ARTUR GRUSZECK I PRZED BURZĄ.doc

(722 KB) Pobierz

ARTUR GRUSZECKI

PRZED BURZĄ

POWIEŚĆ


2

I.

Zapadał gęsty zmrok październikowy, a sil­ny wiatr rzucał w szyby okna facyatki pałacu Karasia deszcz pomięszany ze śniegiem, aż sta­re ramy okienne skrzypiały, a przedzierający się prąd zimnego powietrza kręcił i przygaszał płomień świecy.

Siedzący przy stole młody student wydzia­łu przyrodniczego, pilnie wczytany w rozłożo­ną książkę, przy silniejszym podmuchu wia­tru i zachwianiu się płomienia podniósł szare, pogodne oczy na okno, zebrał książki rozrzu­cone na stole, ułożył z nich ochronny wał przed świecą i znów pogrążył się w czytaniu.

W pokoju panowała cisza przerywana wy­ciem wiatru w kominie i na strychu, a w chwi­lach spokojniejszych słychać było regularny oddech śpiącego na wązkim tapczanie współ- lokatora tego nizkiego a wydłużonego po­koju.

Po pewnym czasie zaskrzypiały deski tap- czana, słychać było przeciąganie się obudzo­nego i odezwał się głos młody i dźwięczny:

— Władek, która godzina?

Zapytany rzucił okiem na leżący przed nim zegarek i nie odwracając się, odpowiedział po­ważnie:

— Niewłaściwa do spania i wylegiwania się.

— Tę mądrą uwagę zapisz na marginesie twej przyszłej rozprawy magistra — zaśmiał się Karol Kotecki, nie ruszając się z legowi­ska — nie masz ty papierosa?

— Skręć sobie, tytoń na stole.

— Nudny jesteś — mruknął Karol, podno­sząc się z tapczana, i zwolna zbliżył się do oświetlonej części pokoju.

Stanąwszy przy stole, przysunął sobie pu­dełko z tytoniem i kręcąc papierosa spojrzał na zegarek.

— Dopiero piąta! — zawołał z odcieniem żalu — miałem jeszcze pół godziny.

Władek spojrzał na chłopięcą, okrągłą twarz kolegi, na wesołe, ciemne oczy, na jego roz­wichrzoną jasną czuprynę i rzeki żartobli­wie:

— Przepraszam cię... zapomniałem, że dzie­ci i cielęta potrzebują dużo snu i wypoczynku.

Karol zarumienił się lekko, czuł się do­

 


tknięty słowem »dziecko« z ust kolegi starsze­go o trzy lata i odciął:

— Twe pedagogiczne doświadczenie z cie­lętami przyda się pastuchom — zapalił papie­rosa i przechadzając się po pokoju spytał na­gle:

— Dziś ma wyjść »Ruch«, nie widziałeś numeru?

— Prosiłem Tomka, ażeby nam przyniósł — skręcał papierosa — podobno mają być wa­żne wiadomości.

— Zobaczymy — usiadł Karol przy stole i zniżył głos: — Władek, co myślisz o Tom­ku ?

— Hm... Dalemirski? — wpatrywał się w dym papierosa — dobry chłopak... ale wiesz, on trochę przesiąkł arystokracyą, nie rozumie de­mokratycznych zasad, siedzi w nim szlachcic... i co chwila odzywa się w nim pokutujący duch »białych«.

— Nie zdaje mi się — mówił zamyślony Karol on lgnie do naszych, w niczem nie oszczędza siebie, i zauważyłem, że odczuwa z przykrością ukrywanie przed nim naszej ta­jemnicy.

— Rządzisz się sercem — zaśmiał się Wła­dek — ależ ten Tomek dziecko, młodszy od ciebie, a dla nas nie dość serca gołębiego, lecz trzeba charakteru i wytrwałości. Każdy z nas 1*
może się znaleźć dziś, jutro w cytadeli, na mę­kach i torturach, jeśli nic nie wie, nic nie wy­gada.

— Czy sądzisz, Władku, że w swoich dzie­siątkach dużo znajdziesz milczących? — za­drwił Karol.

— Czy dużo? Wspomnij tylko Rylla, Rzoń­cę, — patrzył mu surowo w oczy.

Ryli i Rzońca wykonali w sierpniu tegoż roku, 1862, dwa zamachy na Wielopolskiego, znienawidzonego przez Czerwonych. Obaj po­chwyceni, nie wydali nikogo i zostali powie­szeni.

— To prawda, ale i Tomek przez wrodzo­ną szlachetność zginie, a dochowa tajemnicy— upierał się Karol.

— Jeśli ci na nim tak zależy, — zaczął Władek i nagle przerwał, gdyż posłyszeli szyb­kie i głośne wbieganie po stromych schodach. Obydwaj zaniepokojeni nasłuchiwali przez chwilę.

— To Tomek — szepnął Karol.

— Nie, to nie jego kroki... ktoś obcy — szybko ogarnął pokój uważnemi oczyma i zrę­cznym ruchem wsunął w książkę kilka kartek wyjętych z kieszeni. Następnie podszedł do drzwi i czekał. Odezwało się charakterystycz­ne stukanie do drzwi. Raz, a po pauzie dwa ostre pukania.

Władek mimowolnie spytał:

— Kto to?

— Telegrama! — zawołał wesoły głos — otwórz do dyabła!

— Józek! — krzyknął uradowany Włady­sław, szybko odsuwając rygiel, i wciągając przybysza do pokoju, mówił szybko: — przy­jechałeś?... żyjesz?... jak to dobrze!

— I ja tak myślę — zaśmiał się przybyły, wysoki, kształtny blondyn z wesołą twarzą, z bystremi niebieskiemi oczyma, rzucając na tapczan przemokłą czapkę i palto — co u was nowego?... ależ smaga wicher — tarł ręce zziębnięte; — macie herbatę? gorzałę? dawaj- cie w migi... Jak się masz koteczku? — podał rękę wielką Karolowi Koteckiemu — zawsze się wylegujesz? — śmiał się.

— Ktoś musi czuwać, gdy ktoś ugania — uśmiechnął się Karol przyjaźnie — kiedy wró­ciłeś?

— Przed pół godziną. Franka nie zastałem i wpadłem do was.

Władek z kąta wydobył flaszkę i lał wód­kę pod światło do pękniętej szklanki. Napeł­nił już czwartą część i zamyślił przerwać na­lewanie, gdy Józek zawołał:

— Lej, skąpcze! Wy żyliście tu jak syba- ryci, a ja usychałem z pragnienia.


— Wódki, czy piwa? — zaśmiał się Karol, skręcając papierosa.

— Wódki, bo piwo tutejsze gorsze od kra­kowskiego — powiedział poważnie Józek i bio- rąc szklankę z wódką do ręki: — do kogo mam pić?

— Nie do mnie — skrzywił się Karol — za dużo w niej fuzlu.

— Ani do mnie — usprawiedliwiał się Wła­dek mam ważną robotę.

— Głupiście! — zawołał Józek — ja ani dorożkarz, ani posłaniec. Nie chcecie pić, to ci­snę wszystko o ziemię.

— Pij już do mnie — uspokajał go Wła­dek — tyś jedyny do kieliszka.

Józek wypił, zapalił papierosa, dopilnował tamtych przy piciu i usiadłszy wygodnie na łóżku, zaczął tajemniczo:

— Wiecie, z czem przyjeżdżam? — patrzał na obu.

Ci szybko podeszli, nachylili się, a Karol szepnął:

— Mów!

— Napoleon powiedział księciu Władysła­wowi, że do równowagi Europy Polska, jako państwo musi istnieć, i że on sympatyzuje za­wsze z Polakami umilkł i czekał wraże­nia.


Karolowi zabłysły oczy, wyprostował się i uradowany mówił:

— Jeśli Napoleon z nami, zwyciężymy! On zjednoczył Włochy, pobił Austryę, teraz we­źmie się do Moskali... Górą nasza sprawa!... Cóż ty, Władku, tak milczysz? patrzał zgor­szony na kolegę zachmurzonego.

— To są osobiste wynurzenia Napoleona — przemówił Władek spokojnie — a jego słowa nie zobowiązują Francyi.

—• Ty chciałbyś już widzieć Francuzów pod Warszawą — zadrwił Karol.

— Jeśli nie pod Warszawą, to pod Odessą, a przynajmniej zaangażowanie się Francyi, jej protest przeciw uciskowi i barbarzyństwu Mo­skali — bronił się Władek.

— Kunktatorstwo w rewolucyi, to skaza­nie jej na śmierć — zawołał zgorszony Ka­rol — wulkan nie pyta, kiedy i jak ma wy­buchnąć. Wiadomość o Napoleonie podnieci i rozpłomieni cały naród.

— A ja właśnie tego nie chcę — odciął Władek głosem stanowczym — liczmy na sie­bie tylko, na własne siły, a nie na Napoleona.

— Ja was pogodzę - zawołał wesoło Jó­zek, spoglądając na obu — nie tylko Napoleon popiera naszą sprawę, ale jego minister stanu, Billaut, w izbie posłów publicznie potępił po­


 

stępowanie Moskwy i zaznaczył, że Europa nie może znieść takiego barbarzyństwa.

— A widzisz!? — krzyknął tryumfująco Karol.

— To co innego, — uśmiechnął się z wi­doczną radością Władek, — izba posłów w Pa­ryżu, to jakby forum całej Europy... to groźba państwa. Józku, a kto ci to mówił?

— Widziałem się z wysłannikiem generała Wysockiego, przecież w tym celu zostałem wysłany. I od niego wiem te szczegóły.

— A co mówił o Włochach? o Anglii? — dopytywał się Władek.

— Mam listy... tyle mogę wam powiedzieć, że cała Europa oświadczyła się za nami.

— Józek! Józek! Co za wieści radosne — ściskał Karol nerwowo ręce wysłańca — zwy­ciężymy!... zwyciężymy!

— To, co wam powiedziałem, to zaledwie drobna cząstka... reszty dowiecie się później od Franka. — Miał na myśli Leona Frankow­skiego, jednego z najczynniej szych konspirato­rów. — A co u was słychać?

— Organizujemy się i czekamy rozkazów — odpowiedział Władek.

— Robota idzie? — dopytywał się Józek.

— U Władka ciężko — pospieszył Karol — jest za skrupulatny i za wybredny. Zaledwie ma jako setnik, ośmiu dziesiętników.

 


12

— To źle, sądziłem, że przekroczyłeś se­tkę, — skrzywił się Józek — ty nie baw się w psychologa, wystarczy patryotyzm i zdrowe, silne ręce.

— To samo i ja mu mówię—zaczął szyb­ko Karol — a on dobiera, wybiera, bada...

— Nam idzie o żołnierzy — przerwał mu Józek — oficerów mamy dosyć ze szkoły w Cu­neo. W zeszłym miesiącu było ich dwustu je­denastu w szkole, a nie liczę oficerów z woj­ska rosyjskiego, przecież żaden Polak nie zo­stanie w ich szeregach.

Władek patrzał badawczo na mówiącego, słuchał uważnie, wreszcie rzekł:

— Na równi z wami rozumiem potrzebę pomnożenia liczby żołnierzy... ale żołnierzy go­towych bić się do upadłego, do ostatniej kro­pli krwi, i dlatego jestem ostrożny w wybo­rze.

— Marzy mu się Fabius Kunktator — uśmiechnął się ironicznie Karol — a my jak lawina spadniemy na Moskali i zgnieciemy wszystkie zapory.

W umówiony sposób zapukano do drzwi. Władek poszedł otworzyć, a Karol objaśniał z odcieniem goryczy:

— To idzie Tomek Dalemirski, serdeczny chłop, ale nieśmiały... i tego wzdraga się przy­jąć Władek... a zobacz go sam.

Do pokoju wszedł młody chłopak, w pal­tocie z barankowym kołnierzem, i strzepując z czapki futrzanej śnieg i deszcz, mówił we­sołym, dźwięcznym głosem:

— Na jutro ponowa — śmiał się — wiatr ucichł, a śnieg sypie aż miło, sanna... — na­gle przerwał zmieszany, obaczywszy obcego.

— Cóżeś tak umilkł, kolego? — zawołał Jó­zek, — będziem mieli nie tylko sannę, ale ku­ligiem pojedziem na Mochów, — wyciągnął rękę, mówiąc: — Józef Grotowski.

Tomek skwapliwie uścisnął podaną rękę i zarumieniony przedstawił się:

■— Tomasz Dalemirski... o was kolego dużo słyszałem od Karola i bardzo się cieszę z po­znania, — skłonił się.

Karol niechętnie patrzał na to ceremonial­ne przywitanie pachnące salonem i zawołał:

— Rzuć, Tomku, do dyabła te formy sa­lonowe, jesteś wśród kolegów... przyniosłeś »Ruch«?

— Nie dostałem — zarumienił się i przy­gładzał ciemne włosy, ażeby ukryć zmieszanie.

— Co? Nie wyszedł? — spytał zaniepoko­jony Władysław, — nie wiesz, dlaczego?

— A tam?... także niema? — spojrzał Ka­rol porozumiewawczo.

— Mówiono mi, że to chwilowe opóźnie­nie... prawdziwej przyczyny nie znam.

— To dziwne, mruknął Władek nacią­gając stare, wyszarzane palto, — idę w spra­wie... będę może po dziewiątej pod »gwiazdą«.

— W którą stronę idziesz? — spytał Jó­zek.

— Pod »Dziekankę«... ktoś czeka.

— Pójdę z tobą, — wstał z łóżka, — może znajdę Franka.

— Chodź... przydasz mi się, — nałożył ka­szkiet, spojrzał bacznie na Dalemirskiego i do­dał: — Tomek, jeśli czujesz dość siły, ażeby w danym razie bez jęku umrzeć za ojczyznę... chodź z nami... wykonasz przysięgę.

— I dotrzymam jej, — zabłysły mu oczy, chociaż świeża twarz pobladła ze wzruszenia.

Karol zanim narzucił lekkie palto na sie­bie, uścisnął rękę Władka, mówiąc:

— Dziękuję ci... dobrześ zrobił.

W sionkach, przed zejściem na schody, Władek zatrzymał się i rzekł:

— Idę pierwszy, rozejrzę się...

— Poco te ostrożności, — sarknął Karol.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin