnie, nie grzebcie, trupa mego wyrzućcie wprost na pole, żeby najadł się nim jakiś wygłodniały pies.

       

        - To się da załatwić. Z łatwością.

        - Owszem. Ale ważniejsze może się okazać, ze ja mam długie uszy, a język bezpieczny.

        Mariko dolała cha. Tylko sobie.

        - Przepraszam bardzo, napijesz się? - spytała.

        - O, tak, jak najbardziej. Racz mi wybaczyć, ale nie chwaląc się, zostałam dobrze wyszkolona, pani, pod tym względem i wieloma innymi.

        Nie boję się umrzeć. Na wypadek mojej śmierci sporządziłam testament ze szczegółowymi dyspozycjami dla mojej rodziny. Dawno już pogodziłam się z bogami i wiem, że w czterdzieści dni po śmierci odrodzę się znowu. A jeżeli nie - Gyoko wzruszyła ramionami - to będę kami. - Jej wachlarz ani drgnął. - Dlatego stać mnie na sięganie po rzeczy niemożliwe, ne? Wybacz, że o tym wspominam, ale jestem podobna do ciebie: nie boję się niczego. Jednak w przeciwieństwie do ciebie w tym życiu nie mam nic do stracenia.

        - Tyle słów o złych rzeczach w taki przyjemny poranek  Gyoko-san. Bo jest przyjemny, ne? - Mariko przygotowała się do schowania pazurów. - Wolałabym o wiele bardziej widzieć cię żywą, jak dożywasz zaszczytnie starości jako jedna z podpór swego cechu. Sprytnie to wymyśliłaś. Doskonale, Gyoko-san.

        - Dziękuję ci, pani. Ja również pragnę, żebyś była szczęśliwa, bezpieczna i wiodło ci Się tak, jak pragniesz. Żebyś się zabawiała i opływała w zaszczyty, których ci potrzeba.

        - Zabawiała? - spytała agresywnie Mariko.

        - Jestem jedynie chłopką, pani, więc nie wiem, jakich zaszczytów pragniesz i co by cię zabawiło. Albo twojego syna.

        Żadna z nich nie zwróciła uwagi na trzask wąskiego drewienka w wachlarzu, który trzymała Mariko. Wiatr ustał. W ogrodzie wychodzącym na spokojne morze wisiało ciepłe wilgotne powietrze. Muchy roiły się w locie, siadały i znowu wzbijały się rojem.

        - A jakich... jakich zaszczytów i zabawek pragnęłabyś ty? - spytała Mariko. - Dla siebie.

        Wpatrzyła się z niechętną fascynacją w starszą kobietę, w pełni świadoma tego, że musi ją zniszczyć, gdyż inaczej jej syn zginie.

        - Dla siebie, żadnych - odparła Gyoko. - Pan Toranaga obdarzył mnie zaszczytami i bogactwami ponad najśmielsze marzenia - odparła. - Ale dla mojego syna... O, tak, jemu można pomóc.

        - Pomóc w czym?

        - Dając mu dwa miecze. - To niemożliwe.

        - Wiem, pani. Bardzo przepraszam. Tak łatwo je przyznać, a jednak takie to niemożliwe. Zbliża się wojna. Wielu będzie potrzebnych do walki.

        - Teraz już nie będzie wojny. Pan Toranaga jedzie do Osaki.

        - Dwa miecze. To niewielka prośba.

        - Niemożliwa do spełnienia. Bardzo mi przykro, ale ja mu nie mogę ich dać.

        - Bardzo przepraszam, ale ja cię o nic nie prosiłam. Niemniej zadowoli mnie tylko to jedno. Tak. Tylko to. - Pot zaczął skapywać Gyoko z twarzy na kolana. - Na dowód mojego szacunku dla pana Toranagi w tych ciężkich czasach chciałabym ofiarować mu pięćset koku za wykupienie kontraktu. Drugie pięćset podaruję synowi. Samurajowi potrzebny jest spadek, ne?

        - Skazujesz swojego syna na śmierć. Wszystkich samurajów pana Toranagi czeka śmierć albo los roninów.

        - Karma. Mój syn ma już własnych synów, pani. Oni opowiedzą swoim synom, że kiedyś nasz ród był samurajski. Tylko to jedno się liczy, ne?

        - Ja mu nie mogę dać samurajskich mieczy. - To prawda. Bardzo przepraszam. Ale zadowoli mnie wyłącznie to.

       

        Toranaga gniewnie potrząsnął głową.

        - Jej informacje są ciekawe, zapewne, ale niewarte tego, żeby robić jej syna samurajem.

        - Wydaje mi się, że jest wierną poddaną, wielmożny panie - odparła Mariko. - Powiedziała, że sprawi jej zaszczyt, jeżeli ujmiesz jeszcze pięćset koku z ceny jej kontraktu dla jakiegoś samuraja w potrzebie. -

        - To nie płynie ze szczodrobliwości. Nie, wcale. Wyłącznie z niespokojnego sumienia, że podyktowała tak wygórowaną cenę.

        - Może warto rzecz rozważyć, wielmożny panie. Jej pomysł z cechem, z gejszami i nową klasyfikacją kurtyzan przyniesie doniosłe zmiany, ne? Być może wcale nie zaszkodzi.

        - Nie zgadzam się. Nie. Dlaczego ją nagradzać? Nie ma powodu, by przyznawać jej ten zaszczyt. To śmieszne! Przecież ona nie mogła cię o to prosić, co?

        - Taka prośba z jej strony byłaby niemałym zuchwalstwem, wielmożny panie. Zaproponowałam ci to, ponieważ sądzę, że ta kobieta może ci się bardzo przydać.

        - Byłoby dla niej o wiele lepiej, gdyby była bardziej przydatna. A w dodatku te jej tajemnice to pewnie kłamstwa. Obecnie wszyscy tylko kłamią.

        Toranaga zadzwonił małym dzwonkiem i w drzwiach po drugiej stronie pokoju natychmiast pojawił się jego przyboczny strażnik. - Tak, wielmożny panie?

        - Gdzie jest kurtyzana Kiku?

        - W swoim pokoju, wielmożny panie.

        - Czy ta Gyoko z nią tam jest?

        - Tak, wielmożny panie.

        - Odeślij je z zamku. Natychmiast! Odeślij je z powrotem do... Nie, umieść je w zajeździe... zajeździe trzeciej klasy i każ im tam zaczekać, aż je wezwę. Oburzające! - dodał gniewnie Toranaga po wyjściu samuraja. - Stręczyciele chcą być samurajami! Ci śmierdzący chłopi przestali znać swoje miejsce!

        Mariko przyglądała mu się, jak siedzi na poduszce, poruszając co jakiś czas wachlarzem. Była wstrząśnięta zmianą, jąka w nim zaszła. Miejsce pogodnej pewności siebie zajęły przygnębienie, irytacja i drażliwość. Przysłuchiwał się z zaciekawieniem tajemnicom Gyoko, ale bez ożywienia, jakiego po nim oczekiwała. Biedak, pomyślała ze współczuciem, poddał się. Po co mu jakiekolwiek informacje? Być może jest na tyle mądry, żeby odsunąć od siebie rzeczy doczesne i przygotować się na spotkanie nieznanego. Ty sama również powinnaś to zrobić, powiedziała sobie", w duchu robiąc kolejny krok w stronę śmierci. Tak, ale przecież ty nie możesz tego zrobić, jeszcze nie, jakoś musisz uratować swojego syna..

        Znajdowali się na szóstym piętrze wysokiej ufortyfikowanej wieży, której okna wychodziły z trzech stron świata na miasto. Zachód słońca był dzisiaj mroczny, sierp księżyca wisiał nisko nad horyzontem, a przejmująco wilgotne powietrze zatykało, chociaż tutaj, prawie sto stóp od podnóży zamkowych murów obronnych, do sali docierał każdy podmuch wiatru. Była nisko sklepiona, warowna i zajmowała pół piętra, a za nią mieściły się inne izby.

        Toranaga wziął relację, którą Hiro-matsu przesłał mu za pośrednictwem Mariko, i przeczytał ją jeszcze raz. Spostrzegła, że drży mu ręka.

        - Po co on chce przyjechać do Edo? - spytał Toranaga i niecierpliwym gestem odrzucił list na bok.

        - Bardzo żałuję, ale nie wiem, wielmożny panie. Po prostu prosił, żebym oddała ci ten list.

        - Czy rozmawiałaś z tym chrześcijańskim odstępcą?

        - Nie, wielmożny panie. Yoshinaka-san powiedział, że zakazałeś tego wszystkim.

        - Jak się sprawował Yoshinaka podczas podróży?

        - Był bardzo sprawny, wielmożny panie - odparła, odpowiadając na to pytanie drugi raz. - Bardzo skuteczny. Strzegł nas doskonale i dowiózł na czas. "v - Dlaczego ksiądz Tsukku-san nie jechał z wami całą drogę?

        - W drodze z Mishimy, wielmożny panie, on i Anjin-san posprzeczali się - odparła Mariko, nie wiedząc, co też mógł na ten temat powiedzieć Toranadze ojciec Alvito, jeśli Toranaga zdążył już go wezwać. - Ojciec postanowił podróżować sam.

        - A o co im poszło?

        - Częściowo o mnie, o moją duszę, wielmożny panie. Ale głównie pokłócili się z powodu różnic religijnych i z powodu wojny pomiędzy ich władcami.

        - Kto zaczął sprzeczkę?

        - Wina była po obu stronach. Zaczęło się od butelki trunku. - Mariko zrelacjonowała mu zdarzenie z Rodriguesem. - Tsukku-san przywiózł drugą butelkę w darze chcąc, jak powiedział, wstawić się za Rodriguesem, ale Anjin-san z niedopuszczalną bezpośredniością odpowiedział, że nie napije się żadnego "trunku papistów", woli sake i nie ufa księżom - Na to... na to świątobliwy ojciec poczerwieniał i z równie niedopuszczalną bezpośredniością odparł, że nigdy nie parała się trucicielstwem, za nic tego nie zrobiłby i nie darowałby tego nikomu.

        - A, trucicielstwem? Czy używają trucizn jako broni?

        - Anjin-san twierdzi, że niektórzy to robią, wielmożny panie. To ich przywiodło do jeszcze gwałtowniejszych słów i zaczęli sobie skakać do oczu w sprawach religii, mojej duszy, katolików i protestantów... Odeszłam najszybciej jak mogłam, żeby sprowadzić pana Yoshinakę, a on przerwał kłótnię.

        - Barbarzyńcy sprowadzają same kłopoty. Chrześcijanie to same kłopoty. Ne?

        Nie odpowiedziała mu. Jego rozdrażnienie zaniepokoiło ją. Takie to było do niego niepodobne i brakło jakiegokolwiek widomego powodu, żeby tak nagle stracił swoje legendarne opanowanie. Może wstrząs spowodowany porażką to dla niego za wiele, pomyślała. Jeżeli go zabraknie, koniec z nami, koniec z moim synem, a Kanto wkrótce wpadnie w obce ręce. Przygnębienie Toranagi było zaraźliwe. Na ulicach i w samym zamku dostrzegła całun smutku, który spowił całe miasto, miasto słynące z wesołości, zacnego, rubasznego humoru i radości życia.

        - Urodziłem się w roku, w którym przybyli tu pierwsi chrześcijanie i od tamtej pory mącą w tym kraju - rzekł Toranaga. - Od pięćdziesięciu ośmiu lat same z nimi kłopoty. Ne?

        - Przykro mi, że cię urazili, wielmożny panie. Cz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin